30 kwietnia 2009

Raport sondażowy - kwiecień 2009

Za nami już rejestracja list w wyborach do parlamentu europejskiego. Był to nie lada wyczyn, szczególnie dla osób zbierających podpisy (mam nadzieję, że przewodnicząca warszawskich Zielonych, Irena Kołodziej, opisze wkrótce doświadczenia związane ze zmaganiami z polską demokracją), ale CentroLewicy się udało i koalicja PD, SDPL i Zielonych wystartuje w całej Polsce. Sztuka ta powiodła się łącznie dziesięciu komitetom - na lewo od PdP: SLD-UP i PPP, na prawo zaś: Samoobronie, PSL, PO, PiS, Libertasowi, Prawicy RP i UPR. To wzrost w porównaniu do przedterminowych wyborów parlamentarnych o 3 komitety ogólnopolskie. Symbolicznie - w 1 okręgu - startuje wzmocniony napływem sił z Młodych Socjalistów PPS, natomiast nigdzie nie udało się zarejestrować ani Partii Kobiet - czyżby ich plany dotyczące samodzielnego startu okazały się stroszeniem piórek? Trudno powiedzieć, czy za rok, w wyborach samorządowych, ktoś będzie jeszcze pamiętał o tej inicjatywie.

Mniejsza jednak o to - zaczyna się kampania. Widać to po rosnącej ilości spotów wyborczych i warszawskim kongresie Europejskiej Partii Ludowej. Mam nadzieję, że poszczególne ośrodki badania opinii przywykną do nazw komitetów, będą używać prawidłowych i podawać wyniki wszystkich komitetów ogólnopolskich. To naprawdę nie boli. Bolało za to w tym miesiącu tworzenie słupków sondażowych - na przykład CentroLewicy. Nie jest bowiem łatwo, kiedy w niektórych sondażach osobno występuje PD i SDPL (a czasem nawet i SD), a czasem - razem, trudno zatem uśredniać wyniki w takiej sytuacji. Ciekawi mnie też, czy pod szyldem Libertas LPR będzie miała podobny wynik. Co by nie mówić, jak na możliwości środowisk eurosceptycznych lista ułożyła im się dość mocna, a przejście na nie byłego senatora PO to jeden z ciekawszych manewrów politycznych ostatnich tygodni.

PO nadal trzyma się mocno, aczkolwiek w drugiej połowie miesiąca zaczął być widoczny pewien trend spadkowy, utożsamiany przez politologów m.in. z tragedią w Kamieniu Pomorskim. PiS stoi w miejscu, natomiast odnotować należy wyraźny wzrost SLD, który mógł być zauważalny już pod koniec zeszłego miesiąca. Nie są to jednorazowe skoki - nawet w wypadku późniejszych spadków poparcie stabilizuje się im na wyższym niż do tej pory poziomie. W ostatnich dniach poparcie potrafiło wzrosnąć nawet do 13%, a w innych badaniach PiS potrafił spaść nawet do 15%. Nie jest to może jeszcze dowód na to, że zaraz zmieni się nam kolejność na podium (na chwilę obecną PiS ma ponad dwukrotną przewagę), ale pokazuje, że potencjał zmian jest - tym bardziej, że poza kwestią Adama Gierka SLD w miarę bezboleśnie przeszło przez proces rejestracji list koalicji z UP, natomiast PiS stracił już z tego powodu dwójkę posłów.

Kolejności na podium raczej się już nie zmieni - natomiast na dole rankingu PSL znów przekracza próg wyborczy, zaś CentroLewica jest dość mocno pod nim. LPR straciła impet z poprzedniego miesiąca i znów usunęła się na dotychczasowy, niski poziom poparcia. Ciekawe, czy obecność na prawo od PiS 3, konkurujących ze sobą ugrupowań skrajnej prawicy umożliwi któremukolwiek z nich przekroczenie progu 5% - szczerze w to wątpię. Interesujące będzie obserwować, gdzie pójdzie szacowany na ok. 2% elektorat Partii Kobiet (po cichu liczę, że obecność na listach PdP - CentroLewicy prof. Magdaleny Środy ułatwi podjęcie wyboru) i jak duże okaże się poparcie dla mniejszych graczy politycznych, do tej pory w sondażach raczej ignorowanych - np. PPP, która w Łodzi wystawiła na czele listy europosła Golika. Ciekawe czasy właśnie się zaczynają...

29 kwietnia 2009

Piękny brzeg odcięty od świata

Kolejna kłótnia na północy miasta - tym razem między ZTM a radnymi Żoliborza w sprawie komunikacji miejskiej w tejże dzielnicy. Remont wiaduktu na Andersa spędza wszystkim sen z powiek, a planowane wyłączenie tramwajów na Marszałkowskiej doleje tu oliwy do ognia komunikacyjnych problemów. W takiej sytuacji miejski przewoźnik powinien dwoić się i troić, by zapewnić dzielnicy jak najlepsze warunki transportowe. Na chwilę obecną jednak dużo bardziej widoczne są przepychanki niż poprawa dość ciężkiej sytuacji komunikacyjnej. Oddany niedawno do użytku wiadukt zastępczy rozwiązuje nieco problemów, ale nadal całkiem sporo pozostaje na wierzchu.

Problem na Żoliborzu jest taki, że jak zwykle wszystko zdecydowano się zrobić nie tak. Okolice Andersa, zamiast przystosować do ruchu rowerowego i transportu zbiorowego, miały być ulepszone z myślą o samochodach. Kiedy już udało się dojść do kompromisu z Zielonym Mazowszem (jakby nie można było wcześniej) okazało się, że wyłączenie Andersa powoduje problemy z przemieszczaniem się ludzi. Plany kładek i tuneli pojawiały się dość naprędce, po czym okazywało się, że z owych planów niewiele można było zrealizować w szybkim tempie. Mieszkanki i mieszkanki ulic objazdowych zirytowali się na wzrost ruchu, hałasu i spalin, zaś ZTM, patrząc po opiniach mediów i zwykłych ludzi - nie stanął na wysokości zadania. Szczególnie wiele kontrowersji wzbudziły zmiany na liniach 520 i 122 - obie, moim skromnym zdaniem, przed zmianą ich tras zapewniały bardzo dobre połączenia w obrębie miasta.

Teraz, kiedy wiadukt przy Dworcu Gdańskim ruszył, obwieszczono ograniczenie problemów komunikacyjnych. Oczywiście dotyczy to tylko samochodów. Szczęśliwie przed 10 maja - a więc datą rozpoczęcia remontów na Marszałkowskiej - wjadą tam także i autobusy. Cała ta sytuacja powoduje jednak nadszarpnięcie wizerunku transportu zbiorowego w mieście i jego reputacji - a nie jest to sytuacja dobra, tak z punktu widzenia społecznego, jak i ekologicznego. Ma się bowiem wrażenie, że przewoźnik nie jest przygotowany do nagłych zmian w przestrzeni miejskiej, takich jak tego typu remonty.

Jeszcze gorzej bywa z niespodziewanymi sytuacjami w metrze. Gdy niedawno rankiem ktoś rzucił się pod wagonik metra, miasto stanęło, a dojazd do pracy czy szkoły stał się gehenną. Aż dziw bierze, że w takiej sytuacji nie ma przygotowanego np. planu linii autobusowej jeżdżącej wzdłuż stacji metra, o specyficznej, łatwej do zapamiętania nazwie (np. Z-10), oznaczonej na przystankach. Strategia ta jest potrzebna tym bardziej, im bardziej wdraża się koncepcję niedublowania się metra i linii autobusowych. Oczywiście nie rozwiązałoby to wszystkich problemów, np. stania w korkach. Zjawisko to byłoby ograniczone, gdyby zgodnie z naszymi zaleceniami na ulicach, mających więcej niż 1 pas ruchu w danym kierunku utworzyć buspasy i skutecznie egzekwować przestrzeganie przepisów. Nieraz stałem na Świętokrzyskiej w długim korku, w którym kilkadziesiąt osób, które zdecydowały się na jazdę autobusem, musiało cierpieć z powodu stania w korku spowodowanym przez nadmierne użytkowanie samochodów.

Wrogów w sprawie żoliborskiej szukano wszędzie - najpierw byli to ekolodzy, potem drogowcy, teraz ZTM. Jeśli chcemy takich sytuacji unikać w przyszłości, potrzebna jest spójna strategia miejska, dążąca do osiągnięcia stanu równowagi w sposobach poruszania się po mieście. Jak szacują eksperci, idealnym "miksem" na chwilę obecną byłoby 1/3 podróży wykonywanych pieszo bądź rowerem, 1/3 transportem zbiorowym i 1/3 samochodem, przy czym ten ostatni wskaźnik mógłby ulegać dalszemu zmniejszaniu. Tymczasem budowa ścieżek stoi, autobusy płoną, a samochody stoją w korkach. Perspektywa to niewesoła, zatem warto by było zakasać rękawy i zacząć promować "modal shift", a więc skupienie większej uwagi na ekologicznym transporcie zbiorowym. Alternatywą jest korek - mało bowiem prawdopodobne jest poszerzanie ulic tam, gdzie nie ma parków, a są np. Złote Tarasy...

27 kwietnia 2009

Miastosfera

W 20 lat po rozpoczęciu procesu transformacji możemy już chyba zacząć śmiało domagać się, by rozwój miejsc, w których żyjemy, nie służył jedynie maksymalizacji zysków ekonomicznych rozmaitych aktorów życia miejskiego, ale uwzględniał także kwestie społeczne i ekologiczne. Najlepiej byłoby by, gdyby kwestie te były brane pod uwagę od samego początku, tak jednak się nie stało. Poprawę sytuacji ekologicznej spowodował najpierw upadek mocno trujących środowisko zakładów przemysłowych (aczkolwiek trudno uznać to za działanie dobrze wpływające na tkankę społeczną), a następnie konieczność spełniania norm unijnych. Problemy społeczne, takie jak rosnące rozwarstwienie i wykluczenie sporej grupy ludności naszego kraju z prawa do wysokiej jakości usług publicznych nie zostały poważnie potraktowane przez poszczególne rządy - czy to z prawa, czy to z lewa. Dość wspomnieć, że system pomocy społecznej po dziś dzień niewiele robi w kwestii zwiększania szans na wychodzenie z biedy i zapewniania ludziom godnych warunków egzystencji.

Wszystkie tego typu problemy szczególnie mocno skupiają się w miastach - mieszka w nich 80% ludności UE i dwie trzecie mieszkanek i mieszkańców Polski. Zrównoważony rozwój na tych obszarach staje się szczególnie ważny, bowiem to właśnie tu spotykają się sprzeczne interesy, napływają osoby dotychczas mieszkające na obszarach wiejskich, pojawia się kwestia wielokulturowości. Miasto dynamicznie się rozwija - proces ten musi jednak odbywać się z rozmysłem, inaczej grozi nam niekontrolowany rozrost miast, fatalne ich rozplanowanie przestrzenne i co za tym idzie - obniżenie jakości życia. O tych wszystkich kwestiach można przeczytać w nowym raporcie Instytutu na Rzecz Ekorozwoju, będącego zapisem listopadowej debaty na temat zrównoważonego rozwoju terenów zurbanizowanych.

Nie mogę zacząć od innego podpunktu broszury, jak od tego, mówiącego o polityce społecznej w miastach, autorstwa Jakuba Wygnańskiego. Przytoczone tam przykłady warszawskie pokazują, że w naszym mieście nie jest tak różowo, jak chcielibyśmy widzieć sytuację. Nie brakuje dzielnic biedy, takich jak rejony zwiększonego bezrobocia na Ursusie, Bielanach, południowopraskim Kamionku czy też na Pradze Północ. Jednocześnie na obszarach, na których osiedlają się ludzie młodzi, takich jak Ursynów czy Białołęka, coraz więcej jest zamkniętych osiedli (podobna tendencja trapi nowsze inwestycje na Mokotowie). Zjawisko prywatyzacji przestrzeni zwiększyło się w ostatnim czasie na Bemowie, bardziej zamożnej części Pragi Południe i na Białołęce. Ani obszary nędzy i słabych warunków mieszkaniowych, ani też poczucie, że odgrodzenie się od świata zewnętrznego jest dobrą rzeczą, nie świadczy dobrze o sytuacji w mieście.

By Warszawa rozwijała się lepiej, potrzebne jest silne wsparcie i dowartościowanie kapitału społecznego i relacji międzyludzkich. Na razie cechuje nas coś, co Jan Sowa określił w jednej ze swych książek mianem "amoralnego familizmu" - silna wsobność i oparcie się na rodzinie minimalizuje potrzebę innych interakcji społecznych, zarówno jeśli chodzi o rozwój więzi sąsiedzkich, jak i stosunki z władzami samorządowymi i centralnymi. Jeśli wybierane przez nas władze traktujemy jako ciała obce, to poziom wzajemnego zaufania nie będzie rósł.

Brakuje - i to widać wyraźnie - ścisłego powiązania kwestii społecznych, ekologicznych i ekonomicznych w myśleniu o mieście i o tworzeniu warunków do dobrego życia w jego obrębie. Słaba regulacja jego rozwoju (niewielki zasięg planów zagospodarowania przestrzennego) ułatwia kuriozalne, absolutnie niepasujące do otoczenia inwestycje, zaburzające ład przestrzenny. Wybiórcza pomoc społeczna zapomina o tym, że proste transfery finansowe bez jednoczesnej poprawy środowiska życia i inwestycji w kapitał społeczny i kulturowy w zdeprawowanych dzielnicach nie zapewni wyrwania ludzi z z zaklętego kręgu niemocy. Brak uwzględniania wpływu otoczenia - tak społecznego, jak i środowiskowego - odpowiada w dużej mierze za utrzymywanie się fatalnej sytuacji, można wręcz szukać korelacji między rozsypującymi się kamienicami na Pradze Północ a wysokim poziomem wykluczenia w tejże dzielnicy.

Proponowane przez Wygnańskiego remedia są całkiem sensowne - należy je jednak w pewnym momencie uzupełnić. Przykładem może być postulat przejmowania zadań publicznych przez podmioty niepubliczne, takie jak organizacje pozarządowe. Co do zasady można się z tym zgodzić, należy jednak pamiętać o tym, że musimy działać na rzecz wzmocnienia zaufania ludzi nie tylko do samych siebie, ale też do władz. By taki stan nastąpił, potrzebne jest zobaczenie, że instytucje samorządowe i rządowe mogą dobrze wykonywać zlecone im zadania. Przede wszystkim zaś potrzebne jest szczegółowe planowanie działań i kontrola nad ich wykonywaniem, bez tego bowiem tak czy siak grozi nam chaos, np. jednoczesne realizowanie kilku inicjatyw lokalnych, zbędnie się dublujących bądź też jawnie ze sobą konkurujących.

Oddanie instytucji publicznych ludziom i przywrócenie zaufania do nich pomoże w całym procesie decyzyjnym, zapewniając niezbędną do wzrostu zaufania transparentność. Konsultacje społeczne, oddanie do dyspozycji wspólnotom lokalnym określonej części budżetu miasta i dzielnic, np. na programy rewitalizacyjne podwórek, dostęp do informacji - to wszystko niezbędne elementy zrównoważonego rozwoju. W takich warunkach pojawia się atmosfera do większego udziału mieszkanek i mieszkańców w procesie decyzyjnym czy też większej otwartości samorządu na współdziałanie z sektorem społecznym i prywatnym. Regeneracja tkanki miejskiej poprzez stymulowanie lokalnej przedsiębiorczości czy też aktywności kulturalnej, polepszającej poziom kapitału kulturowego i wzmacniającej tym samym "laboratoria gospodarki", jakimi są współczesne miasta.

Bardzo ważne jest tu jeszcze jedno spostrzeżenie. Jedną z przyczyn porażek polityki miejskiej w dziedzinie niwelowania nierówności jest zdaniem Wygnańskiego źle pojęta decentralizacja. Coś jest na rzeczy - państwo przekazało prerogatywy samorządom, nie dbając jednocześnie o zapewnienie im odpowiedniego poziomu finansowania. Niedawne obniżki podatków bardzo mocno nadszarpnęły budżet Warszawy, ograniczając środki na inwestycje. Ważne, by ponownie nie popełnić tego błędu - a takie zagrożenie wisi w powietrzu. Nic bowiem nie stoi na przeszkodzie, by samorządy przekazywały organizacjom pozarządowym wykonywanie części swych obowiązków, nie zapewniając adekwatnego do potrzeb finansowania. W takich warunkach nietrudno będzie o spektakularną klęskę nawet najbardziej szczytnej oddolnej inicjatywy i do kompletnego skompromitowania idei partycypacji społecznej.

Oczywiście w broszurze nie brak i innych wątków - chociażby związanych ze zrównoważonym rozwojem i tym, jak daleko naszym miastom do ideału 1/3 ruchu pieszo i rowerami, 1/3 transportem zbiorowym i 1/3 - samochodowym. Pamiętać też należy o jakości przestrzeni zielonych w metropoliach i roli, jaką pełnią w tworzeniu lokalnego mikroklimatu, a także o umiejętnym planowaniu przestrzennym, uniemożliwiającym ekscesywny i niekontrolowany rozwój miasta. Tradycyjnie już zachęcam do lektury.

26 kwietnia 2009

Wstrzemięźliwość? Dobre żarty

Składam serdeczne gratulacje tym, którzy przejęci opinią byłej już rzeczniczki praw dziecka, pani Sowińskiej, odmawiali sprzedaży prezerwatyw nieletnim. Pomysł tak genialny, że proponuję rozszerzyć owe kryteria i zabronić młodziakom sprzedawać chleb. Podstawa prawna? Chyba równie wątła jak i wypadku nieszczęsnych kondomów - ale co tam, jak widać poziom edukacji obywatelskiej polskiej szkoły zachwycać nie może. Chociaż, z drugiej strony, to dzięki obywatelskiej postawie pewnego młodego chłopaka, który sprawę nagłośnił, idiotyczny pomysł wylądował tam, gdzie jego miejsce - w koszu.

W ostatnich dniach grupa edukatorek i edukatorów z "Pontona" pokazała listy dotyczące poziomu prowadzenia wychowania seksualnego w szkole. Brak podstawowych informacji, redukowanie seksu do szkodliwego poza małżeństwem wymiaru fizjologicznego, brak refleksji nad partnerstwem w związku, gromy na homoseksualistów - ot, polski standard. W takich okolicznościach przyrody wprowadzenie obowiązkowego (jak zwykle - prawie) wychowania do życia w rodzinie (co to za nazwa?) wcale nie musi byc wielkim krokiem naprzód. Byłoby tak, gdyby rzetelnie wzięto się za podstawy programowe, przeszkolono do prowadzenia zajęć kompetentne osoby, dostarczało się wiarygodnych informacji na temat szans i zagrożeń związanych ze współżyciem płciowym, dane o środkach antykoncepcyjnych etc. Wydaje się to oczywistością - ale jak zwykle nie jest. Tak jak zatem walczy się o świeckie państwo i równość kobiet i mężczyzn (bardzo wątpliwie wdrażaną, sądząc po badaniach dotyczących rozpiętości płacowych), walczyć trzeba i o to.

Zabranianie sprzedaży prezerwatyw nieletnim wychodzi z tego samego, błędnego toku myślenia, co ten wierzący w ograniczenie przestępczości poprzez surowe jej karanie. Przede wszystkim w całej tej dyskusji warto zacząć od pytania - czy jest coś złego w tym, że ludzie się kochają i to sobie okazują? Śmiem twierdzić, że nie - i nie potrzeba do tego papierka. Skoro uznaje się tego typu przekonanie, to na cóż ograniczać ludziom dostęp do środków antykoncepcyjnych? Czy ktoś naprawdę na poważnie sądzi, że osoby się kochające zrezygnują z seksu tylko dlatego, że odbiera im się prawo do bezpiecznego jego uprawiania? Tego typu zakazy mogą robić ludziom więcej krzywdy, niż rzekome seksualne rozpasanie.

Problemy dostrzegam gdzie indziej - na przykład w socjalizacji, skierowanej na egoistyczne spełnianie zachcianek bez myślenia o drugim człowieku. Socjalizacji, która nierzadko prowadzi do uprzedmiotowienia osób słabszych, a już w szczególności kobiet. Wpajanie przekonania, że kobiety nie nadają się do pewnych zawodów czy też dziedzin nauki kończy się tym, że spycha się je na gorsze pozycje społeczne, wypycha z rynku pracy, koniec końców zaś traktuje się jako reproduktorki i narzędzia zaspokajan ia mężczyzn. To właśnie "groźba" tego, że kobiety mogą zacząć być traktowane poważnie jako pełnoprawne istoty ludzkie najbardziej przeraża tych, którzy wołają o abstynencję seksualną do ślubu. Pewna siebie, niezależna kobieta zabiera im bowiem poczucie dominacji i posiadania - coś, bez czego nie potrafią sobie w życiu poradzić.

To nie seks jest zagrożeniem dla człowieka - zagrożeniem są przestarzałe struktury myślowe, które tworzą nierówności w każdej możliwej dziedzinie życia - w seksie też. To ich zwalczanie powinno być naszym priorytetem. Jeśli ktoś chce walczyć z wiatrakami i ograniczać - niezgodnie z prawem - dostęp do antykoncepcji, która sprawia, że uprawiany seks jest bezpieczniejszy, powienien bardzo poważnie zastanowić się nad swoją rolą w życiu publicznym, społecznym czy też gospodarczym. Całe szczęście, że centralan owej firmy sprawę już wyprostowała.

25 kwietnia 2009

NIE dla atomu – TAK dla zielonej energii

Od trzech tygodni zajmuję się zbiórką podpisów, których polska ordynacja wyborcza wymaga od partii, zamierzających startować w wyborach. Jak niedemokratyczny i dyskryminujący dla małych podmiotów jest ten hiperwysoki, rzadko spotykany w dojrzałych demokracjach pierwszy próg – 10 tysięcy podpisów na okręg! – warto napisać innym razem. Teraz chcę o czym innym.

Przy okazji zbiórki wiele rozmawiam z ludźmi. O ile większość naszych zielonych postulatów przyjmowana jest bez zastrzeżeń, a często z entuzjazmem – ścieżki rowerowe, promocja transportu publicznego, uwolnienie centrów miast od spalin, korków i hałasu, doinwestowanie kolei, wsparcie dla tradycyjnego i ekologicznego rolnictwa zamiast GMO, państwo neutralne światopoglądowo – o tyle temat energetyki jądrowej bywa źródłem sporu. Zmasowany lobbing francuskich producentów technologii jądrowej, którzy od lat nie mają zbytu, zrobił swoje: wielu ludziom wdrukowano w głowę przekonanie, że atom=nowoczesność. Nie rozumieją, że są ofiarami manipulacji.

Po pierwsze: atom nie jest tani. Żaden inwestor, szacując koszty budowy, nie bierze pod uwagę przyszłych (już za 40-50 lat!) kosztów zamknięcia elektrowni, a te są gigantyczne. Godząc się na budowę jądrówki, przerzucamy je na przyszłe pokolenia – nasze dzieci i wnuki.

Po drugie: atom nie jest bezpieczny. Również „nowoczesne” zachodnie reaktory miewają awarie, tyle że nienagłaśniane przez media. Wycieki skażonych, radioaktywnych wód używanych do chłodzenia reaktora (Francja), pożar ciekłego sodu, także używanego do chłodzenia (Japonia), napromieniowanie pracowników (Francja, Japonia), niewłączenie się zasilania awaryjnego przy chwilowym braku w dostawie prądu – o włos od megakatastrofy (Szwecja)... To tylko megaskrót niektórych przypadków; zainteresowanym służę szczegółami.

Każda technologia jest zawodna (materiały się starzeją, inwestorzy oszczędzają na jakości, aby zadowolić swoich akcjonariuszy) i podobnie zawodny bywa człowiek. Po co iść w manipulację materią, gdzie pomyłka potencjalnie równa się zagłada?

I bez awarii zresztą bezpieczeństwo jądrówki jest mitem. W pobliżu niemieckich elektrowni odnotowuje się większy niż przeciętnie odsetek zachorowań na nowotwory, zwłaszcza wśród dzieci.

Po trzecie: atom nie jest czysty. Już powyższe przykłady świadczą, że stanowi zagrożenie dla środowiska i ludzi. A przecież jest jeszcze kwestia radioaktywnych odpadów jako wątpliwego prezentu dla przyszłych pokoleń. Nasze dzieci i wnuki będą musiały się z tym uporać – i zapłacić kolejne gigantyczne pieniądze za przechowywanie tego zgniłego jaja. Już teraz zresztą są z odpadami problemy: odnotowano przypadki przedostawania się wycieków ze składowisk do wód gruntowych (Francja, Szampania – rejon uprawy winorośli!), zakopywania radioaktywnych odpadów w pobliżu ludzkich osiedli i używania ich do budowy dróg (także Francja), nielegalnego wywozu za granicę i deponowania byle gdzie... Człowiek jest podatny na korupcję – lepiej nie dawać mu do ręki zabawki aż tak niebezpiecznej.

Nie ma zresztą takiej konieczności. Wcale nie potrzebujemy aż tyle energii - przede wszystkim należy ją rozumnie użytkować. Polska gospodarka jest 2,5 raza bardziej energochłonna niż średnia unijna i 11 razy bardziej energochłonna niż np. szwajcarska! I mamy starożytne, zdewastowane sieci przesyłowe, powodujące ogromne ubytki po drodze od producenta do odbiorcy, za co płacą oczywiście ci ostatni – czyli my. Zatem priorytet to poprawa efektywności energetycznej – bez tego budowa kolejnej elektrowni to ekonomiczny absurd, przypominający nalewanie wody do dziurawego wiadra. Jeśli równocześnie zainwestujemy w odnawialne źródła energii (polski potencjał w tym zakresie eksperci szacują na 60-80 procent obecnego zapotrzebowania), niczego więcej nam nie trzeba, aby zapewnić sobie energetyczne bezpieczeństwo.

Atom nam go nie zapewni. Nie mamy przecież własnych zasobów uranu, prawda? Chcecie go kupować od Rosji? A poza tym zasobów uranu starczy najwyżej na 80 lat. Energii z biomasy, biogazu, wiatru, słońca – wystarczy do końca świata. Co wy na to?

O tych faktach mało mówią media, służące za tubę energetycznym monopolistom. Dlatego w najbliższą niedzielę, 26 kwietnia, zapraszam na akcję (konferencja prasowa + manifestacja) pod kolumną Zygmunta. Początek - godz. 13.30. Będziecie mogli posłuchać o tym, czego nie usłyszycie na temat atomu w telewizji.

Organizatorem jest Inicjatywa Antynuklearna. My, Zieloni 2004 gorąco popieramy tę akcję i zachęcamy warszawianki i warszawiaków do masowego uczestnictwa. W rocznicę Czarnobyla powiedzmy atomowym lobbistom: NIE!

24 kwietnia 2009

Degradacje i awanse

W tym tygodniu młodzi Zieloni europejscy przeprowadzają akcje związane z tygodniem Europy społecznej. To dobra okazja, by przyjrzeć się z reguły pomijanemu aspektowi zrównoważonego rozwoju - powiązaniach między ekosystemem a społeczeństwem. Z reguły, kiedy dyskutuje się o wdrażaniu bardziej przyjaznej dla natury polityki, dyskutuje się li tylko o implikacjach finansowych. Jest to nadal dość mocno trzymające się stereotypowe myślenie, ułatwiające ignorowanie "czynnika ludzkiego". Widać coraz wyraźniej, że człowieka i przyrody nie da się utrzymywać w antagonistycznym sporze (chowanym pod płaszczyk fałszywego dylematu "ekologia albo rozwój") i że nie ma postępu cywilizacyjnego bez uwzględnienia granic wytrzymałości naszej planety.

Możemy śmiało w naszych rozważaniach pójść krok dalej - nie tylko nie ma sporu między interesami człowieka a przyrody, ale też krzywda, dziejąca się jednej grupie, bezpośrednio wpływa na obniżenie się jakości egzystencji drugiej. Przykładem niech będą zdegradowane dzielnice miejskie i wykluczone grupy ludności. W tego typu rejonach i środowiskach degradacji ekonomicznej towarzyszy pogłębiająca jej problemy degradacja ekologiczna. Wystarczy rzut oka na garść danych ze Zjednoczonego Królestwa, przygotowanych w raporcie "Integracja wkluczenia społecznego i środowiska" - 2/3 wszystkich emitowanych do powietrza substancji rakotwórczych emitowanych jest w zakładach położonych w 10% najbardziej zdegradowanych społecznościach w Anglii. Ponad 700 tysięcy osób w Szkocji żyje w stanie ubóstwa energetycznego, będąc zmuszonymi do wydawania ponad 10% swoich dochodów na samo tylko ocieplanie domów. W 44 najbardziej zdegradowanych społecznościach lokalnych największymi problemami, wedle mieszkanek i mieszkańców, jest słaba jakość transportu publicznego, jakość przestrzeni publicznej i fatalna jakość powietrza. Podobne dane można wymieniać dłużej, ale na tym poprzestańmy.

W przywołanych we wspomnianej publikacji wywiadach środowiskowych nie ma wątpliwości - osoby wykluczone, w tym młode, na własne oczy widzą związki między jakością swojego życia a jakością polityki proekologicznej. Koniec końców brudne powietrze pogarsza stan zdrowia, a zdewastowane podwórka i brak przestrzeni zielonych uniemożliwiają odpoczynek. Wśród młodych, pochodzących z "gorszych dzielnic" Londynu i Hamburga nie zabrakło głosów, wskazujących na pilną potrzebę integracji polityki społecznej i środowiskowej. Mimo słabego powiązania tych dwóch tematów w krajowych politykach zrównywania szans korelacje widać gołym okiem - chociażby w kwestii dostępności do transportu zbiorowego (a więc zwiększania mobilności), jakości przestrzeni publicznej, poziomów zanieczyszczeń czy też dostępu do informacji i współdecydowaniu o lokalnym środowisku.

Wniosek młodzieży z Hamburga wydaje się tu wybiegać do przodu w stosunku do działań władz. Mówią oni o tym, że należy zdefiniować na nowo pojęcie "środowiska", do tej pory w programach edukacyjnych i szkoleniowych utożsamianego wyłącznie z naturą i jej ochroną. Ich zdaniem w obrębie tego terminu mieszczą się jednocześnie lokalne wspólnoty, rodzina i bezpośrednie otoczenie. Narzekają oni na to, że w szkołach uczą się głównie o straconym dziedzictwie przyrodniczym (i to zbyt hermetycznym językiem), natomiast nie daje się narzędzi do aktywnej zmiany np. swoich podwórek i dzielnic. Młodym bardzo zależy nie tylko na zdobyciu dobrego zawodu, ale też na życiu w przyjaznym otoczeniu - widzą bowiem, jakim koszmarem dla stosunków międzyludzkich jest chociażby brak skwerku z trawą, na której można by się położyć.

Nie da się zatem ukryć, że po raz kolejny pojawia się tu pole do popisu dla państwa. Po pierwsze, potrzebne są nowe metody przekazywania wiedzy o ekologii i jej wpływie na życie społeczności lokalnych, wykorzystujących nowoczesne narzędzia komunikacyjne. Po drugie, w procesach szkoleniowych, dających szanse na przekwalifikowywanie się lub wyuczenie się nowego zawodu więcej miejsca powinno poświęcić się takim kwestiom, jak etyczny i przyjazny dla środowiska biznes, a także dostęp do informacji i kwestie demokracji ekologicznej. Część z tego typu programu można by opracować jako efekt współpracy na szczeblu unijnym. Młodzi potrzebują mniej teorii, a więcej dobrych wzorców - i warto im to dać, ze względu na zwiększenie w ten sposób szansy na ich lepszą przyszłość.

Oczywiście posadzenie drzewka na zdeprawowanym podwórku nie załatwi wszystkich problemów lokalnych społeczności - tak samo jak wzrost bogactwa automatycznie nie musi przekładać się na większy szacunek dla przyrody. Poprawa jakości przestrzeni publicznej i usług komunalnych z pewnością jednak stanowią pierwszy, dobry krok ku zmniejszeniu zanieczyszczeń, poprawy stanu zdrowia i stanu interakcji społecznych - przykładem słynny Dotleniach, który obudził do tej pory dość bierną społeczność Placu Grzybowskiego. Kiedy zaś tego typu działania sprzęgnie się z rozbudzeniem aspiracji edukacyjnych i kulturalnych i innymi działaniami, aktywizującymi, a nie paternalistycznymi - wtedy szansa na poprawę jakości życia ludzi, do których los do tej pory się nie uśmiechał, znacząco rośnie. Właśnie o taki świat, na każdym szczeblu, walczą Zieloni.

23 kwietnia 2009

Kwietniowy weekend z Zielonymi

Warszawa: Ekologia po bożemu, czyli Zielonym do góry

Dominikańskie Duszpasterstwo Akademickie Freta 10 i Areopag na Freta zapraszają na debatę

Ekologia po bożemu, czyli Zielonym do góry

25 kwietnia (sobota), godz. 16.00, sala prowincjalska w kościele o.o. dominikanów przy kościele św. Jacka, ul. Freta 10, Warszawa

Goście:

Agnieszka Grzybek, przewodnicząca Zielonych
Stanisław Jaromi, OFMConv
Anna Kalinowska, Uniwersytet Warszawski
Krzysztof Jasiński, "Nasz Dziennik"
Paweł Milcarek

Spotkanie poprowadzi Bartosz Wieczorek

Patronat honorowy objęli:
Metropolita Warszawski abp Kazimierz Nycz
Prezydent Miasta Stołecznego Warszawa Hanna Gronkiewicz-Waltz

***

Warszawa: Nie dla atomu, tak – dla czystej energii! Zieloni zapraszają na demonstrację

Zaprotestuj z nami przeciwko atomowi w Polsce! Zieloni zapraszają na demonstrację Inicjatywy Antynuklearnej w niedzielę, 26 kwietnia o godz. 14.00 na Placu Zamkowym. Nic o nas bez nas!

- Rząd po kryjomu próbuje stworzyć fakty dokonane i zafundować nam atom nie dopuszczając Polaków do głosu - mówi Irena Kołodziej, przewodnicząca koła warszawskiego Zielonych. – A unikanie demokratycznej debaty ma swój powód, bo atomowe plany nie są ani ekonomicznie opłacalne, ani technicznie sensowne. Jedyne co za nimi stoi, to bezczelny lobbing francuskich producentów urządzeń jądrowych, którzy od lat nie mają zbytu. To dla tego rząd boi się otwartej debaty.

- Istnieją alternatywy - dodaje Bartłomiej Kozek, przewodniczący koła. - Pamiętając o mrocznym dziedzictwie Czarnobyla, proponujemy skupić uwagę na poprawie efektywności energetycznej, bowiem nasza gospodarka jest znacznie bardziej energochłonna niż gospodarki zachodnie. Dodatkowo, jak wskazują badania Greenpeace i Instytutu na Rzecz Ekorozwoju, w okresie 2020-2030 nawet do 30% energii w Polsce może pochodzić ze źródeł odnawialnych, takich jak wiatr, słońce czy geotermia. Polski rząd musi mieć odwagę wyzwolić się z anachronicznego myślenia i przenieść w epokę solarną. Jego bierność w tej sprawie wskazuje na to, że brakuje mu na to odwagi.

***

Warszawa: Środowisko – poza fałszywą alternatywą: przyroda albo społeczeństwo

Choć zainteresowanie ekologią ma u swych początków splot wiedzy o człowieku oraz o przyrodzie, w czasach nam współczesnych ekologia na ogół ograniczana jest do ilościowo określonych wskaźników „zanieczyszczenia”, „zatrucia” czy „skażenia”. Wyliczenia te budowane są poza społecznym kontekstem oddziaływania człowieka na przyrodę i przyrody na człowieka, bardzo często w sposób kompletnie ze sobą nie powiązany. Dodatkowym problemem jest stymulowany przez gospodarkę rynkową trend do obarczania najbiedniejszych odpowiedzialnością za dewastowanie przyrody – dziś bogactwo wiąże się z prawem do życia w zdrowym otoczeniu, którego uporczywie odmawia się grupom i krajom najmniej uprzywilejowanym. Czy rozwój zrównoważony jest możliwy w społeczeństwie ryzyka? Jak miałby się odbywać? Jaki proces decyzyjny powinien towarzyszyć rozwiązywaniu kwestii spornych?

Do udziału w dyskusji zaprosiliśmy:

Andrzeja Żwawę – ekologa, wieloletniego redaktora czasopisma „Zielone brygady”
prof. Tadeusza Kowalika - ekonomistę
Przemysława Wielgosza – red. naczelnego miesięcznika Le Monde Diplomatique ed. polska
Agnieszkę Grzybek – feministkę, Zieloni 2004
Wojciecha Eichelbergera – psychologa
Macieja Muskata – prezesa Greenpeace Polska
Dariusza Szweda - Zieloni 2004

Polityka radykalna – laboratorium komunikacji społecznej w KOMUNIE OTWOCK

4 spotkania o wolności od rasizmie, środowisku, pokoju i seksie
21. 03, 26.04, 9.05, 13.06 2009; Warszawa, ul. Lubelska 30/32
Pomysł i prowadzenie – Ewa Majewska

Radykalizm jest dziś utożsamiany z działaniem opartym na przemocy, na ogół kontestującym uniwersum polityki. W naszym projekcie wrócimy do nieco bardziej klasycznej wersji tego określenia, mianowicie tej, w której uznawane jest ono za równoznaczne z zainteresowaniem podstawami, korzeniami określonych pojęć. Polityka radykalna będzie sięgnięciem do podstaw, czasem po to, by kontestować określone formy polityczności, ale głównie w celu przypomnienia szeregu tematów zepchniętych w niebyt współczesnego świata polityki.

Korzenie pewnej odmiany radykalizmu sięgają XIX wieku, gdy William Godwin i Mary Wollstonecraft uwiedzeni oświeceniową narracją o prawach człowieka ustalili dwie fundamentalne kwestie: że prawa człowieka winny być również dla kobiet oraz że nie istnieje rząd mogący w pełni zrealizować prawa człowieka. Każdy z tych postulatów był radykalny w ich czasach, i chyba pozostają one radykalne także i dziś. Jako wersja polityki ich przekonania nigdy nie stały się opcją powszechną, niemniej pojawiały się w historii momenty, gdy takie nastawione na równość i prawa człowieka myślenie stawało się nieco bardziej popularne. Może w dobie kryzysu paradygmatu neoliberalnego warto o nich przypomnieć? może są w nich ukryte jakieś inspiracje dla uprawiania lub kontestowania polityki dziś? może stanowią one temat umożliwiający wyjście poza ciasno zakreślony krąg podejrzeń, sloganów i skandali?

W świecie zorganizowanego konsensu liberalno-konserwatywnego tematy takie, jak seks, środowisko, społeczna partycypacja, pokój i wolność od rasizmu zostały spacyfikowane namiastkami wolności. Rozkosz zastąpiona została heteronormatywną rozrywką w naszym kraju pozbawioną zaplecza edukacji seksualnej; zainteresowanie środowiskiem, w którym żyje człowiek, zastąpiono ilościowym reżimem norm dla wyalienowanej przyrody; partycypację wyparł sojusz władzy, kapitału i podporządkowanych im związków zawodowych, pokój zastąpiła wojna zaś wolność od rasizmu ogranicza się do krytyki szowinizmu wobec futbolistów o ciemnym kolorze skóry.

Te namiastki właściwej wolności mogą zostać po prostu skrytykowane lub odrzucone. Można je jednak obejrzeć spojrzeniem obejmującym także ich historyczny i społeczny kontekst, zamiast wrzasków i skandalizowania opowiedzieć ich subiektywnie i kulturowo uwarunkowane historie, stworzyć proces rekonstruowania ich potencjału, społecznej nośności oraz politycznego znaczenia. W takim procesie trudno zakładać cokolwiek z góry, trudno też wyobrazić sobie jakiś jeden wspólny dla wszystkich rezultat. Paradoksalnie, w polityce radykalnej nie musi to być problemem.

Chcielibyśmy zaproponować swoiste laboratorium procesu partycypacji – cykl debat, do których zaprosimy wszystkie i wszystkich – zaproponujemy osoby, które otworzą lub wzbogacą temat swoją wiedzą, doświadczeniami czy po prostu stworzą jakąś własną narrację. I w ramach możliwie partycypacyjnego procesu spróbujemy rozpakować te tytułowe słowa-klucze, problemy w zasadzie każdej formy polityczności, nawiązując do radykalnych narracji z przeszłości i tych nam współczesnych.

22 kwietnia 2009

Europa to ludzie

Czy czasy kryzysu spowodują przemeblowanie w sposobie myślenia o społeczeństwie? Czy w kraju, w którym państwo przez lata traktowało się jako instytucję wrogą i nieprzyjazną, może obudzić się na nowo przekonanie, że wspólnota jest nam do czegoś potrzebna? Trudno powiedzieć - do chwili obecnej dość mocno tkwi w ludziach (tych, którym udało się nie znaleźć w gronie przegranych transformacji) przekonanie "róbta co chceta". Zapomina się jednocześnie, że w czasach globalizacji podstawowa zasada liberalizmu, mówiąca o tym, że wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność innego człowieka, tworzy paradoksalnie coraz więcej ograniczeń. Po pierwsze bowiem zbyt często poszczególni aktorzy życia społecznego wykupują sobie wolność pieniędzmi, zmniejszając zakres wolności innych (przykładem traktowanie praw autorskich przez międzynarodowe koncerny), po drugie z kolei - nasze wybory, chociażby konsumenckie, dużo mocniej niż kiedykolwiek oddziaływują na świat, przyczyniając się - w zależności od naszego wyboru - do ograniczania lub też poszerzania możliwości innych ludzi, w tym przyszłych pokoleń.

W tym świecie wzajemnych współzależności egzystencja staje się coraz bardziej sztuczna i trudna. W wielkich miastach trudno o oddech - atakowana jest przestrzeń publiczna (jako wspólna - a więc niczyja), a tempo pracy częstokroć nie pozwala nie czerpanie wielkiej radości życia. Sztuczny świat wielkich wieżowców idealnie wpasowuje się w technokratyczną wizję świata, promowaną przez PO. W tym świecie liczy się indywidualny sukces, zaś wspólnota w ogóle nie istnieje - jest niepotrzebna, jako rzekomo ograniczająca wolność i indywidualne aspiracje. Ułatwia to rozmontowywanie instytucji wspólnych, takich jak służba zdrowia czy edukacja, bowiem łatwiej wmówić, że jedyną uzasadnioną reformą jest prywatyzacja, a więc odebranie ludziom własności publicznej, powszechnie uważanej za "niczyją".

Otrzeźwienie przychodzi dopiero wtedy, kiedy sprywatyzowane ryzyko zaczyna być widoczne gołym okiem - na przykład kiedy okazuje się, że prywatna przychodnia może - o zgrozo! - nie działać perfekcyjnie, kiedy zaczyna się narzekać na wpływ kościoła na państwo, jednocześnie pokornie znosząc posyłanie dziecka na lekcje religii w państwowej szkole czy też przymusowe wolne podczas rekolekcji - itepe itede. Najbardziej rażące przykłady, które już teraz rodzą bunt, znaleźć można na poziomie lokalnym. Kiedy nie ma wspólnoty, która na bieżąco kontroluje działania lokalnych władz, bardzo często decydują się one bądź to na ustępowanie pod naciskami deweloperów wszelkjiej maści, bądź też na realizację własnych wizji, niekoniecznie zbieżnych z interesami lokalnych społeczności. Wtedy właśnie następuje mobilizacja i okazuje się, że wspólnota jest do czegoś potrzebna.

Dziś potrzebna jest formacja, która pokaże, że potrzebujemy współdziałania i współodpowiedzialności także na szczeblu krajowym i europejskim. Zieloni zdają się tutaj naturalnym wyborem. Zielona polityka, jako idea społeczno-polityczna, zawsze dowartościowywała zarówno jednostkę, jak i zbiorowość. Bez zbiorowości nie jest możliwa samorealizacja poszczególnych jej członkiń i członków - no, chyba że na nią kogoś stać, wtedy żadna wspólnota nie jest potrzebna. Owszem, zbiorowości mogą być opresywne - ale równie opresywna bywa atomizacja społeczna, która praktycznie na trwałe likwiduje możliwość samostanowienia szerokich grup społecznych i poszczególnych jej członkiń i członków.

Czas zatem wpuścić nieco koloru do zimnych, stalowych przestrzeni, w których żyjemy. Czas wprowadzić do polityki nieco stałości, spowalniającej szaleńczy pęd dzisiejszych czasów. Czas na wspólnotę, w której troska o drugiego człowieka nie będzie widziana jako fanaberia, ale jako istotny element myślenia o tworzeniu polityki. Alternatywą jest patriarchalna, hierarchiczna wspólnota Prawa i Sprawiedliwości, której pierwowzorem jest chyba sama partia Jarosława Kaczyńskiego, piętnująca wszystkich, nie do końca posłusznych szefowi. Możemy też nadal tkwić w rozbitym społeczeństwie - ale na dłuższą metę będzie to dla nas nieopłacalne. Czas na nowy kierunek - kierunek na otwartą wspólnotę, która pozwoli nam odzyskać poczucie kontroli nad sytuacją i nad naszym życiem.

21 kwietnia 2009

Kogo kopnie kryzys?

Nie trzeba chyba zgadywać, że na czas jakiś można zapomnieć o "rynku pracownika" na rynku pracy. Być może nie w wielkich miastach - tu, jeśli wierzyć w dane GUS, w większości z nich stopa bezrobocia utrzymuje się w przedziale 2-4%. Istnieją jednak powiaty w naszym kraju, w którym brak pracy już dziś dotyka od jednej czwartej do nawet jednej trzeciej ludności w wieku produkcyjnym, takie jak Białogard na Pomorzu Zachodnim czy bliżej mazowieckiego podwórka - Szydłowiec notuje wskaźnik 33,1%, a Radom - 28,6% (mowa tu o powiatach, nie o samych miastach). Dość trudno uwierzyć w dotychczas dominującą mantrę, że to efekt tego, że ludzi ci są "samymi sobie winnymi nieudacznikami", bowiem są to liczby, które w żaden sposób nie mogą usprawiedliwić tego typu wizji rzeczywistości.

Także i w metropoliach trzeba będzie przygotować się na pewne turbulencje. Szczęśliwie kurs złotówki już się ustabilizował, waluta się umacnia, więc i ryzyko zamordowania niekorzystnym kursem tych, którzy brali kredyty we frankach szwajcarskich nieco maleją. W miejscach pracy nie będzie jednak tak słonecznie, jak do tej pory. Sam dostaję od rodziny i znajomych sygnały o wymówieniach, coraz ciekawszych godzinach pracy (na przykład wielkanocna niedziela) i poszukiwaniach nowych miejsc pracy. Wiadomo, że w Warszawie tego typu poszukiwania będą dużo prostsze niż we wspomnianych powyżej Radomiu czy Białogardzie. Fala dobrych wiadomości gospodarczych na razie jednak opiera się na dość kruchych fundamentach. Będąc gospodarką nastawioną na eksport, równie ważna jest dla nas sytuacja np. w Niemczech, Wielkiej Brytanii czy na rynkach wschodnich, a tam aż tak dobrze nie jest. Szczęśliwie powoli zdają się działać pakiety stymulacyjne tamtejszych rządów, więc może jakoś to będzie.

Istnieje realna groźba, że ten kryzys niczego rodzimych rządzących nie nauczy, ale może nie nauczyć także nas samych. Na razie bowiem jego schemat jest dość tradycyjny - cierpi wielki przemysł, zaś sektor usług jakoś sobie radzi. Wprawdzie lęk przed skutkami recesji dotyka wszystkich, to jednak po raz kolejny poziom spadku oczekiwań prowadzi do ugruntowania Polski na kraj A i kraj B. Jeśli ktoś decyduje się w ramach oszczędności zamiast na Dominikanę pojechać na wakacje do Chorwacji, to nie jest wielka egzystencjalna tragedia. Jeśli komuś z kolei grozi utrata pracy w którymś z okołohutniczych zakładów w Stalowej Woli, to jego pozycja jest dużo, dużo gorsza. Po raz kolejny zagrożeni jesteśmy wzrostem rozwarstwienia społecznego, a wśród rządzących brak aktywnych działań, takich jak inwestycje w termorenowację czy odnawialne źródła energii, mogące tworzyć miejsca pracy praktycznie w całym kraju.

Przypadki łamania praw pracowniczych będą się zatem nasilać - i to oczywiście w Polsce B, więc z dala od telewizyjnych kamer. Te widzieć będą raczej wielkomiejskie poruszenie niż realne koszty społeczne zahamowania ekonomicznego. W imię "szukania oszczędności" będzie dochodzić do tak kuriozalnych sytuacji, jak zmniejszanie zatrudnienia pomimo wzrostu zysków. Skoro w Ameryce możliwe były wielomilionowe "złote spadochrony" z publicznych pieniędzy dla osób, które doprowadziły swoje firmy na skraj bankructwa, to czemu u nas ma być lepiej?

Po raz kolejny zresztą widzimy, że na rynku pracy pracodawcy i pracobiorcy zostali zostawieni samym sobie. Państwo, które za naszymi granicami aktywnie stymuluje gospodarczą odbudowę (czasem lepiej, czasem gorzej) tu zdecydowało się na bierność. Szacunki wzrostu bezrobocia - nawet pomimo uspokojenia sytuacji globalnej - do poziomu 13-14% powinny skłonić Donalda Tuska do działania. Tymczasem fetysz niskiego deficytu, nawet kosztem strat w gospodarce, trzyma się mocno. Wejście do strefy euro, owszem, pożądane, rozgrywa się na zasadzie "wejść za wszelką cenę", co może oznaczać np. przyjęcie niekorzystnego kursu. Nie byłoby niczego gorszego dla europejskiej integracji, jak zohydzenie obywatelkom i obywatelom UE poprzez wspólną walutę. Widać nawet opinia profesora Osiatyńskiego, który nie słynie raczej z lewicowych poglądów to za mało, by zachować pewną elementarną ostrożność...

Jak zatem widać, kryzys aspektów ma mnóstwo. Ważne jest zatem zachowanie zarówno szefów realnych, jak i "metaszefów", a więc władz państwa, które nie dają szefom narzędzi do tego, by zachowywać poziom zatrudnienia, ewentualnie stymulować powstanie nowych miejsc pracy. Reformy Palikota obniżają poziom kontroli nad przestrzeganiem praw pracowniczych, więc zaczynamy nowy etap życia w ciekawych czasach...

20 kwietnia 2009

Stolica kultury?

Żoliborz chyba nie ma szczęścia, jeśli chodzi o kulturę - jak nie problemy z Fortem Sokolnickiego, to teraz squat Elba. Pojawił się potencjalny inwestor - i już przestrzeń kulturalna okazuje się być nieistotna. Nieważne, że młodzi ludzi organizowali tam imprezy, karmili bezdomnych, ożywiali krajobraz dzielnicy - ważne, że opuszczony budynek zajmowali bez unormowania prawnego. Miasto, zamiast otoczyć takie miejsce opieką (a nawet najbardziej anarchiczne inicjatywy można - czego przykładem decyzja o wyznaczeniu miejsc dla artystycznych grafficiarzy), roztacza wizję chylącego się ku ruinie budynku na Elbląskiej. Nic to, że squattersi i squatterki w pocie czoła miejce owo odnowili - dążenie do eliminacji jakiejkolwiek alternatywnej działalności kulturalnej zdaje się ważniejsze.

Słuchałem w niedzielę programu filmowego "Kinol" na Roxy FM, w którym rozmowa dotyczyła kina niezależnego. W tym roku nie odbędzie się kolejna edycja jednej z cyklicznych imprezy poświęconej temu tematowi. Powód? Brak pieniędzy - miasto nie okazało dostatecznego zainteresowania. Nieodmiennie irytuję się, że jedyne, na co kasy nie brakuje, to bądź komercyjne szmiry, bądź też obrazy martyrologiczne - lepsze lub gorsze. Przestrzeni dla indywidualnej ekspresji - poruszającej nierzadko istotne problemy otaczającej nas rzeczywistości - jak na lekarstwo. Na telewizję publiczną nie ma co liczyć (sam zresztą byłem parę razy wycięty z materiałów, na których być miałem, a program publicystyczny z udziałem blogerek i blogerów nie wszedł na antenę), tak więc utrata każdego klubu, imprezy czy festiwalu kładą się cieniem na aspiracje Warszawy do tytułu Europejskiej Stolicy Kultury.

Tak to już jest z kulturą, edukacją i polityką społeczną w tym kraju. Istnieją dwa modele udziału instytucji publicznych w kształtowaniu życia wspólnoty. Mogą one bezpośrednio wykonywać swoje obowiązki w stosunku do społeczności, mogą też delegować je na instytucje społeczeństwa obywatelskiego, zachowując odpowiedni nadzór nad realizacją zobowiązań. W Polsce nie działa prawidłowo ani jeden, ani drugi model. Ten pierwszy sprowadza się do konserwatywnej, paternalistycznej wizji uznawania ludzi za niezdolnych do radzenia sobie samodzielnie w życiu, a ten drugi - do neoliberalnej wizji "radźcie sobie sami". Wiele w takiej opcji mówi się o udziału społeczeństwa, jednak najczęściej kończy się to na wycofaniu instytucji publicznych przy jednoczesnym braku przygotowania odpowiedniej narzędziowni dla lokalnych wspólnot w radzeniu sobie z ich problemami.

Mieszkanki i mieszkańcy sami mogą zrobić wiele dobrego, jeśli są wspierani przez samorząd i otrzymują od niego pomoc - na przykład prawną i finansową. Przykładem niech będzie park-samowolka na Kabatach, albo też projekt rewitalizacji miejskich podwórek. Podobnie może być z kulturą, tyle że na razie bywa z tym trudno. Ciut za mało widać było uczestnictwa władz Ursynowa w procesie znajdowania miejsca dla hip-hopowego centrum kulturalnego. To właśnie tego typu miejsca tworzą lokalny koloryt, zaspokajają potrzeby i - dosłownie - łagodzą obyczaje. Lepiej chyba bowiem, by młodzi ludzie realizowali się poprzez muzykę, niż jedyną rozrywkę znajdować na ulicy.

Czekam zatem na zrozumienie tego faktu przez miasto. Owszem, łatwo zrobić wielką imprezę na cześć Herberta, tak jak bodaj rok temu - ale już wspieranie pojawiania się nowych Herbertów nie wygląda najlepiej. Brak wsparcia dla kultury spychać ją będzie w kierunku niszy dla elit, a nie do miejsca, do którego należy - uniwersalnego nośnika ekspresji, która powinna dotyczyć jak największej grupy ludzi. Niestety, dla wielu decydentów inwestycje w tę dziedzinę zdają się być fanaberią, a nie niezbędną inwestycją w rozwój kapitału społecznego. Być może podejście to bierze się z obawy, że ludzie zaczną myśleć, a to - jak wiadomo - dla większości rządzących
niekorzystne zjawisko.

19 kwietnia 2009

Pożary autobusów pokazują, że nie wolno oszczędzać na usługach publicznych

Koło warszawskie Zielonych wyraża poważne zaniepokojenie sytuacją na stołecznych drogach. Powtarzające się wypadki pożarów autobusów pokazują dobitnie, że miejski transport zbiorowy wymaga poważnych inwestycji i promowania przez miasto.

- Coraz wyraźniej widzimy, że oszczędzanie na ludziach prowadzi do ograniczenia bezpieczeństwa nas wszystkich. - mówi przewodnicząca koła warszawskiego Zielonych, Irena Kołodziej. - Doniesienia pracowników MZA mówią o złej polityce komunalnego przewoźnika, który do tej pory oszczędzał na mechanikach i monterach. Efekty widać gołym okiem – wyglądają dość widowiskowo w telewizji, ale dla mieszkanek i mieszkańców Warszawy i okolic stanowią zagrożenie ich bezpieczeństwa. Potrzebne są natychmiastowe działania, które przywrócą zaufanie do transportu publicznego w mieście.

- Wyniki prowadzonych kontroli pokazują, że w złym stanie są pojazdy niezależnie od ich marki czy też tego, czy należą do przewoźnika komunalnego, czy też do prywatnych. - przypomina przewodniczący koła, Bartłomiej Kozek. - Wypadki, których obecnie jesteśmy świadkami, powinny skłonić władze MZA i miasta do refleksji nad pozycją transportu zbiorowego w metropolii. Liczymy na szybkie spełnienie deklaracji, dotyczących zatrudnienia nowych mechaników i na dalsze inwestycje w nowoczesny tabor miejski. Tego typu działania tworzą popyt na przyjazne dla środowiska, nowoczesne technologie, zapewniają miejsca pracy i poprawiają jakość życia nas wszystkich. Olbrzymią klęską władz miasta byłoby doprowadzenie do stanu, gdy zaniepokojone mieszkanki i mieszkańcy miasta przenieśli się do własnych samochodów.

Poza wymianą taboru Zieloni domagają się przyspieszenia prac nad wprowadzeniem większej ilości buspasów na obszarze miasta i rozwoju sieci biletomatów. Liczymy na to, że działania te poprawią komfort podróżowania i przyczynią się do zapewnienia bezpieczeństwa wszystkim, korzystającym z usług publicznych w Warszawie.

18 kwietnia 2009

Klonowanie martwych miast

Pozostajemy nieco w temacie wpływu dużych pieniędzy na wygląd naszych miast. W tej dziedzinie wyjątkowej uwadze polecić muszę publikację New Economics Foundation o miastach-klonach. Bogata biblioteczka dostępnych do ściągnięcia materiałów ze strony fundacji robi wrażenie - detaliczne raporty dotyczące ujmowania najróżniejszych segmentów naszego życia, od lokalnych ekonomii, poprzez mikrokredyty, pomoc społeczną, aż po służbę zdrowia i odpowiedzialność korporacyjną stanowią prawdziwą kopalnię wiedzy. Warto z niej korzystać, do czego gorąco zachęcam. Do rzeczy jednak.

Skąd znamy problem z naszymi miastami, które miast kwitnąć, umierają? Mogą jeszcze czasem rywalizować efektownym, nowym budownictwem, jednak niewiele się dzieje w kierunku polepszania jakości interakcji społecznych. Sama przestrzeń miejska niespecjalnie zdaje się temu celowi służyć. Przykładem pierwszym z brzegu, ale jakże wymownym, jest Plac Wilsona. Skolonizowany został przez banki, które raczej nie dają wielu okazji do interakcji i dyskusji. W mniejszych miastach do tego marazmu (jeśli mówimy o miejscowościach, które nie są stolicami województw) dołącza odpływ młodych, którzy mają dość zaściankowości i braku perspektyw. Kiedy na święta pojechałem do Przemyśla, w Wielki Piątek wieczorem na rynku były prawdziwe pustki. Dwie trzecie osób chodziło ubranych na czarno, z czego połowę stonowili księża i zakonnice. Był to przygnębiający widok - a podobne sceny mogą obserwować setki tysięcy młodych ludzi, kiedy na świeta przyjeżdżają do swych miast i miasteczek i widzą podobny obraz.

W wielu wypadkach lokalni decydenci nie mają pomysłu na to, jak odwrócić ten stan rzeczy. Często idzie się po najmniejszej linii oporu i wspiera powstawanie nowych centrów handlowych i markowych sklepów w nadziei, że ludzie będą z tego powodu się cieszyć. Nie widziałem jeszcze w swym życiu osoby, która została w jakimś miasteczku tylko z powodu, że wybudowano tam sieciowy fast food albo że na parterze kamienicy pojawił się sklep z markowymi ubraniami. Wielkie miasta mogą przyciągać bądź to z powodu ich skali i oferty na rynku pracy, bądź też niepowtarzalnego klimatu. Gdy małe miasto siłą rzeczy skalą imponować nie może, musi walczyć o swój unikalny klimat. Dotyczy to także miejscowości zlokalizowanych pod Warszawą - ich chyba w szczególności, bowiem bogatą ofertę mieszkanki i mieszkańcy mają w końcu niemal pod nosem.

Problem ujednolicania przestrzeni miejskiej może też dotyczyc i samej Warszawy - w końcu historycznie każda dzielnica miasta miała swoje małe centrum i swój unkalny mikroklimat. Zupełnie inaczej żyje się i pracuje w Wesołej, na Pradze Północ czy na Mokotowie. Cały czar pryska jednak, kiedy lokalne zwyczaje, produkty czy też usługi zastępowane są przez kolejny skle sieciowy. Raport przygotowany przez NEF wyraźnie wskazuje, że proces ten wcale nie zwiększa naszych wyborów konsumenckich, ale wręcz przeciwnie, coraz bardziej je homogenizuje. To sytuacja podobna do różnorodności biologicznej w przyrodzie - szanse np. na kupienie unikalnej książki czy ubrania w "sieciówce" są znacznie mniejsze, o czym wiedzą wszyscy ci, którzy/które chodzą na bazarki po świeże owoce, do lumpeksów czy też po antykwariatach. Tak jak koncentracja środków przekazu w rękach pojedynczych koncernów ogranicza np. prezentowane światopoglądy czy też szanse nowych zespołów muzycznych, tak zastępowanie lokalnych sklepów (np. bazaru na Banacha) zabija różnorodność w naszych miastach i dzielnicach.

Sondaż w Wielkiej Brytanii pokazał, że w tamtejszych miasteczkach od 10.000 do 100.000 mieszkanek i ieszkańców proces ten zaczyna być widzoczny. Niektóre z pięknych lokalizacji, mogących pochwalić się bogatą tradycją handlową broni się przed inwazją "sieciówek" jak tylko może, np. organizują 2 razy w tygodniu targi na głównej ulicy handlowej. Warto pamiętać o tym, że wpływ na handel w środku miasta mają nawet wielkie centra handlowe, umieszczone na przedmieściach - a co dopiero mówić o Warszawie, która ma je nawet w samym centrum. Jeśli w danej miejscowości na przykład na jej obrzeżach pojawił się sklep z meblami i innymi materiałami potrzebnymi do domu, to w centrum automatycznie ubywa miejsc, zajmujących się tą kwestią. Nie musi to wpływać dobrze nawet na miejsca pracy - na przykład wejście znanej sieci supermarketów Wal-Mart do stanu Iowa spowodowało, jak się szacuje, zamknięcie ponad 7 tysięcy sklepów z różnych branż!

Do tematu ekonomii miejskiej będę z pewnością wraz z lekturą kolejnych publikacji na ten temat. Brytyjczycy sugerują, by władze lokalne mogły kreatywnie kształtować swoją politykę względem działających na ich obszarze sklepów, np. poprzez prawo lokalnych społeczności do wetowania budowy kolejnych centrów handlowych, wsparcie finansowe dla lokalnych przedsiębiorców i wsparcie państwa dla samorządów w utrzymywaniu przestrzeni publicznej wysokiej jakości. Nic, tylko tego typu planom przyklasnąć.

17 kwietnia 2009

Solidna baza, solidna nadbudowa

Miałem przyjemność przeczytać fragment tekstu Georga Ritzera o makdonaldyzacji społeczeństwa. Fragment bardzo wyraźnie punktował, dlaczego model produkcji i konsumpcji, zaproponowany przez ten koncern, rozprzestrzenił się po świecie, czyniąc tak oszałamiającą karierę. Do tego, że warto nieco o tym napisać, skłoniła mnie wymiana opinii na zajęciach, na których uczestniczyłem. Dyskutowaliśmy wokół tekstu Edwarda Abramowskiego na temat alternatyw do otaczającej nas rzeczywistości. Opowiadałem nieco o lokalizacji, jako jednej z idei potencjalnie bliskich dawnemu anarchizmowi, a także o roli edukacji i wyboru programu nauczania w kształceniu obywatelek i obywateli. Co mnie uderzyło to fakt, że pojawiła się opinia nie zgadzająca się z tym, co mówię - zawsze ożywcza dla debaty (ba, chyba nawet konieczna). Szła ona plus minus wokół linii, że w kapitaliźmie nie było zaufania, ale przede wszystkim ryzyko, że edukacja zmienić może niewiele, bo szkoła ma jedynie dawać bazę wiedzy do dekonstrukcji, której można ją poddawać na studiach, a także, że być może ludziom żyje się dobrze w takim stanie, jaki mają teraz, a jeśli coś im się nie powiodło, to są sami sobie winni.

Trudno, bym nie zareagował - ciężko mi było bowiem zgodzić się z totalizującym przekonaniem, że zawsze winny jest ten, któremu się nie powodzi. Przypominałem, że dekonstrukcja kultury to jednak przywilej tych, którzy znajdują się na określonym toku studiów, podczas gdy jako niezbędny element kształtowania obywatelskości uważam, że powinien być częścią edukacji na poziomie powszechnym. Nie powiem, żebym reagował spokojnie na stwierdzenie, że może ludzie chcą mieć w swoim otoczeniu śmietnik - sam bowiem byłem świadkiem wielu konfliktów na poziomie lokalnym, które angażowały ludzi do obrony ich jakości życia, na przykład przed bezdusznymi decyzjami urzędnicznymi. Jeśli nie da się ludziom narzędzi do refleksji, trudno oczekiwać od nich, że sami będą nagle dążyli do zmiany stanu rzeczy, do którego latami byli inkulturowani.

Tu zmierzam powoli do rzeczonych już McDonaldów. Wydaje nam się, że żyjemy w "najlepszym ze światów", podczas gdy możliwości zmiany zawsze istnieją. W początkach XIX wieku robotnicy (w tym pracujące w kopalniach dzieci) pracujący po 12-14 godzin dziennie przez cały tydzień również mogli sądzić, że nic nie da się zrobić i powinny/powinni cieszyć się tym, co mają. Szczęśliwie dojrzała świadomość swojego marnego położenia i wola jego zmiany. Masowe organizacje robotnicze i lęk przed nimi wymogły na rządzących skracanie czasu pracy, legislację poprawiającą warunki higieniczne i tym podobne prawa. Jeśli dziś możemy cieszyć się względną wolnością, to raczej nie dlatego, że jedna grupa sama z siebie zaczęła dbać o drugą. Dlatego też dziś, jeśli chce się zmieniać stosunki np. na rynku pracy, bardzo często nazywa się walczących o swoje prawa "roszczeniowcami". A że większość z nas to już nie wielkoprzemysłowi robotnicy, stworzenie fałszywego podziału jest tym łatwiejsze.

Wynaturzenia łatwiej akceptować, kiedy nie dotykają nas one bezpośrednio. Konsumeryzm jest taki atrakcyjny, ponieważ chowa się pod płaszczykiem odejścia od ideologii - tworząc nową. Jej piewcy wyglądają na kumpli bardziej niż na proroków, zatem łatwiej dać im się zwieść. Cóż z tego, że konsumpcyjna nadprodukcja i marketingowe podszepty doprowadzają do dewastacji środowiska naturalnego i tym samym podcinają gałąź, na której wszyscy siedzimy? Tego nie widzimy - widzimy za to stosu hamburgerów, na widok których cieknie nam ślinka. To doświadczenie namacalne, każące nam uwierzyć w to, że mamy realną potrzebę, związaną z tego typu konsumpcją, zaś wszystkich tych, którzy zwracają uwagę na drugie dno, gotowi jesteśmy uznać za szkodliwych radykałów.

Z jakiegoś powodu jednak dajemy się do tej wizji rzeczywistości przekonać. Oddziałowuje ona na nas en masse, łatwo więc zepchnąć osoby kwestionujące zastaną rzeczywistość na pozycje "odrealnionych elit, które nie wiedzą, co to życie". W Polsce przychodzi to z zaskakującą łatwością - można mieć w skali Europy Zachodniej umiarkowane, centrowe poglądy, które u nas wyglądają niczym skrajna lewica. Tak jest, kiedy np. kwestionuje się makdonaldyzację, funkcjonującą nie tylko na rynku żywieniowym, ale też np. w goniących za sensacją mediach. Sukces tego modelu wynika z czterech, zaprezentowanych przez Ritzera przesłanek: jest sprawny, wymierny (każdy dostaje identyczną porcję), przewidywalny i sterowalny. Ludzie są tu potrzebni do tego, by płacić pieniądze i by wykonywać pracę, której nie mogą jeszcze za darmo wykonywać roboty.

W zamian zaspokajamy naszą potrzebę stałości w coraz bardziej niestabilnym świecie. Ritzer wymienia zalety tegoż modelu, dającego dostęp do taniej żywności, jednak jakoś mnie one nie przekonują. Wystarczy spojrzeć na pikujące wskaźniki nadwagi i innych z nią związanych problemów zdrowotnych by takiego entuzjazmu się wystrzec. Zwraca on również uwagę na krytykę makdonaldyzacji, która wyrasta z przekonania o nieracjonalności tego rzekomo "racjonalnego" modelu. Dehumanizuje on nas zupełnie, spychając do jednolitego worka i jednocześnie wypychając z rynku lokalne punkty gastronomiczne. Trudno w takiej sytuacji być entuzjastą McDonalda.

A może ludzie właśnie tego chcą? Cóż, być może gdyby taki sam budżet reklamowy na tworzenie potrzeb co ów koncern miała np. restauracja z żywnością organiczną, a polityka ekologiczna państwa wspierałaby dostępność cenową tego typu produktów, to czy ktoś dałby sobie głowę uciąć, że wszyscy i tak jedliby hamburgery? Pozwalam sobie na pewną dozę niepewności.

15 kwietnia 2009

O żałobie

Myślę, że jest potrzebna. Po prostu - bez głębszych analiz, po prostu tak uważam. To, że zaczynamy ją ogłaszać, jest całkiem na rzeczy. Zginęli ludzie, żyjący w niedobrych warunkach mieszkaniowych, pozostawieni na marginesie. To smutne, że gdyby nie ta tragedia nikt nie mówiłby głośno, jakie było ich życie. Żałoba to niekiedy ostatni krzyk, ratujący przed zapomnieniem.

Nie da się wyliczyć dokładnie, jak wielka tragedia potrzebna jest do tego, by ogłosić ten stan. Owszem, przeraża fakt, że czasem umiera niewiele osób, ale za to Polek i Polaków, i żałoba trwa, podczas gdy bez echa pozostają codzienne tragedie, np. w Trzecim Świecie. Hipokryzja? Ale czy gdyby nie ogłaszano żałoby w ogóle ktoś miałby na nią czas w tych zabieganych czasach?

Nie jestem zwolennikiem tego, by piętnować kogoś, kto minorowemu nastrojowi się poddaje - byłoby to okrutne i nieludzkie. Nie będę zatem piętnował Apocalitipiki za do, że gra swój koncert - dość już opresji społecznych i "przymusów zachować". Żałoba - jeśli ma być szczera - nie może być narzucona. Jest jednak ważna, bowiem zachęca do refleksji. Szkoda, że u nas kieruje się raczej na kreowanie emocji, zamiast na próby poszukiwania rozwiązań. Bo przecież tragedii w katowickiej hali, w której odbywała się wystawa gołębi, można było zapobiec. Tragedii w Kamieniu Pomorskim zapewne też.

Tak więc nie pozostaje nic innego, jak tylko zmieniać świat - to jedyna postawa egzystencjalna, która wyrastając ze współodczuwania nie zmienia się w bierny rytuał.

14 kwietnia 2009

Wyścigi w równaniu w dół

Skoro już przy raportach Caroline Lucas jesteśmy, to zachęcam gorąco do lektury krótkiej, acz treściwej. Ma ona raptem 10 stron, więc można przeczytać na przerwie w pracy albo między zajęciami na uczelni. W obydwu tych miejscach czytanie jest zalecane, bowiem tyczy się w dużej mierze pracy i jej przyszłości w zglobalizowanym świecie. Jednym ze sztandarowych haseł tego procesu jest społeczeństwo wiedzy. Hasło to dość szczytne, jednak podobnie jak z flexicurity jest wykrzywiane przez przez dominującą myśl neoliberalną na wszelkie strony. Twierdzi ona bowiem, że wysokie technologie mają na celu nie poprawę jakości życia czy też tworzenie świadomych obywatelek i obywateli, ale że służą one specjalizacji społeczeństw Zachodu i uczynieniu ich konkurencyjnymi w stosunku do gospodarek wschodzących - w szczególności Chin i Indii. W ten właśnie sposób tłumaczą, dlaczego zachowują spokój w obliczu odpływu miejsc pracy w tradycyjnych sektorach gospodarki przemysłowej.

Zapomina się tylko o jednym, ale bardzo ważnym czynniku - gospodarki azjatyckie już dawno nie są skierowane jedynie na tworzenie dóbr dla państw Zachodu, ale aktywnie konkurują z nimi także w sektorze high-tech. Tutaj Lucas sypie danymi, wobec których nie można przejść obojętnie. W Bangalore znajduje się 150 tysięcy informatyków, więcej niż w sławnej Dolinie Krzemowej (130 tysięcy). Co roku (!) chińskie uczelnie produkują ćwierć miliona inżynierów, a więc średniej wielkości polskie miasto. Te rzesze ludzi nie pracują przy produkcji markowych ubrań, lecz pracują w firmach bądź to konkurujących z zachodnimi koncernami, bądź to realizującymi dla nich swoje usługi. Już dziś wiele amaerykańskich linii call center operuje z Indii lub Pakistanu - niższe niż w USA zarobki sprawiają, że tego typu działalność jest nie tylko możliwa, ale i opłacalna.

W takiej sytuacji nie dziwią kolejne liczby i prognozy. Między rokiem 2001 a 2004 zatrudnienie w przemyśle informatycznym w Stanach spadło o 16%. W statystykach rozwoju rynku pracy za oceanem próżno szukać sektora high-tech - potrzebne będą m.in. pielęgniarki i pielęgniarze, wożni, kelnerki, nauczyciele. Kryzys, z którym amy obecnie do czynienia raczej nie będzie sprzyjał zmianie tych trendów. W Polsce, z powodu niższych kosztów pracy fala ta dojdzie z opóźnieniem (nadal powiem rodzima informatyka ma dobrą renomę) - ale dojdzie, trudno bowiem będzie konkurować cenowo z Chindiami, np. z hinduskimi inżynierami, zarabiającymi 13 tysięcy dolarów rocznie.

Dziś możliwości outsourcowania swej pracy rozważa już nawet produkująca gry komputerowa firma Electronic Arts. Reuters już dziś sporą część pracy związanej z obróbką zdjęć wykonuje w... Singapurze. Rynki wschodzące to niewiarygodne źródło potencjalnych zysków - szacuje się, że do 2020 roku do chińskich miast napłynie nawet do 300 milionów ludzi ze wsi. To olbrzymi rezerwuaj taniej, wyzyskiwanej siły roboczej - o tym, jak niewiele znaczy ona dla decydentów w Pekinie i dla lokalnych pracodawców świadczyć może liczba 100 tysięcy śmierci rocznie z powodu wypadków w pracy.

Sytuacja robi się nieciekawa z kilku powodów. Po pierwsze, niskie standardy owocują gigantycznymi zanieczyszczeniami środowiska. Wzrost produkcji i konsumpcji oznacza tam, że kwaśne deszcze padają na 1/3 terytorium kraju, połowa wody z 7 największych rzek nie nadaje się do niczego, a aż 6 z listy 10 najgorszych do życia z powodów zdrowotnych miast, przygotowanej przez WHO, znajduje się w Chinach. Po drugie, niezrównoważona globalizacja oznacza przesuwanie miejsc pracy z jednego regionu świata w inny, zamiast kreowania nowych. Odpowiedzią rządów na ten stan rzeczy była niekontrolowana liberalizacja i pogarszanie warunków pracy pod hasłem obrony konkurencyjności. Działania te pogorszyły jakość życia nas wszystkich i jednocześnie w żaden sposób nie rozwiązały problemów.

Żeby było jasne - nie chodzi tu o to, by odmawiać prawa do rozwoju państwom, które mają za sobą wiele ciężkich chwil w historii. Chodzi o stworzenie stabilnego systemu globalnego, w którym każda i każdy będzie mógł się realizować w tym, co uznaje za słuszne. Nie służy temu "specjalizowanie" i powstawanie gospodarczych monokultur, jakie oferuje się nam w chwili obecnej. Zdrowe, lokalne gospodarki są zróżnicowane - tylko wtedy chroni się je przed wyjałowieniem, a kryzys jednego sektora nie staje się katastrofą całej gospodarki. Samo społeczeństwo wiedzy z kolei musi być dźwignią innowacji, które podnoszą jakość życia, a także źródłem tworzenia świadomych obywatelek i obywateli, czynnie uczestniczących w życiu kulturalnym, społecznym i politycznym. Sprowadzanie tego szczytnego hasła do wynajdywania kolejnych sposobów na zarabianie pieniędzy grozi kompromitacją, na którą żadne społeczeństwo pozwolić sobie nie może.

13 kwietnia 2009

Zielony Nowy Ład - ciąg dalszy

O ciekawej koncepcji nigdy za wiele - tym razem w ujęciu angielskim, i to nieco bardziej teoretycznym. Nie jest to bowiem program polityczny partii X czy Y, ale manifest, nakreślający obecną sytuację i sugerujący odważne działania naprawcze. Do zespołu przygotowującego pakiet antykryzysowy dołączyli znani działacze ekologiczni, związkowi i przemysłowi, by znaleźć wspólny grunt, na bazie którego będzie można zwalczyć wszystkie trzy kryzysy nad nami wiszące. Aż trzy? Tak, bowiem w epoce problemów na rynkach finansowych zapominamy już nie tylko o kwestii zmian klimatycznych, ale i o powolnym wyczerpywaniu się nieodnawialnych surowców energetycznych, takich jak ropa naftowa i gaz ziemny. Kłopoty z tymi surowcami mogą prowadzić do kolejnych negatywnych zjawisk, takich jak na przykład wzrost cen żywności, zatem ignorowanie kłopotów związych z tą kwestią uniemożliwia przygotowanie jakiegokolwiek długofalowego planu ratunkowego dla gospodarki.

Nie ma co po raz kolejny powtarzać liczb związanych z potencjałem zielonych miejsc pracy, jak również wyliczać wszystkie sektory, w których kombinacja inwestycji publicznych i prywatnych będzie tworzyła zapotrzebowanie na nowe osoby pracujące. Tym razem skupię się na dwóch kwestiach, związanych z planami postawienia gospodarki na nogi - kwestią banków i roli konsumpcji w nowym ładzie społeczno-gospodarczym. Autorami pomysłów są takie znane osobistości, jak Caroline Lucas, obecna szefowa Partii Zielonych Anglii i Walii, Toni Jupiter, były dyrektor Friends of the Earth, czy też Larry Elliot z działu ekonomicznego dziennika "The Guardian". Warto zatem pochylić się nad tymi 48 stronami tekstu i zobaczyć, że nie da się utrzymywać gospodarki na dotychczasowych torach.

Coraz więcej znaków na niebie i na ziemi wskazuje na to, że do roku 2012 osiągniemy tak zwany peak oil, czyli szczytowe możliwości wydobycia ropy naftowej, po czym produkcja przestanie rosnąć. Tego samego nie będzie można powiedzieć o popycie, który nakręcać będą m.in. gospodarki wschodzące, takie jak Chiny i Indie. Tymczasem okres największych odkryć złóż przypadał na... lata 60. XX wieku. Dziś powoli kończą się złoża na Morzu Północnym (peak oil osiągnięty już w 1999) i w miejscach innych niż Bliski Wschód, a eksploatacja nietypowych złóż, takich jak kanadyjskie piaski roponośne, jest droga i niezwykle szkodliwa dla środowiska. Same, deklarowane przez poszczególne państwa rezerwy brzmią na zawyżone, co potwierdził przykład Kuwejtu - w 2007 zrewidował on swoje szacunki ze 100 milionów baryłek rezerwy do 48 milionów.

W obliczu tego typu faktów, jak również oczywistej eksploatacji ekosystemu ponad jego zdolności regeneracyjne, konieczne jest zastanowienie się nad kwestią finansowania wyjścia światowej gospodarki z kryzysu i uczynienia jej bardziej przyjazną dla środowiska. Potrzebne będą fundusze m.in. na decentralizację energetyczną, rozwój odnawialnych źródeł energii i poprawę efektywności energetycznej. Działania te mogą uniezależnić nas od paliw kopalnych (trudno bowiem wyobrazić sobie nawrót do jeszcze bardziej nieekologicznego węgla) i uchronić nad przed szokiem, związanym z nadchodzącym niedoborem surowcowym. Pieniądze na transformację można będzie uzyskać m.in. z dodatkowego, uwzględniającego koszty zewnętrzne wydobycia, opodatkowania firm wydobywających ropę i gaz, a także poprzez skierowanie drogą legislacji pieniędzy lokowanych w funduszach emerytalnych z ryzykownych akcji na bezpieczne, państwowe lub samorządowe, obligacje wspierające ekologiczną modernizację.

Czy naprawdę konsumujemy tyle, ile potrzebujemy i czy zapewnia nam to szczęście? Badania cytowane w raporcie wskazują, że niezależnie od poziomu śladu ekologicznego, a więc naszego udziału w użytkowaniu planety, w skali 1-10 średnia zadowolenia oscyluje w granicach 7. Oznacza to, że po zaspokojeniu naszych podstawowych potrzeb czynniki naszego szczęścia są pozaekonomiczne i zależą np. od ilości i jakości czasu wolnego, przyjaciół, udziału w życiu kulturalnym etc. Nadmierna konsumpcja nie służy nam i ekosystemowi, jednak trudno nam wyobrazić dziś sobie alternatywę. Same autorki i autorzy musieli posłużyć się przykładami... Wielkiej Brytanii podczas II wojny światowej i dzisiejszej Kuby, która pomimo embarga nadal notuje dość wysokie wskaźniki dobrobytu. Dość przypomnieć, że kraj ten po upadku Związku Radzieckiego przestawił się na niskie zużycie ropy naftowej, rozwinął organiczne rolnictwo (użycie pestycydów spadło o 80%), co doprowadziło do zmniejszenia się wskaźników ludności z nadwagą czy też chorujących na serce, a w samych miastach rozkwitł ruch... przydomowych ogródków, znacząco ograniczający konieczność transportu żywności i tym samym ślad ekologiczny wyspy.

Oczywiście nie chodzi tu o przeszczepianie modelu kubańskiego, w szczególności politycznego. Warto jednak przypomnieć, że podobne do rządów braci Castro pomysły były już praktykowane w krajach demokratycznych - na przykład przydomowe ogródki to dokładnie to samo, co tzw. "victory gardens" Eleanor Roosevelt, które zapewniały podczas II WŚ od 30 do 40% zapotrzebowania na krajową konsumpcję żywności. Twórcy publikacji wyrażają się jasno - czas, w którym się znajdujemy, można porównać do czasu wojny. W Wielkiej Brytanii zmiany w gospodarce w latach 1940-1945 poprawiły sytuację na rynku pracy, przyczyniły się do obniżenia konsumpcji przy jednoczesnym rozwoju życia kulturalnego i towarzyskiego, a także doprowadziły praktycznie do zniknięcia indywidualnego transportu samochodowego. Bogata bibliografia na ten temat wskazuje, że nie są to informacje wyssane z palca.

Powyższe diagnozy mogą brzmieć pesymistycznie, jednak jednego odmówić im nie można - są odważne. Trzeba bowiem nieco odwagi, by zaproponować np. oddzielenie bankowej działalności biznesowej od obsługi klientów indywidualnych czy też postulować podział konglomeratów finansowych na mniejsze - tak, by ich upadki nie doprowadzały gospodarki do stanu podgorączkowego. Trzeba odwagi, by jako rozwiązanie problemów proponować pomysły z kraju, który raczej osądza się od czci i wiary niż podaje jako wzór. Z całą pewnością jednak zapoznać się z tym raportem warto - chociażby po to, by wyrobić sobie zdanie na temat tego pakietu. Różni się on od poprzednich, prezentowanych przeze mnie, więc jego poznanie pozwala na wyrobienie sobie zdania na temat tego, który z nich najlepiej nadaje się do aplikacji i zastosowania.

12 kwietnia 2009

Wiara i niewiara góry przenoszą

Miałem nic nie pisać w czas wielkanocny, jednak skoro już zobaczyłem, że kolejna debata oczekuje, nie mogłem się powstrzymać. Takie zboczenie zawodowe. Po raz kolejny zresztą zadane w niej pytania są dość dziwne. Niestety, w kraju religii w szkołach zamiast w salkach katechetycznych możliwe.

Stwierdzenie, że wiara nie wyznacza moralności zdaje się być niemal oczywiste. Nie chodzi o to, że nie może tego robić - może, dzięki czemu ma sens i potrafi sprawić, że pewna grupa osób będzie zachowywać się w sposób bardziej etyczny. Ale znowuż nie musi - pamiętajmy o wyprawach krzyżowych jako najlepszemu przykładowi na to, że religia wcale nie musi oznaczać życia w miłości i wzajemnym zrozumieniu. Nie jest to zresztą specjalność chrześcijaństwa - to chyba ludzka natura sprawia, że nawet najbardziej chwalebne zalecenia jesteśmy w stanie zmienić w ich karykaturę. Skoro widzimy, że tak to naszym świecie bywa, trudno zatem uznać religię i wiarę za gwarantkę dobrego życia. Daje ona pewną szansę, natomiast pewność - już niekoniecznie. Być może zresztą właśnie dlatego ludziom chce się jeszcze w coś wierzyć.

A czy można być moralnym tudzież etycznym (bardziej odpowiada mi to drugie słowo, łatwiej w nim o życiowy uniwersalizm, miast podatnej na wpływy tego czy owego prądu moralności) bez wiary w Boga? Jak najbardziej - przykładem pierwszym z brzegu może być niedawno zmarły Zbigniew Religa. Przykładem literackim, który niestety zbyt często tonie wśród lektur licealnych - a teraz, dzięki kolejnym reformom, grozi mu już zupełne utonięcie - jest główna postać powieści Alberta Camus, "Dżuma" - doktor Rieux. Leczy on ogarniętych chorobą mieszkańców i mieszkanki śródziemnomorskiego Oranu, z narażeniem swojego życia. Nie potrzebuje wiary w nadprzyrodzone, by zachowywać swą godność w czasach, gdy pękają wszelkie hamulce. Wolimy jednak więcej czasu analizować Kmiciców i innych Konradów Wallenrodów, miast przystanąć nad tą postacią.

Niestety lekcja doktora Rieux nie jest przez nas odrabiana. Wolimy żyć w kloszu przekonania, że 90% z nas to katoliczki i katolicy. Jest to klosz w tym sensie, że tkwią w nim - obok osób autentycznie wierzących - także i takie, które z wiarą są dosyć na bakier. Kiedy zaś jest się na bakier, dość często słabo znosi się krytykę własnego zachowania. Skoro tak, równie często poszukuje się jakiegoś zewnętrznego wroga, który pozostaje poza kloszem. Piętnuje się go zatem i obarcza winą za wszelkie zło tego świata. Żydzi, Niemcy, świadkowie Jehowy, geje - listę można dłużyć w nieskończoność. Łatwiej jest bowiem poprawić własne samopoczucie uznaniem, że "ktoś jest jeszcze gorszy" (by mieć takie samopoczucie wymyśla się najdziwniejsze kryteria domniemanej "niemoralności"), niż popracować nad sobą.

Przyczepianie łatki uniwersalizmu do jednego światopoglądu tego typu pojmowanie rzeczywistości ułatwia. Łatwo uznać osoby homoseksualne za "grzeszne", ale trudno podać ku temu przyczynę inną niż cytaty z Biblii, która księgą uniwersalnej moralności nie jest. W protestantyźmie możliwość indywidualnej interpretacji umożliwiła stępienie co dziwniejszych radykalizmów, dzisiejsze poszukiwania katoliczek i katolików, którzy kwestionują pewne elementy nauczania Kościoła również wpisują się w ten nurt. Bez niego bowiem, gdyby literalnie interpretować Pismo, należałoby kamieniować osoby uprawiające płodozmian na roli, a historia eksterminacji rdzennej ludności Kanaanu stanowiłaby inspirację dla najbardziej szalonych militarystów - w jaki bowiem sposób można byłoby dowieść, że nie wszczyna się wojny "w imię boże"?

Jeśli zatem chce się postępować etycznie, wystarczy po prostu myśleć. Można przy tym wierzyć - nie ma ku temu przeszkody. Jeśli ktoś uznaje swe dobre uczynki jako efekt wiary, nie ma powodu, by mu/jej to odbierać. Jeśli ktoś tego nie potrzebuje, nie ma potrzeby przeprowadzania akcji ewangelizacyjnych. Tam, gdzie ten tok myślenia został zrozumiany, owocuje to wspólnym czynieniem dobra. Publikacje o polepszeniu doli krajów Trzeciego Świata potrafią wspólnie wydać Christian Aid i związana z Zielonymi Fundacja Boella. Może zatem lepiej przyjąć taką perspektywę, zamiast walczyć o to, kto jest bardziej "moralny"?

11 kwietnia 2009

Zielony skręt potrzebny od zaraz

Taka oto myśl naszła mnie po przeczytaniu piątego numeru magazynu belgijskiego think-tanku Etopia. Ich "Przegląd Polityczny" z reguły wydawany jest po francusku, jednak numer o znamiennym tytule "Europa - Zielony skręt" wyszedł także po angielsku, co umożliwiło mi lekturę. Cóż, nie da się ukryć, że taki zielony odpowiednik "Krytyki Politycznej" byłby sporym osiągnięciem na polskim rynku wydawniczym i że tego typu inicjatywa jest potrzeba. Potrzebna, bowiem także i u nas warto zadać pytania z okładki tegoż magazynu. Jaki jest cel prowadzenia polityki? Jaki jest cel Europy? Jaki jest cel Zielonych w Europie? To kluczowe kwestie, bez odpowiedzi na które można co najwyżej miotać się na scenie politycznej. Mając je przerobione, można artykułować wizje polityczne i przekonywać do nich innych.

Celem polityki powinna być służba ludziom i ich reprezentowanie. Oznacza to budowanie polityki dla ludzi, wciąganie ich w proces decyzyjny, zamiast tworzenia rzeczywistości ponad ich głowami. Tak niestety działało się ostatnimi czasy w zdominowanych przez prawicę władzach Unii Europejskiej. Manuel Barroso i jego ekipa odpowiadają między innymi za rygorystyczną politykę "Fortecy Europa", kończącej się dla setek imigrantek i emigrantów śmiercią na morzu, obozami dla uchodźców na pustyniach czy też śmiercią od kul na granicach, np. hiszpańsko-marokańskiej w Ceucie i Melilli. To dramatyczne finały całego procesu politycznego, w którym Europa bierze udział. Ostatnimi latami, mimo sprzeciwów Zielonych w Parlamencie Europejskim, przedstawiciele UE na negocjacjach ws. liberalizacji handlu zawsze zajmowali stanowisko, utrzymujące unijny protekcjonizm na rynku rolnym, jednocześnie żądając swobodnego dostępu do rynku usług w krajach rozwijających się. Nie trzeba mówić, że polityka prowadzona w takim stylu jest nieludzka, rodzi nierówności na globalną skalę i należy ją czym prędzej zmienić. Zieloni są pod tym względem nieodmiennie konsekwentni.

Po co nam Europa? Po to, by powstrzymać to szaleństwo. Bez marzenia o pokoju i wolności od biedy po II Wojnie Światowej dziś znów poszczególne państwa podgryzałyby się wzajemnie, rynki pracy pozostałyby zamknięte, a w obliczu zmian geopolitycznych i nowych, globalnych wyzawań kontynent byłby bezsilny i zmarginalizowany. Dziś narodowe egoizmy znów podnoszą głowę, ale rozwiązaniem tego problemu nie może być izolacja. Przykład dwóch wojen światowych doskonale to ilustruje. Musimy być razem i współpracować jeszcze ściślej dla dobra świata, przyszłych pokoleń i nas samych. Obniżanie standardów socjalnych przez poszczególne państwa nie może być przenoszone na poziom europejski, a zamiast równać w dół potrzebujemy równania w górę - na przykład w kwestii praw kobiet i wzrostu ich roli w życiu społecznym. Potrzebujemy także ochrony wysokiej jakości usług publicznych, ciągłej dyskusji nad tym, które sektory powinny zostać poza grą rynkową z powodu ich istotności społecznej, a także dążyć do zwiększenia kontroli samych społeczeństw nad instytucjami publicznymi. Celem Europy musi pozostać wyrównywanie szans, a nie pozostawiania ludzi samym sobie.

Po co w tym wszystkim Zieloni? Chyba po to, by bronić spraw, o których pisałem powyżej. Aktualny kryzys pokazuje, że potrzebna jest poważna korekta kursu światowej gospodarki. Regulacje sektora finansowego są konieczne, jeśli chcemy na przyszłość uniknąć wybuchów podobnych baniek, jak tych znanych z rynku internetowego, mieszkaniowego i finansowego. Unijna polityka rolna nie może już dłużej prowadzić do zmniejszania bioróżnorodności na obszarach wiejskich, lecz powinna tworzyć nowe miejsca pracy na wsi i warunki do upraw zdrowej, wonej od modyfikacji genetycznych żywności. Polityka zagraniczna musi opierać się na kooperacji i zrozumieniu, a nie na dyktacie. Ekonomia kontynentu musi mieć solidne podstawy, co wymaga regulacji na odpowiednim poziomie - ani za dużym, ani za małym. Podobnych przykładów można mnożyć wiele. Inne partie nie są dostatecznie doważne, by wspominać o tych problemach, albo wręcz same te problemy wywołały.

Jak zatem widać, jesteśmy w Europie, bo wierzymy w to marzenie. Realizacja tego marzenia zapewni ludziom godność, kontynentowi - stabilność, gospodarce - trwały, zrównoważony rozwój. Po tylu latach Unia Europejska staje się nie tylko przestrzenią wolnego rynku, ale też dbałości o środowisko i powolnego wykluwania się europejskiej opinii publicznej i polityki społecznej. Chcemy wzmacniać te procesy i kierować je w stronę jak najbardziej przyjazną dla ludzi i środowiska. W końcu Europa - to ludzie, którzy ją tworzą.

Na czas świąteczny - chwila przerwy, po której wrócimy do normalnego nadawania. Po słupkach oglądalności widzę, że każda i każdy z Was od polityki chce nieco odsapnąć. I w sumie słusznie - zatem życzę smacznego jajka i świątecznego spokoju!

10 kwietnia 2009

Jak to się robi... dla Jean Lambert

Jeśli szybko chcecie dowiedzieć się, czym jest zielona polityka w pigułce, polecam filmiki z udziałem Jean Lambert, Zielonej eurodeputowanej z Londynu, która w tym roku ubiegać się będzie o reelekcję. Z powodu zmniejszenia ilości członkiń i członków tejże izby (z 785 do 732) stolica Wielkiej Brytanii straci jeden mandat, co oznacza bardziej zacięty wyścig do Brukseli. Osobiście za Jean trzymam kciuki bardzo mocno, bowiem wykonywała przez ostatnie 5 lat fenomenalną robotę w kwestii praw socjalnych i praw człowieka. Takich ludzi potrzeba nam w Europie!










Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...