Żoliborz chyba nie ma szczęścia, jeśli chodzi o kulturę - jak nie problemy z Fortem Sokolnickiego, to teraz squat Elba. Pojawił się potencjalny inwestor - i już przestrzeń kulturalna okazuje się być nieistotna. Nieważne, że młodzi ludzi organizowali tam imprezy, karmili bezdomnych, ożywiali krajobraz dzielnicy - ważne, że opuszczony budynek zajmowali bez unormowania prawnego. Miasto, zamiast otoczyć takie miejsce opieką (a nawet najbardziej anarchiczne inicjatywy można - czego przykładem decyzja o wyznaczeniu miejsc dla artystycznych grafficiarzy), roztacza wizję chylącego się ku ruinie budynku na Elbląskiej. Nic to, że squattersi i squatterki w pocie czoła miejce owo odnowili - dążenie do eliminacji jakiejkolwiek alternatywnej działalności kulturalnej zdaje się ważniejsze.
Słuchałem w niedzielę programu filmowego "Kinol" na Roxy FM, w którym rozmowa dotyczyła kina niezależnego. W tym roku nie odbędzie się kolejna edycja jednej z cyklicznych imprezy poświęconej temu tematowi. Powód? Brak pieniędzy - miasto nie okazało dostatecznego zainteresowania. Nieodmiennie irytuję się, że jedyne, na co kasy nie brakuje, to bądź komercyjne szmiry, bądź też obrazy martyrologiczne - lepsze lub gorsze. Przestrzeni dla indywidualnej ekspresji - poruszającej nierzadko istotne problemy otaczającej nas rzeczywistości - jak na lekarstwo. Na telewizję publiczną nie ma co liczyć (sam zresztą byłem parę razy wycięty z materiałów, na których być miałem, a program publicystyczny z udziałem blogerek i blogerów nie wszedł na antenę), tak więc utrata każdego klubu, imprezy czy festiwalu kładą się cieniem na aspiracje Warszawy do tytułu Europejskiej Stolicy Kultury.
Tak to już jest z kulturą, edukacją i polityką społeczną w tym kraju. Istnieją dwa modele udziału instytucji publicznych w kształtowaniu życia wspólnoty. Mogą one bezpośrednio wykonywać swoje obowiązki w stosunku do społeczności, mogą też delegować je na instytucje społeczeństwa obywatelskiego, zachowując odpowiedni nadzór nad realizacją zobowiązań. W Polsce nie działa prawidłowo ani jeden, ani drugi model. Ten pierwszy sprowadza się do konserwatywnej, paternalistycznej wizji uznawania ludzi za niezdolnych do radzenia sobie samodzielnie w życiu, a ten drugi - do neoliberalnej wizji "radźcie sobie sami". Wiele w takiej opcji mówi się o udziału społeczeństwa, jednak najczęściej kończy się to na wycofaniu instytucji publicznych przy jednoczesnym braku przygotowania odpowiedniej narzędziowni dla lokalnych wspólnot w radzeniu sobie z ich problemami.
Mieszkanki i mieszkańcy sami mogą zrobić wiele dobrego, jeśli są wspierani przez samorząd i otrzymują od niego pomoc - na przykład prawną i finansową. Przykładem niech będzie park-samowolka na Kabatach, albo też projekt rewitalizacji miejskich podwórek. Podobnie może być z kulturą, tyle że na razie bywa z tym trudno. Ciut za mało widać było uczestnictwa władz Ursynowa w procesie znajdowania miejsca dla hip-hopowego centrum kulturalnego. To właśnie tego typu miejsca tworzą lokalny koloryt, zaspokajają potrzeby i - dosłownie - łagodzą obyczaje. Lepiej chyba bowiem, by młodzi ludzie realizowali się poprzez muzykę, niż jedyną rozrywkę znajdować na ulicy.
Czekam zatem na zrozumienie tego faktu przez miasto. Owszem, łatwo zrobić wielką imprezę na cześć Herberta, tak jak bodaj rok temu - ale już wspieranie pojawiania się nowych Herbertów nie wygląda najlepiej. Brak wsparcia dla kultury spychać ją będzie w kierunku niszy dla elit, a nie do miejsca, do którego należy - uniwersalnego nośnika ekspresji, która powinna dotyczyć jak największej grupy ludzi. Niestety, dla wielu decydentów inwestycje w tę dziedzinę zdają się być fanaberią, a nie niezbędną inwestycją w rozwój kapitału społecznego. Być może podejście to bierze się z obawy, że ludzie zaczną myśleć, a to - jak wiadomo - dla większości rządzących niekorzystne zjawisko.
Słuchałem w niedzielę programu filmowego "Kinol" na Roxy FM, w którym rozmowa dotyczyła kina niezależnego. W tym roku nie odbędzie się kolejna edycja jednej z cyklicznych imprezy poświęconej temu tematowi. Powód? Brak pieniędzy - miasto nie okazało dostatecznego zainteresowania. Nieodmiennie irytuję się, że jedyne, na co kasy nie brakuje, to bądź komercyjne szmiry, bądź też obrazy martyrologiczne - lepsze lub gorsze. Przestrzeni dla indywidualnej ekspresji - poruszającej nierzadko istotne problemy otaczającej nas rzeczywistości - jak na lekarstwo. Na telewizję publiczną nie ma co liczyć (sam zresztą byłem parę razy wycięty z materiałów, na których być miałem, a program publicystyczny z udziałem blogerek i blogerów nie wszedł na antenę), tak więc utrata każdego klubu, imprezy czy festiwalu kładą się cieniem na aspiracje Warszawy do tytułu Europejskiej Stolicy Kultury.
Tak to już jest z kulturą, edukacją i polityką społeczną w tym kraju. Istnieją dwa modele udziału instytucji publicznych w kształtowaniu życia wspólnoty. Mogą one bezpośrednio wykonywać swoje obowiązki w stosunku do społeczności, mogą też delegować je na instytucje społeczeństwa obywatelskiego, zachowując odpowiedni nadzór nad realizacją zobowiązań. W Polsce nie działa prawidłowo ani jeden, ani drugi model. Ten pierwszy sprowadza się do konserwatywnej, paternalistycznej wizji uznawania ludzi za niezdolnych do radzenia sobie samodzielnie w życiu, a ten drugi - do neoliberalnej wizji "radźcie sobie sami". Wiele w takiej opcji mówi się o udziału społeczeństwa, jednak najczęściej kończy się to na wycofaniu instytucji publicznych przy jednoczesnym braku przygotowania odpowiedniej narzędziowni dla lokalnych wspólnot w radzeniu sobie z ich problemami.
Mieszkanki i mieszkańcy sami mogą zrobić wiele dobrego, jeśli są wspierani przez samorząd i otrzymują od niego pomoc - na przykład prawną i finansową. Przykładem niech będzie park-samowolka na Kabatach, albo też projekt rewitalizacji miejskich podwórek. Podobnie może być z kulturą, tyle że na razie bywa z tym trudno. Ciut za mało widać było uczestnictwa władz Ursynowa w procesie znajdowania miejsca dla hip-hopowego centrum kulturalnego. To właśnie tego typu miejsca tworzą lokalny koloryt, zaspokajają potrzeby i - dosłownie - łagodzą obyczaje. Lepiej chyba bowiem, by młodzi ludzie realizowali się poprzez muzykę, niż jedyną rozrywkę znajdować na ulicy.
Czekam zatem na zrozumienie tego faktu przez miasto. Owszem, łatwo zrobić wielką imprezę na cześć Herberta, tak jak bodaj rok temu - ale już wspieranie pojawiania się nowych Herbertów nie wygląda najlepiej. Brak wsparcia dla kultury spychać ją będzie w kierunku niszy dla elit, a nie do miejsca, do którego należy - uniwersalnego nośnika ekspresji, która powinna dotyczyć jak największej grupy ludzi. Niestety, dla wielu decydentów inwestycje w tę dziedzinę zdają się być fanaberią, a nie niezbędną inwestycją w rozwój kapitału społecznego. Być może podejście to bierze się z obawy, że ludzie zaczną myśleć, a to - jak wiadomo - dla większości rządzących niekorzystne zjawisko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz