30 maja 2011

Co dziś może dać nam etyka protestancka?

W ramach egzaminacyjnych przygotowań emocje rosną - czasu coraz mniej, a roboty tak jakby niekoniecznie. W przerwie między lekturami zostaje mi nieco czasu na zastanowienie się, jakim cudem zmieszczę się czasowo w wymaganiach, stawianych mi przez mój kierunek (a ponoć humanistyka to synonim przyjemnego nieróbstwa...), a pisanie czegokolwiek samemu z siebie, po czterech pracach rocznych i w tle szykowania bibliografii do licencjatu, idzie mi cokolwiek opornie. Odmówić notki Maxowi Weberowi, niezależnie od ilości czasu, jakim dysponuję, nie sposób. Być może dlatego, że zawsze zdawał mi się interesującą postacią, a jego owiane legendą tezy o pozytywnym sprzężeniu między etyką protestancką a narodzinami kapitalizmu były przedmiotem wielu analiz i polemik. Dziś, kiedy nadal nie do końca wiadomo, co ze światową gospodarką będzie (wystarczy wspomnieć osiągnięcie przez Stany Zjednoczone ustawowego limitu zadłużenia tegoż kraju i szykujące się tam cięcia wydatków publicznych), można by zadowolić się prostą tezą, jakoby opiewana przez niemieckiego socjologa etyka wprost odpowiadała za obecny stan rzeczy. A jeśli nie jest to takie proste?

Globalne wyzwania, przed którymi stoimy, nie są rzecz jasna takie same, jak w XVI, XVII i XVIII wieku, trudno zatem, by proste przeniesienie protestanckiej etyki do współczesności miało nam zapewnić powszechną szczęśliwość. Co najmniej jedno założenie - potrzeby akumulacji jako wyznacznika dobrego, pełnego łaski życia, w świecie coraz bardziej kurczących się zasobów naturalnych byłoby wręcz receptą na globalną niesprawiedliwość, wiodącą w prostej linii do katastrofy. Zważmy jednak, że etyka ta ewoluowała, i to w kierunkach, co do których sam Weber mógłby być zaskoczony. Jeszcze w kalwińskiej Genewie powstawały pierwsze nowoczesne instytucje polityki społecznej, o czym socjolog zdaje się zapominać w natłoku informacji na temat odrzucenia przez społeczności protestanckie chwalebnego wymiaru jałmużny oraz podjęcia przez nie walki z żebractwem. To, że spora część z nich wyewoluowała w stronę państwa opiekuńczego, również jest ciekawą sprawą - z jednej strony możemy bowiem przychylić się do twierdzenia webera, że protestantyzm ascetyczny nie obejmował za bardzo głównego nurtu luteranizmu, co niejako "załatwiałoby" nam kwestię Skandynawii czy Niemiec, z drugiej strony jednak warto wspomnieć o przywiązaniu Lutra do hierarchicznej wizji społeczeństwa, która niekoniecznie musiałaby wspierać stworzenie systemu państwa dobrobytu - dużo bardziej adekwatny byłby tu wolnorynkowy leseferyzm.

To, co w Weberze ciekawe i co może być aktualne, znajduje się nieco na uboczu wywodu, przez co łatwo jest to przeoczyć. Przede wszystkim interesująca wydaje się tu koncepcja pracy jako powołania i jej dobrego wykonywania jako miernika łaski. Można się rzecz jasna patrzeć na ideę tą jako na przykład konserwatywnej, organicznej wizji społeczeństwa, dławiącej mobilność, ale czy nie mamy aktualnie do czynienia raczej z czymś zgoła odmiennym? Trudno o etykę pracy, kiedy fabryka firmy X w jednym roku znajduje się w Wielkiej Brytanii, w drugim - w Polsce, a w trzecim - w Chinach? O jakiej społecznej mobilności możemy mówić w kraju, w którym bieda i rozwarstwienie społeczne zmusza ludzi do przyjmowania śmieciowego, niestabilnego zatrudnienia? I pytanie - kto właściwie sprzeniewierza się dziś protestanckiej etyce pracy - osoby niepracujące z powodu braku nowych miejsc pracy (bo umówmy się, dziś, w świecie kapitalizmu raczej wielkich koncernów niż drobnych, wolnych przedsiębiorców własna działalność gospodarcza synonimem niezależności czy bogactwa często nie jest), czy może budujący sobie pozłacane pałace milionerzy, spekulujący wirtualnymi narzędziami finansowymi?

Wydaje mi się, że to nie przypadek, że idea płacy maksymalnej zdobyła sobie popularność wśród Zielonych w takich krajach, jak Anglia czy Australia. Ważnym komponentem protestanckiej etyki jest według Webera poczucie stosowności, oznaczające dobre wypełnianie swojej życiowej roli, bez materialistycznych ekscesów. Dziś ciężar tego zobowiązania, moim zdaniem, nie ponoszą osoby aspirujące do godnego życia, lecz właśnie elity polityczne i finansowe, pompujące kolejne bańki spekulacyjne. Inwestowanie w realną gospodarkę (pojawia się tu motyw "radości z dawania ludziom miejsc pracy" przez przedsiębiorcę - konia z rzędem temu, kto udowodni, że dziś jest to powszechna w tej grupie motywacja), umiar w konsumpcji, która ma dziś przemożny wpływ na stan naszej planety - to wszystko wartości, których w naszym życiu społecznym i ekonomicznym bardzo brakuje.

Wydaje się zatem, że "etyka protestancka po przejściach" nie jest wcale takim przestarzałym pomysłem, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Kiedy popatrzymy chociażby na opisywaną przez Sennetta kulturę późnego kapitalizmu, dostrzegamy, że pozornie emancypujące hasła o większej elastyczności i kreatywności nie muszą kończyć się emancypująca praktyką. Podobnie zatem może być z pokrytymi kurzem, w sumie dość konserwatywnymi wartościami. Przywołana przez Webera na końcu książki metafora, uznająca protestantyzm za styl życia klasy średniej skierowany przeciwko arystokracji może być dziś panaceum zarówno na rosnące rozwarstwienie społeczne, jak i - w polskich warunkach - uwolnić nas od kulturowej zależności od rzekomo chlubnego, szlacheckiego dziedzictwa historycznego. Jak na razie w wizji tej widzę tylko dwie, ale za to dość poważne wady. Po pierwsze, dominujący w Polsce katolicyzm. Po drugie, przywołany niedawno przez Krzysztofa Nawratka brak klasy średniej z prawdziwego zdarzenia. Zobaczymy, czy niczym w Ziemi Obiecanej uda się z tego "nic" zrobić "coś".

27 maja 2011

Obywatelski czerwiec Zielonego Instytutu

Konferencja "Europejska inicjatywa obywatelska w Polsce"

13 czerwca 2011 - międzynarodowa konferencja "Europejska inicjatywa obywatelska w Polsce", Warszawa siedziba OPZZ, Kopernika 36/40

Serdecznie zapraszamy na konferencję zorganizowaną przez Zielony Instytut, przy wsparciu Green European Foundation i OPZZ.

Konferencja stanowi kontynuację projektu poświęconego europejskiej inicjatywie obywatelskiej. Czerwcowe wydarzenia - konferencja i warsztaty - dotyczyć będą polskiego wydania „Podręcznika europejskiej inicjatywy obywatelskiej. Przewodnika po zasadach pierwszego ponadnarodowego narzędzia demokracji bezpośredniej na świecie”.

Program obejmuje dwie debaty panelowe, gdyż zależy nam na interakcji między uczestni(cz)kami panelu i konferencji. Prelegenci i prelegentki podejmą kwestie demokracji bezpośredniej, partycypacji społecznej i budowania społeczeństwa obywatelskiego. Druga część konferencji poświęcona będzie z kolei mechanizmom europejskiej inicjatywy obywatelskiej, najlepszym praktykom kampanijnym czy lekcjom wyniesionych z dotychczas przeprowadzanych inicjatyw.

PROGRAM – KONFERENCJA 13 czerwca 2011 roku

10.30 – 11.00 Rejestracja

11.00 – 11.10 Powitanie: Daniela Graf, Green European Foundation

11.10 – 13.00 Debata panelowa i dyskusja: Demokracja bezpośrednia – formy, potencjał, perspektywy

Dariusz Szwed, Zielony Instytut
Prof. Andrzej Harasimowicz, Uniwersytet Warszawski
Hanna Gill-Piątek, Krytyka Polityczna
Daniela Musiol, parlamentarzystka austriackiej partii Zielonych

Moderacja: Adam Ostolski, Uniwersytet Warszawski

13.00 – 14.00 Przerwa kawowa

14.00 -16.30 Debata panelowa i dyskusja: Europejska inicjatywa obywatelska - mechanizmy, praktyka, oczekiwania

Bruno Kaufmann, Initiative and Referendum Institute Europe
Małgorzata Tkacz-Janik, Stowarzyszenie Kongres Kobiet
Joanna Miś, Greenpeace Polska
Daniela Musiol, parlamentarzystka austriackiej Partii Zielonych

Moderacja: Daniela Graf, Green European Foundation

Konferencja w języku polskim i angielskim z tłumaczeniem symultanicznym.

Program projektu EIO po polsku - Program projektu EIO po angielsku

Więcej informacji o projektach GEF związanych z EIO na stronie.

***

14 czerwca 2011 - warsztaty o europejskiej inicjatywie obywatelskiej, Warszawa siedziba OPZZ, Kopernika 36/40

PROGRAM – Warsztaty 14 czerwca 2011 roku

9.00 – 11.00 Europejska inicjatywa obywatelska w 10 krokach

11.00 – 12.00 Najlepsze praktyki

12.00 – 12.30 Przerwa kawowa

12.30 – 13.00 Prowadzenie kampanii na rzecz inicjatywy

13.00 – 14.00 Symulacja inicjatywy

14.00 – 15.00 Dyskusja – szanse dla Polski, ekspert: Bruno Kaufmann, Initiative and Referendum Institute Europe

Warsztaty będą prowadzone w języku angielskim i adresowane do NGOsów, działaczy/czek społecznych, lokalnych polityczek/ków.

Prosimy o zgłaszanie udziału do 10 czerwca 2011 roku poprzez formularz lub mailowo na adres biuro(at)zielonyinstytut.pl.

26 maja 2011

Stanowisko Zielonych w sprawie planowanych podwyżek cen biletów komunikacji zbiorowej w Warszawie

W związku z ujawnionym ostatnio przez media projektem podwyżki cen biletów komunikacji zbiorowej – Zieloni postulują podjęcie wszelkich możliwych działań w celu wstrzymania podwyżki i utrzymania dotychczasowych cen.

Jesteśmy zdania, że:

1) Podwyżka cen biletów jest sprzeczna z dokumentem nadrzędnym - Strategią Zrównoważonego Transportu Miejskiego, która zdecydowanie promuje transport zbiorowy i pieszy w stosunku do indywidualnej komunikacji samochodowej. Oznacza to, iż komunikacja zbiorowa powinna być konkurencyjna w stosunku do samochodu pod względem ceny i komfortu jazdy. Coraz droższe bilety to zaprzeczenie konkurencyjności – taki krok nieuchronnie doprowadzi do zmniejszenia liczby pasażerów, a tym samym cel podwyżki - zwiększenie wpływów za bilety do kasy ZTM - najprawdopodobniej nie zostanie osiągnięty.

2) Przy próbie zbilansowania budżetu transportu miejskiego należy brać pod uwagę nie tylko bezpośrednie koszty i zyski, ale także te bardziej odległe. W przypadku wprowadzenia podwyżki przepływ pasażerów nastąpi niewątpliwie w kierunku korzystania z samochodu indywidualnego, co oznacza:

- dalsze zwiększanie i tak już znacznego zatłoczenia ulic, a tym samym – wzrost nakładów na utrzymanie dróg

- dalsze pogarszanie się i tak fatalnego stanu powietrza w stolicy, a tym samym – wzrost wydatków na służbę zdrowia, czyli przerzucenie kosztów na inny sektor publiczny.

Poza kosztami finansowymi równie ważne są względy ekologiczne i społeczne – ograniczenie emisji CO2, jakość życia w mieście oraz dostępność transportu również dla uboższych mieszkańców. Podwyżka cen biletów oznacza wzrost również tych kosztów – wzrośnie emisja spalin i zatłoczenie jezdni, przemieszczanie się w mieście stanie się jeszcze trudniejsze, a skutki podwyżki najbardziej boleśnie odczują mieszkańcy o niskich dochodach.

3) ZTM nie wykorzystał innych dostępnych sposobów poprawy bilansu budżetowego. Są to:

- marszrutyzacja linii transportu publicznego w celu lepszego wykorzystania istniejącego taboru, tak by linie autobusowe nie dublowały się z tramwajowymi i kolejowymi – co obecnie nierzadko ma miejsce;

- wprowadzenie realnego priorytetu dla transportu publicznego w sterowaniu i zarządzaniu ruchem (sygnalizacja świetlna), co zwiększy prędkość przejazdu tramwajów i autobusów, a tym samym obniży koszty ich eksploatacji;

- pozyskanie nowych źródeł finansowania transportu aglomeracyjnego - zaangażowanie powiatów podwarszawskich w proces dofinansowania linii strefowych uruchamianych przez ZTM;

- skuteczniejsza egzekucja opłat za bilety oraz parkowanie w strefie płatnego parkowania;

- poszerzenie płatnej strefy parkowania oraz wprowadzenie opłat za wjazd do centrum. Ponieważ to auta odpowiadają za większość transportowych kosztów zewnętrznych, to one – zgodnie z zasadą ekologicznej reformy podatkowej – powinny w pierwszej kolejności przyjmować na siebie odpowiedzialność za finansowanie bardziej przyjaznych dla środowiska środków transportu.

Jak wynika z szacunków, wszystkie te sposoby zastosowane łącznie mogą przynieść oszczędności rzędu co najmniej kilkunastu – kilkudziesięciu, a docelowo nawet kilkuset milionów złotych rocznie. (Rozwinięcie większości z tych zagadnień zawiera list Stowarzyszenia SISKOM, skierowany do Prezydenta m.st. Warszawy H. Gronkiewicz-Waltz w dn. 9 marca b.r.)

Jesteśmy zdania, że zanim sięgnie się do kieszeni użytkowników, co jest środkiem najprostszym, ale może się okazać przeciwskuteczne, należy przeprowadzić dokładną analizę nakładów i kosztów (bezpośrednich i długofalowych, wewnętrznych i zewnętrznych) każdego ze wskazanych sposobów. Dopiero wtedy należy podjąć decyzję co do utrzymania cen biletów bądź ich zmiany.

Uważamy także, że w dalszej perspektywie należy przeanalizować celowość eksperymentalnego wprowadzenia bezpłatnego przejazdu na określonych liniach autobusowych i tramwajowych. Jak wynika z doświadczeń miast europejskich, prowadzi to do wielokrotnego wzrostu liczby pasażerów, z czego znaczną część stanowią użytkownicy samochodów. Traktujemy to jako kolejny krok w kierunku racjonalizacji transportu miejskiego, a co za tym idzie – w perspektywie długofalowej – obniżki jego globalnych kosztów.

Koło warszawskie Zielonych 2004
Warszawa, 25 maja 2011

25 maja 2011

Podwyżki tuż-tuż: napisz do przewodniczącej Rady Warszawy!

Podajemy przykładową treść maila, jakiego można napisać do przewodniczącej Rady Warszawy, Ewy Malinowskiej-Grupińskiej (Platforma Obywatelska). Zachęcamy do rozwijania zawartych w nim treści i ich nadsyłania na adres emalinowska(at)radny.um.warszawa.pl

***

Szanowna Pani,

Pragnę wyrazić stanowczy protest przeciwko planowanej podwyżce cen biletów komunikacji miejskiej.

Warszawa jest miastem zakorkowanym, a spaliny i hałas na co dzień doskwierają większości mieszkańców, wpływając negatywnie na ich stan zdrowia i jakość życie. Jako mieszkaniec Mokotowa na co dzień przekonuję się, jak uciążliwy może być zbyt intensywny ruch samochodowy. Dlatego oczekuję, że miasto będzie zachęcać ludzi do korzystania z transportu zbiorowego i ułatwiać im to na wszelkie sposoby. Tymczasem podwyżka cen biletów oznacza karanie tych, którzy wybierają środek transportu przyjaźniejszy dla środowiska i współobywateli. Będzie zachęcała ludzi do tego, by częściej korzystali z samochodu, powiększając korki i zwiększając poziom hałasu i spalin.

Warszawa jest miastem rozległym, a miejsca pracy i edukacji nie zawsze są tam, gdzie mieszkają ludzie. Dostępny cenowo transport miejski to dla wielu osób - także dla mnie i moich znajomych - główna możliwość dotarcia do pracy czy szkoły. Utrudnianie nam dotarcia do miejsca pracy czy dostępu do edukacji to nie jest najlepszy pomysł na rozwój miasta!

Z przykrością obserwuję, jak w ostatnich latach miasto marnotrawiło publiczne pieniądze, wydając je na cele nieistotne z punktu widzenia jakości życia mieszkańców. Po co nam wykonana za miliony złotych fontanna pod Starym Miastem? Po co planowany, również za kilka milionów, tymczasowy namiot, który ma stanąć na miejscu przyszłej hali koncertowej Sinfonii Varsovii? Dlaczego miasto nie żałuje pieniędzy na to, by uprzykrzyć życie mieszkańcom - czego przykładem kosztowna, upokarzająca i naruszająca prawo do prywatności personalizacja kart miejskich? Na myśl o takich wydatkach czuję oburzenie. Proponuję zacząć od przeglądu takich bizantyjskich inwestycji, zanim miasto zacznie sięgać do kieszeni mieszkańców.

24 maja 2011

Co się ostało z Dżihadu i McŚwiata?

Po 15 latach od czasu, kiedy na światło dzienne wyszedł "Dżihad kontra McŚwiat" Benjamina Barbera, przyszła wreszcie okazja, bym do tej książki zajrzał i ją przeczytał. Pokazuje to, że uczęszczanie na zajęcia z literatury XX wieku może przyczynić się, chcąc nie chcąc, do nadrobienia pewnych czytelniczych zaległości. Upływ czasu pozwala na sprawdzenie, na ile prezentowane przez amerykańskiego publicystę wizje rzeczywistości bronią się, a na ile okazały się one nietrafionymi.

Nie ma co specjalnie rozwijać głównej, książkowej tezy. W telegraficznym skrócie zatem: mamy - zdaniem Barbera - do czynienia z rosnącą rywalizacją dwóch wizji rzeczywistości, żerujących na świecie po upadku komunizmu. Pierwszą z nich jest McŚwiat - teren dominacji gospodarki wolnorynkowej i rosnącego utowarowienia kolejnych dziedzin życia. Drugą jest Dżihad, rozumiany szerzej niż li tylko islamski fundamentalizm - w jego obrębie mieszczą się wszystkie ruchy, które odwołują się do poczucia mniej lub bardziej oblężonej wspólnoty lokalnej, pielęgnującej swą partykularną tożsamość. Obie te tendencje mają przyczyniać się do korozji tego, co dla lewicowego liberała jest szczególnie istotne - demokracji, z jednej strony podmywanej przez medialne monopole, z drugiej - przez dążenie do narodowej bądź religijnej jedności. Jako alternatywę dla takiego stanu rzeczy uznaje rozbudowę globalnego społeczeństwa obywatelskiego - kościołów, fundacji, stowarzyszeń, lokalnych społeczności - mające stać się przeciwwagą dla wszechwładzy państwa i ekonomii.

Czytając "Dżihad kontra McŚwiat" można dojść do wniosku, że nie ma tu niczego nowego w stosunku do wielu, między innymi alterglobalistycznych książek (chociażby "No Logo" Naomi Klein), jeśli chodzi o diagnozę sytuacji. Warto jednak popatrzeć na fakt, że w połowie "szalonych lat dziewięćdziesiątych", o których pisał między innymi Joseph Stiglitz, krytyka wolnorynkowego dogmatyzmu nie znajdowała dla siebie wiele miejsca w medialnym głównym nurcie. Dominowała tam promowana przez Francisa Fukuyamę wizja "końca historii" pod sztandarem turbokapitalizmu, a - jak zauważa Barber - koncentracja mediów w rękach pojedynczych koncernów oraz rozkład i tak dość wątłych amerykańskich przepisów uwzględniających w przestrzeni medialnej różnorodności opinii oraz interesu publicznego - o pluralizm było coraz trudniej. Z tego punktu widzenia - choć nie ma tu niczego, czego osoba zainteresowana światem z perspektywy zielonej polityki by nie wiedziała - zaliczyć ją można do klasyki nowej, dalekiej od marksizmu krytyki społecznej.

Na wielu konkretnych przykładach widać, że nie wszystkie prognozy Barbera się obroniły. Energetyka odnawialna rozwija się dynamicznie wszędzie tam, gdzie - w przeciwieństwie do Polski - nie rzuca się jej kłód pod nogi, Chiny są raczej dalekie od rozpadu, pewnie krocząc w stronę stania się globalnym supermocarstwem, a Quebec nie tylko nie oddzielił się od Kanady, ale w ostatnich wyborach postawił po raz pierwszy od kilkunastu lat na partię federalną, nie zaś na lokalne, frankofońskie ugrupowanie. Symbolem tego procesu jest wybór do parlamentu kandydatki socjaldemokratów z NDP, która nie dość, że nie pochodzi z prowincji, a w czasie kampanii pojechała na wakacje do Las Vegas, to na dodatek... nie zna francuskiego! Przykład ten pokazuje, że granice między McŚwiatem a Dżihadem były bardzo płynne, a czas pozwala zarówno na spadek niepokojów, związanych z rosnącymi różnicami tożsamościowymi, ale też wzbudzić zew demokracji w rejonach świata, po których wcale byśmy się tego nie spodziewali. Przykład Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu powinien być tu szczególnie wymowny, tym bardziej że momentami - choć autor nie mówi tego wprost - zdaje się sugerować, jakoby pogodzenie demokracji z islamem miało być nad wyraz trudne.

O ile opis McŚwiata wydaje się trzymać poziom, o tyle mam problem z tak szerokim postawieniem kwestii Dżihadu. Trudno mi przekonać się do wrzucenia do jednego worka terrorystów, radykalnych mułłów oraz... osoby zaangażowane w odnowę języka okcydańskiego. Bretoni czy Katalończycy nie mają zamiaru rezygnować z uczestnictwa w globalnym wyścigu ekonomicznym, a mniejsze lub większe animozje wobec większych państw, których są częścią składową, nie przeszkadzają im w dość aktywnym uczestnictwie w bardziej niż państwo narodowe, uniwersalistycznym projekcie europejskim. Mieszanie tego partykularyzmu z tym, przeżywanym przez rosyjskich nacjonalistów czy też tęskniących za "starymi, dobrymi czasami" mieszkankami oraz mieszkańcami NRD już wydaje się nieco naciągany (wszak nacjonalizm w Europie Zachodniej ma inne, częstokroć lewicowe oblicze, co nie zdarza się zbyt często na wschodzie kontynentu), a co dopiero mówić o islamskim czy ewangelikalnym fundamentalizmie...

To właśnie zaprezentowana przez Barbera dychotomia wydaje się moim zdaniem najsłabszym jej ogniwem. Nie oznacza to, że nigdzie się ona nie sprawdza (opis aktualnej sytuacji na polskiej scenie politycznej wydaje się dość trafnie w nią wpisywać), ale w skali globalnej wydaje się ona słabnąć. Warto jednak samodzielnie przekonać się, czy moja diagnoza jest słuszna i przeczytać tę niemal 500-stronnicową książkę Barbera samodzielnie. Sam zaś z niecierpliwością czekam na moment, kiedy będę miał czas na przeczytanie "Skonsumowanych", jego znacznie nowszej książki, na którą chrapkę mam już od dłuższego czasu.

20 maja 2011

Czarny Roman, czarna legenda?

Tragedią polskiej tożsamości jest jej historyczne podłoże - i to nie tyle, jeśli chodzi o przełomowe dla niej daty, co umysłowe prądy, które ukształtowały się w XIX wieku. Dyskutujemy o nich mało, bowiem wydaje nam się, że wszystko na ich temat zostało powiedziane, co zwalnia nas z lektur i pozwala na tkwienie w standardowych interpretacjach. Jak to się jednak dzieje, że chociażby społeczna atomizacja, wspierana przez neoliberalizm, przychodzi tak łatwo w społeczeństwie, które historycznie potrafiło organizować się całkiem nieźle - i to nie tylko przy okazji narodowowyzwoleńczych powstań, ale też codziennej, ciężkiej pracy? Czy jedynym winnym może być uznana "ta zła komuna", zmieniająca ludzi w bezmyślnych "homo sovieticusów", skoro jeszcze 30 lat temu mogliśmy obserwować nie tylko żywioł "Solidarności", ale towarzyszące końcówce lat 80. XX wieku ożywienie wśród ruchów ekologicznych czy pacyfistycznych? A może warto sięgnąć nieco głębiej, do źródeł polskiej myśli modernizacyjnej?

Tego typu rozmyślania naszły mnie z powodu lektury "Myśli nowoczesnego Polaka" Romana Dmowskiego - lektury, będącej jedną z możliwych do wyboru na zbliżający się wielkimi krokami egzamin z literatury polskiej XX wieku. Na obecność tej pozycji w spisie nie narzekałem, trudno bowiem zrozumieć problemy, trapiące współczesną Polskę, bez poznania książki, mającej niebagatelny wpływ na postawy intelektualne sporej części naszego społeczeństwa. Ciekawie jest również sprawdzić, jak postawy te potrafią się zdegenerować wraz z ich upowszechnieniem i rozwojem, starczy bowiem przeczytać dodane w późniejszych okresach przez Dmowskiego fragmenty tejże książki by zobaczyć, jak szybko wcale niekoniecznie banalne jego przemyślenia zmieniły się w pełne nienawiści tyrady na Żydów i masonerię. W żaden sposób nie da się oddzielić od postaci autora wypowiedzi jednoznacznie ksenofobicznych, dalekich od jakiejkolwiek, progresywnej wizji politycznej, trudno zatem wyobrazić sobie, by lewica - jak sugerował to w jednym z felietonów Cezary Michalski - miała czerpać z "młodego Dmowskiego" inspirację. Nie da się jednak ukryć jednego faktu - myśl narodowa, czy to się nam podoba czy nie, u swego zarania była myślą jak najbardziej modernistyczną i modernizacyjnym projektem.

Co z lektury "Myśli nowoczesnego Polaka" się przebija, to niesamowita energia życiowa i chęć działania, jakże odmienna od martyrologicznego sosu narodowych powstań i mesjanistycznego umierania "za wolność naszą i waszą". Dmowski po dziś dzień zdaje się ustawiać publiczny dyskurs w Polsce, wedle którego można wpaść bądź to w romantyczne zachwyty nad własną, pełną tolerancji i poświęcenia, chwalebną przeszłością, bądź zanurzyć się w bagnie drobnomieszczańskiego antysemityzmu, sprzężonego z zarabianiem pieniędzy. Postać endeckiego polityka bardzo służy tworzeniu takiej dychotomii, która wiąże się często ze sceptycyzmem wobec oddolnej, społecznej samoorganizacji. Ponieważ taki sceptycyzm wyglądałby źle na tle deklarowanych, liberalnych przekonań, najczęściej ubiera się go w formę krytyki tych ruchów, które pozostają ideowo obce krytykującym je publicystom, jak chociażby rodzina Radia Maryja. Można z ich przekonaniami osób zaangażowanych w takie ruchy zgadzać się lub nie, jednak lekceważenie ich społecznie aktywizującej roli w żaden sposób nie przybliża nas do stworzenia lepszego do życia świata.

Z punktu widzenia początków XXI wieku przekaz Dmowskiego pozostaje kontrowersyjny, jednak ostrze ataku powinno być mierzone bardziej niż dotąd precyzyjnie. Nie da się dla przykładu przejść obojętnie wobec wyznania lidera Narodowej Demokracji, że gardzi tymi Polakami, którzy znęcają się nad dziećmi w szkole tylko dlatego, że mają one "ruskie" pochodzenie i mówią "ruskim" (w znaczeniu - ukraińskim) językiem. Choć nie był on zwolennikiem łatwego przyznawania uprawnień językowych tej grupie przez polską administrację ówczesnej Galicji, jego argumentacja dopuszczała scenariusz inny niż asymilacja, a mianowicie samodzielną pracę narodowotwórczą Ukraińców, wiodącą do utworzenia przez nich silnego, niepodległego państwa, osłaniającego Polskę przed Rosją. Również względem dwóch zaborców, prowadzących akcje wynaradawiające - caratowi oraz Prusom - daleki był od żywienia prostej nienawiści. Jego zdaniem, jeśli oba "żywioły narodowe" rzetelnie wykonywały swoją pracę germanizacyjną i rusyfikacyjną to - choć zdecydowanie były to działania wrogie - zasługiwały one na szacunek jako poważne traktowanie rozwoju narodów.

Likwidowanie czarnej legendy Dmowskiego nie jest moim zadaniem, tym bardziej, że jego poglądy ewoluowały w kierunku jeszcze bardziej akcentujących narodowy szowinizm, a jego polityczni dziedzice odpowiadają za takie mroczne karty polskich międzywojennych dziejów, jak bojkoty ekonomiczne Żydów, getta ławkowe czy też fizyczne akty przemocy. Pokazuje to także trudności w wytworzeniu bardziej progresywnego ruchu narodowowyzwoleńczego, łączącego kwestie ekonomiczne z dążeniami niepodległościowymi, występującego chociażby w sporej części ruchów regionalistycznych w Europie Zachodniej. Jak wskazuje Benjamin Barber w książce "Dżihad kontra McŚwiat" (relacja z lektury już wkrótce) nacjonalizm miał w swej historii moment, w którym łączył w sobie chęć zerwania z feudalnymi reliktami i zwiększenia ilości obywatelskiej wolności. Można powiedzieć, że romantyczne ruchy Wiosny Ludów na ziemiach niemieckich czy też późniejsze zjednoczenie Włoch są dobrymi przykładami tego zjawiska. Dość szybko jednak nacjonalizm i liberalizm wzięły ze sobą rozwód - w Europie Środkowej, gdzie powstająca wówczas masowa świadomość narodowa musiała się mierzyć z brakiem samodzielności państwowej, kwestie indywidualnych wolności nie miały szans odegrać większej roli. Warto wspomnieć, że Dmowski w "Myślach nowoczesnego Polaka" kreował podział sceny politycznej na formacje narodowe i liberalne, które systemem wzajemnej kontroli tworzyły równowagę między wolnościami jednostek a ich zobowiązaniami wobec państwa. By taka wizja była rzeczywistością, wymagała zatem istnienia demokracji parlamentarnej.

Czy zatem myśl narodowa w Polsce od samego początku skazana była na degenerację do postaci zestawu hałaśliwych, przynoszących cierpienie haseł? Wydaje się, że tak. Chłodne inspirowanie się imperialistycznymi praktykami zaborców zdawało się gwarancją, że w wypadku odzyskania niepodległości - wbrew rzucanym tu i ówdzie uspokajającym hasłom - podobne praktyki skierowane będą w stronę grup mniejszościowych zamieszkujących terytorium odbudowanej Polski. Sam Dmowski zauważa zresztą, że moralna ocena działań narodów jest czymś zupełnie innym, niż indywidualne, moralne oceny zachowań między jednostkami, co prowadzi nas do konkluzji, że może on owszem nienawidzić polonizującego ukraińskie dziecko nauczyciela, ale jednocześnie uznaje to działanie za słuszne. Choć jego wizja różni się od wizji konserwatywnej odrzuceniem założenia o istnieniu przyrodzonego danej nacji terytorium, a także odrzucała w swej początkowej fazie klerykalizm, to działania w ostatecznym rozrachunku prowadziły do polityki prowadzonej wszelkimi możliwymi środkami, i tak zresztą dążącej do możliwie jak największej ekspansji terytorialnej. Odrzucenie obcych imperializmów nie wiązało się tu z hasłem przebudowy społecznej, a wzmianek o walce z wykluczeniem ekonomicznym nawet w obrębie samego narodu próżno w "Myślach nowoczesnego Polaka" szukać.

Z punktu widzenia dnia dzisiejszego widać wyraźnie, jakim problemem staje się zbudowanie narracji, odrzucającej całą martyrologiczną otoczkę polskiej historii i nie wchodzącej jednocześnie w endeckie buty wyrachowanej polityki zgodnej z zasadą "po trupach do celu". Polityka tego drugiego typu uprawiana jest po dziś dzień przez wielkie, światowe mocarstwa. Potrzeba nam dziś jednocześnie pracy i optymizmu, ale tez nieco większej wiary we własne możliwości i pozbycia się zbędnych kompleksów. Porównywanie się z innymi krajami zbyt często - zamiast być pozytywną inspiracją - staje się powodem do wygłaszania litanii żalów na temat zacofania kraju i społeczeństwa nad Wisłą. Owszem, nie żyjemy na najlepszym ze światów, a na temat sytuacji Polski da się powiedzieć wiele cierpkich słów, jednak zgorzchnienie nie sprawi, że sytuacja ulegnie poprawie. Jeśli my nie będziemy mieć energii, to wcześniej czy później, jak wskazują przykłady wielu europejskich krajów, będzie ją miała radykalna, populistyczna prawica, dla której Dmowski byłby z pewnością dobrą inspiracją. Jeśli chcemy zatem uniknąć takiego scenariusza, nie bójmy się jasno wskazywać, że inny, lepszy świat jest możliwy, i że nie zamierzamy rezerwować go dla tej czy innej nacji.

17 maja 2011

Jak zielony jest czerwony program rolny?

W polskiej polityce za dużo miejsca poświęca się ostatnio kwestiom personalnych transferów między poszczególnymi ugrupowaniami, za mało zaś sprawom merytorycznym. Dlatego postanowiłem wziąć pod lupę przygotowany przez Wojciecha Olejniczaka program SLD dla obszarów wiejskich. Jak prezentuje się on z punktu widzenia zielonej polityki?

Co tu mamy?

Na pewno warto pochwalić całościowe podejście do spraw wsi. Dokument nie ogranicza się do kwestii związanych ściśle z rolnictwem. Tych rzecz jasna nie brakuje, przekaz jest jednak dość czytelny – w przeciwieństwie do pomysłów rozwoju, zawartych w raporcie "Polska 2030" Michała Boniego, SLD nie liczy na "ściekanie bogactwa w dół" i postuluje aktywną politykę instytucji publicznych na rzecz poprawy jakości życia na wsi. Służyć temu ma zmiana priorytetów we Wspólnej Polityce Rolnej i przesunięcie środków z modernizacji produkcji rolnej na poprawę wiejskiej infrastruktury. Mowa o konieczności zwiększenia ilości dzieci objętych edukacją przedszkolną (63,1% w miastach i jedynie 42,7% na wsi – wszystkie dane liczbowe zaczerpnięte z dokumentu SLD) poprzez rozciągnięcie subwencji oświatowej na te placówki, inwestowanie w poprawę dostępności szerokopasmowego internetu (dostępność na poziomie 58,5% w miastach i 42,8% na wsi), a także infrastruktury sportowo-rekreacyjnej (bieżnie lekkoatletyczne, baseny) oraz zdrowotnej i kulturalnej (biblioteki).

Całkiem dużo miejsca w "Projekcie rozwoju rolnictwa i obszarów wiejskich” zajmuje argumentacja ekologiczna, taka jak odwoływanie się do bezpieczeństwa żywnościowego, ochrony środowiska i walki ze zmianami klimatycznymi przy okazji sprzeciwu wobec pełnej liberalizacji unijnego rynku rolnego. Nie brak tu zatem pomysłów na inwestowanie w biogazownie oraz odnawialne źródła energii, postulatów dotyczących dotowania sieci kolejowej czy też podtrzymania systemu kwot mlecznych. Tu Olejniczak, autor dokumentu, wychodzi z podobnego co Europejska Partia Zielonych założenia, że zostawienie kwestii produkcji żywności swobodnej grze rynkowej nie przyczyni się do poprawy bezpieczeństwa żywnościowego, może za to zmniejszyć opłacalność produkcji mlecznej. Bardzo wyraźnie też opowiada się za prawem państw członkowskich do wprowadzania zakazu upraw organizmów modyfikowanych genetycznie (GMO), chce też powstania jednolitych, unijnych regulacji w tej sprawie oraz czytelnego oznaczania produktów zawierających GMO. Postuluje też dalsze wsparcie dla zalesiania nieużytków oraz słabych gruntów, a także wspieranie spółdzielczości rolnej.

Czego tu nie ma?

Brakuje wyciągnięcia dalej idących wniosków z faktu, że coraz większa ilość mieszkanek i mieszkańców obszarów wiejskich pracuje w zawodach pozarolniczych, a jeśli proces ten będzie postępował, to obok poprawy jakości życia zapobiec wyludnianiu się wsi może tworzenie lokalnych miejsc pracy. Z tego punktu widzenia szkoda, że nie wskazano potencjału, jaki w tym wypadku niosą chociażby odnawialne źródła energii. To prawda, że na obszarach wiejskich nieco trudniej jest o transport zbiorowy, jednak nie powinno to prowadzić do konstatacji, że wymaga to rozwoju transportu samochodowego. Drogi bez dziur owszem, przydadzą się, jednak kluczowe powinno być znalezienie odpowiedzi na pytanie, jak minimalizować potrzeby zbędnego przemieszczania się. Nikt nie zabroni ludziom jeździć na wakacje czy chodzić do szkoły pogimnazjalnej w mieście, ale już dla przykładu takie usługi, jak sklep, kiosk czy fryzjer na obszarze wiejskim mogą się przyjąć i tym samym zmniejszać konieczność bardziej długodystansowych podróży. Warto pamiętać, że bezpieczne chodniki, ścieżki rowerowe czy dostęp do autobusów na wsi nie są mniej istotne niż w mieście.

Choć proces konsolidacji gospodarstw rolnych będzie postępował, to jednak preferowane powinny być określone metody upraw i hodowli. W tym kontekście warto wspomnieć o zagrożeniach ekologicznych i cierpieniach zwierząt, związanych z ich przemysłowym chowem. Tego ważnego wątku zabrakło w rozważaniach SLD. Skoro już pojawiła się kwestia rolnictwa, które powinno działać na rzecz zapobiegania zmianom klimatu, powinna też pojawić się wzmianka o promowaniu mniejszej konsumpcji mięsa (co prowadzi do ograniczania emisji metanu przez krowy) czy też o wspieraniu bezpośredniego kontaktu między producentami a konsumentami, na przykład poprzez miejskie targowiska. Apelując o ulgi podatkowe na biopaliwa, warto pamiętać o coraz większej ilości badań, wskazujących, że podczas całego cyklu produkcji i eksploatacji biopaliw I generacji gazów szklarniowych emitowanych może być więcej, niż w wypadku zwykłego paliwa.

Podsumowanie

Pomimo tych mankamentów, program wiejski SLD nie jest programem złym. Jego niewątpliwą zaletą jest wyjście poza kwestie wyłącznie rolnicze. co nie oznacza, że je lekceważy. Zajmuje się też takimi kwestiami, jak KRUS i system podatkowy, uznając za konieczne ze względu na niskie dochody rodzin rolniczych (8.008 złotych rocznie, średnia dla rodzin wiejskich – 12.164 zł). Pojawia się też tu postulat utrzymania osobnej siatki ubezpieczeń, przy jednoczesnym wprowadzeniu do powszechnego systemu podatkowego wszystkich osób, rozpoczynających własną działalność rolniczą oraz tych, korzystających ze środków unijnych.Wydaje się że dobrze reprezentuje socjaldemokratyczną linię programową, choć z punktu widzenia zielonej polityki trochę mu brakuje.

14 maja 2011

Szyjąc przyszłość

Kiedy rozmawiałem ze swoim dobrym, konserwatywnym kolegą na temat teatralnej sztuki Stanisława Ignacego Witkiewicza, "Nodobnisi i kockodanów", usiłował przekonać mnie do tego, że wyższe klasy społeczne mają prawo do swoich drobnych perwersji, natomiast ich powszechna akceptacja dla każdej i każdego w społeczeństwie - niczym u Witkacego - oznaczać będzie krach cywilizacji. Przywilej tego typu dla wąskiej kasty jakoś specjalnie mnie nie grzeje, nie przekonuje mnie założenie, że kiedy każda i każdy z nas zacznie uprawiać pozamałżeńską miłość, okładać się pejczami czy wąchać swym bliźnim skarpetki nagle nastąpi koniec świata. Nie zauważyłem też, by każde społeczeństwo, w którym społeczne normy zachowań oraz trzymająca go w ryzach hierarchia były szczególnie ścisłe, było automatycznie szczęśliwsze od tego, podchodzącego do tych kwestii z nieco większym luzem. Nie oznacza to automatycznie, że taki czy inny poziom swobód obyczajowych miał automatycznie zapewnić dobrobyt bądź nędzę - tak prosto na świecie jeszcze nie jest.

Sztuki Witkacego postrzega się z punktu widzenia autora, który we wrześniu 1939 roku popełnił samobójstwo na wieść o wkroczeniu na tereny II Rzeczypospolitej sowieckiej armii. W jego dziełach nie brak pesymizmu, dotyczącego losu świata z większą niż kiedykolwiek w historii rolą mas. Wydaje się jednak, że warto na chwilę zapomnieć o autorze - nie tyle koniecznie głosząc jego śmierć, jak to zwykła czynić Roland Barthes, ale dając mu chwilę odpocząć od własnych dzieł. Spójrzmy zatem na "Szewców" - dramat z 1934 roku, a więc okresu, gdy obok komunizmu swój pochód przez Europę rozpoczął nazizm. Po latach włoskiej praktyki faszyzmu, przy radykalizujących się nastrojach na kontynencie, w tym w autorytarnej Polsce z występującą w niej coraz bardziej skręcającą w prawo endecją i skrajnie prawicowymi, paramilitarnymi bojówkami inspirującymi się Hitlerem, trudno było patrzeć w przyszłość z nadzieją. Stosunki społeczne nad Wisłą dalekie były od kierowania się zasadami społecznej sprawiedliwości, poziom zamożności pozostawał wiele do życzenia, a zmagania z kryzysem ekonomicznym przynosiły efekty bardzo rozłożone w czasie. Nic zatem dziwnego, że Witkiewicz nie miał ochoty pisać optymistycznych utopii, preferując dość dekadenckie formy twórczości.

Zamiast skupiać się na końcowym, trzecim akcie, gdzie rewolta rzemieślników, miast przynieść wolność, kończy się degengroladą i niekończącym się pasmem prowadzącej do szaleństwa przemocy. Z perspektywy czasu wiemy już, że Sowiety okazały się eksperymentem dość poronionym i nie ma co myśleć o tym, na ile autor "Szewców" przerysował sytuację panującą w ZSRR, a na ile przewidział czekającą swój kraj przyszłość. Bardziej interesujące są początki dzieła, z naciskiem na akt pierwszy. Mamy tu czeladników i majstra Sajetana Tempe, wykonujących nużącą pracę dla utrzymania się przy życiu, przedstawiciela klasy średniej - prokuratora Scurvy'ego oraz Księżną, symbolizująca stary, arystokratyczny porządek. Interakcje między nimi pozostają niezmiernie ciekawe. Bardzo szybko okazuje się bowiem, że Scurvy'emu najbardziej nie zależy na wzniosłych ideach, które usiłuje wdrażać w kolejnych partiach dzieła, lecz na seksualnym i habitusowym spełnieniu z Księżną. Jak trzeźwo zauważa jeden z czeladników, jeszcze 200 lat wcześniej arystokracja traktowała inteligenckich mieszczan niewiele lepiej niż pańszczyźnianych chłopów. Dla osiągnięcia tego zespolenia, które ma podciągnąć pozycję adwokata na społecznej drabinie, warte jest dla niego wzięcia udziału w faszystowskiej maskaradzie. Spełnienia i tak nie zazna, upadlając się i zmieniając w trzymanego na smyczy psa, cierpiącego z powodu seksualnego niewyżycia.

Pomimo klasowych uprzedzeń, również relacje między robotnikami a Księżną nie są tu jednoznaczne. Czeladnicy i Sajetan podziwiają i zazdroszczą jej wyzwolenia z krępujących ich norm. Im przysługuje jedynie piwo i żona, podczas gdy aspiracje i libido nie pozwalają na zadowolenie się takim stanem rzeczy. Arystokratka z kolei nie waha się grać z nimi w grę, w której stawką w pewnym momencie staje się "wygryzienie" stękającego za nią, średnioklasowego inteligenta. Nie ukrywa, że motyl, który ma ja symbolizować, lubi w naturze siadać także na zwierzęcych odchodach (które mają uosabiać "klasy pracujące") oraz że fascynuje ją praca rzemieślnicza, którą ceni wyżej niż tę wykonywaną przy taśmach montażowych. Tytułowi Szewcy, którzy szyją buty, usiłują przekonać do swych racji także klasę średnią, ta jednak pozostaje głucha na ich odezwy, nie będąc przekonaną tak do przyznania robotnikom swobód obyczajowych, które również pragnie, jak też do jej niechęci wobec dawnych społecznych struktur i hierarchii. Można by rzec, że Scurvy staje się nieco bardziej gwałtownie poczynającym sobie alter ego Stanisława Wokulskiego z "Lalki" Bolesława Prusa, który tak jak on nie doczekuje się zaspokojenia swoich pragnień.

Survy to jednak nie do końca Wokulski. Ten nie dystansował się tak bardzo do swojej przeszłości zdeklasowanego szlachcica, zarabiającego na życie ciężką, fizyczną pracą. Dystynkcja dla witkacowskiego adwokata staje się ostatecznym celem, który zakończy się dla niego deklasacją, a wręcz dehumanizacją. Po rewolucji robotniczej postacie tak jego, jak i księżnej nie przestają być groteskowe i wyalienowane z rzeczywistości. Rzecz jasna jej degenerację trudno uznać za szczęśliwe zakończenie - Hiper-Robociarz, zwiastujący sowiecki nadzór nad czeladnikami, to mało optymistyczna wizja. Przemiana Sajetana, który w trzecim akcie mówi innym od dotychczasowego językiem pokazuje, jak korumpująca bywa władza i jak silna pozostaje tendencja do odtwarzania społecznej hierarchii. Pytanie, czy możliwy byłby - tak w świecie wykreowanym przez Witkacego, jak i tym rzeczywistym - inny scenariusz, pozostaje otwarty. Pytanie, czy praca, coraz szybsza, bardziej wydajna i alienująca, pozostawia do tego przestrzeń i czy wieczne spoglądanie na górę społecznej drabiny - nie tylko ekonomicznej, ale także kulturowej - nie utrudnia przypadkiem zaistnienia takiej możliwości...

10 maja 2011

PO Arłukowiczu

Właśnie przeczytałam informację o tym, że polityk klubu poselskiego SLD, Bartosz Arłukowicz przyjął stanowisko w gabinecie Tuska. Przypuszczam, iż jest to wynikiem dyskusji w ramach SLD, oraz nie dziwię się tej decyzji i nie jest to szokujące, ale wprost przeciwnie - jest to moment, który moim zdaniem lepiej pozwala zobaczyć, że SLD nigdy nie było lewicowe, miało zresztą ku temu niewiele intelektualnych zasobów i politycznych warunków możliwości. Ta sytuacja redukuje SLD do roli politycznej przystawki do partii neoliberalnych, bo sojusz z narodowo-katolickimi ugrupowaniami jest dla nich jeszcze bardziej niestrawny.

Granica prawica/lewica zawsze była umowna i płynna, jednak dzisiaj, w czasach spektaklu czy neoliberalno-konserwatywnej hegemonii mamy do czynienia z przesunięciem granicy lewica/prawica poza obręb dyskursu publicznego i parlamentarnej demokracji. Socjaldemokracja przeszła do historii, a partie, które zajmowały tę pozycję albo zostały zmarginalizowane, albo przeobraziły się w neoliberalną lewicę, która etykietuje się jako tak zwana trzecia droga, odwołuje się do nowej (neo)modernizacji, o której nota bene u nas ciągle opowiada tak Sławomir Sierakowski i środowisko Krytyki Politycznej, jak i Michał Boni). W kraju takim jak Polska, lewica straciła język, a więc zdolność kumunikacji i krytyki, nie stworzyła siatki pojęciowej do krytyki transformacji, co się dopiero teraz i grubo za późno powoli zmienia. Politykom z SLD nie przechodzą do głowy i przez usta takie zakazane przez salon pojęcia jak neoliberalizm czy nowy konserwatyzm i ich nierozerwalne związki, które pozwalają zobaczyć nową rzeczywistość społeczną niczym króla bez ubrania. Podobnie jak inne partie, SLD skupiło się na taktyce, na polityce medialnej reprezentacji, nie mając strategii, a co ważniejsze - SLD nie wykształcił swojego języka do zaistnienia w polityce inaczej niż w neoliberalnych ramach.

Ma to liczne i różne przyczyny. MFW i Bank Światowy efektywnie popierali partie postkomunistyczne, gdyż uważali, że włączenie tych partii do rządzenia i polityki parlamentarnej ułatwi deregulację i prywatyzację. Zarządzenie politycznym ryzykiem przemawiało za tym, aby nie zostawiać ich na zewnątrz, gdzie mogliby ogniskować opór wobec neoliberalnej transformacji. Domowa patologizacja "postkomuny" wytwarzała zapotrzebowanie na autoprezentacje siebie jak dobrych chłopców, którzy chcą rynku, demokracji, nie lubią kościoła, wspominają o biednych, popierają gejów, formalną równość i parytety... słowem - chcą udowodnić, iż są nowocześni. Co istotne, były i są pewne ciągłości między państwowym socjalizmem a neoliberalizmem. Główne zajęcie rządów i administracji od Gomułki po Tuska to rządzenie ekonomiczne, skupione na wzroście gospodarczym i wzmacnianiu potencjału gospodarczego kraju, Robią to inaczej, w różnych kontekstach, inaczej odnosili się do podziału wyników wzrostu gospodarczego, ale cele podporządkowania 'społeczeństwa' wzrostowi gospodarczemu i jego miary (PKB) są identyczne. Między innymi dlatego tak łatwo było intelektualnym elitom wychowanym w czasach PRL przejść od socjalizmu do neoliberalizmu.
Taktyczne wstawienie Arłukowicza na stanowisko "reprezentanta" wykluczonych jest momentem, który pozwala zobaczyć politykę jako spektakl (idea Guy Deborda) i zawłaszczenie języka, które ukrywa faktyczne relacje władzy, płci i kapitału. Jeśli reprezentacja "wykluczonych" jest dopuszczalna, to tylko przez mianowanie, a więc zawieszenie demokracji i tym samym fikcję reprezentacji. Ponadto, sama kategoria wykluczonych służy tylko do legitymizacji normy (bogactwa), od której 80-90% tak zwanego społeczeństwa jest wykluczone, jednocześnie będąc wprzęgniętym do wytwarzania zysków i służąc jako zasób fiskalny, z którego dochody mikroklasa zarządzająca państwem przekierowuje na konta członków i członkiń tej klasy, dla wielkiego biznesu i sektora finansów. Jak uważa Agamben, jesteśmy (na różne sposoby) włączani przez wykluczenie, które jest powszechnym stanem normalnym. Paradoksalnie więc Arłukowicz mianowany jest jako przedstawiciel wykluczonych, a więc (prawie) wszystkich po to, żeby 'wszyscy" nie mieli swojego przedstawiciela.

Kategoria ‘wykluczeni’ powszechnie kojarzy się z polityką społeczną panstwa. Wprowadzana inkrementalnymi krokami neoliberalna rewolucja zachowała pewne atrapy pojęciowe (w tym polityki społecznej), ale de facto dla neoliberałów polityka społeczna to polityka gospodarcza. Neoliberalizm zakłada, iż wzrost gospodarczy skapuje do dołu, wszyscy z niego korzystają, problem ubóstwa jest rozwiązany, a jeśli jeszcze zostają jacyś ubodzy, to na własne życzenie, w każdym razie są to dewianci, czy dewiantki (patrz wypowiedzi Balcerowicza na temat ubóstwa czy też opinie internautów po strajku matek z Wałbrzycha, gdzie wzywano do sterylizacji i uwięzienia niezamożnych, a więc wyrodnych matek, czyli pasożytów). W tym kontekście, w swoim rezydualnym stadium atrapy, polityka społeczna jako praktyka dąży do zmniejszenia ubóstwa tak wizualnie jak i materialnie. Mówi się o enklawach biedy, polskich fawelach i tak dalej.

Dyskurs ten robi z ubóstwa marginalny wyjątek. Ubóstwo jest uniewidaczniane statystycznie, przez zaniżone progi dochodowe, które oddziela bogatych od ubogich, lub gdy na przykład Instytut Pracy i Polityki Społecznej zmienia metody kalkulacji minimum egzystencji, tak jak stało się to w 2005 roku, co statystycznie zmniejszyło liczebność grupy konstruowanej jako ubodzy. Materialnie problem ubóstwa jest likwidowany przez brak płatnej pracy, likwidację praw socjalnych, redukcje nakładów finansowych na zabezpieczenia społeczne (opieka/reprodukcja społeczna), niskie zasiłki i represje ludzie doprowadzani są do śmierci (warto spojrzeć na 16 lat krótszą średnią długość życia kobiet na Pradze w porównaniu z kobietami z Wilanowa, najbiedniejszej i najbogatszej dzielnicy Warszawy). De facto więc Arłukowicz jest specjalnym pełnomocnikiem od wojny z biednymi. Nie jest możliwa likwidacja ubóstwa bez podważenia neoliberalnej ramy rządzenia. Widzialna ręka neoliberalnego państwa (w tym także, kiedy u jego steru stało SLD) produkuje ubóstwo. Ponieważ Arłukowicz wstępuje do neoliberalnego rządu jako 'lewicowy' reprezentant wykluczonych, pozwala to tę wojnę zamazać. Dla SLD z kolei zajęcie przyczółka w rządzie PO oznacza przekroczenie bariery odrębnej politycznej tożsamości i konfuzję w tym jak SLD reprezentuje siebie. Budując figurę PO jako partii pro-społecznej, SLD rozdziera związki z własnym elektoratem.

9 maja 2011

Zielone przemyślenia a propos planów podwyżek opłat za żłobki

Z jednej strony odrzuca mnie projekt, w którym młodzi rodzice muszą płacić za żłobek więcej niż kilkaset złotych a miasto wykorzysta te pieniądze na finansowanie żłobków prywatnych.

Z drugiej, kiedy sobie w głowie porządkuję myślę sobie tak:

1. Brakuje ogromnej liczby żłóbków w dzielnicach oddalonych od centrum (np. Białołęka), co trzyma kobiety w domu.

2. Nie widzę realnych szans, żeby miasto pobudowało nowe placówki.

Wynika z tego, że należy się skupić na zapewnieniu jak największej ilości miejsc w placówkach zajmujących się opieką nad dziećmi w wieku przedprzedszkolnym. Z tej perspektywy idea dofinansowania jest słuszna i nie widzę problemu, że pieniądze trafią w ręce prywatne (bo nie oznacza to gorszej opieki), zwłaszcza że te placówki już istnieją, czyli mogą przyjąć dzieci teraz, a nie za kilka lat, zakładając, że powstanie nowa infrastuktura.

I tylko ciągle mam niejasne, niestety, wrażenie, że coś tu jednak nie pasuje, bo:

a) Skoro mówimy, że cena została wyliczona w oparciu o koszt utrzymania dziecka, a do tego będą jeszcze zniżki - to skąd te pieniądze na dotacje?

b) Skoro chcemy wspomóc rodziców to dlaczego pieniędzy na ten cel szukamy w kieszeniach rodziców z małymi dziećmi, nie zaś na przykład w cięciach wydatków pseudo-rozrywkowych (n-te stadiony, świecące fontanny etc.)?

c) Skoro stawiamy (raczej fałszywą) tezę, że system emerytalny i cała gospodarka padnie w wyniku niżu demograficznego, to dlaczego mnożymy wątpliwości młodych rodziców w kwestii decyzji o dziecku, a nie je rozwiewamy?

d) Wyobrażam sobie schemat myślenia propagatorów rozwiązania, że w wyniku wprowadzenia opłat i systemu obniżek, najbiedniejsi będą płacić dalej kilkaset złotych w żłobku publicznym, "średniacy ok 700-1000" niezależnie od tego czy placówka będzie prywatna czy państwowa, a najbogatsi w publicznym ok. 1200 zł i to na nich będzie spoczywał ciężar utrzymania dwóch poprzednich grup, które zapłacą mniej niż koszty opieki. Ale ja osobiście nie wierzę, że ci najbogatsi poślą dzieci do publicznych żłobków za 1200zł. Minimalnie drożej znajdą opiekunkę (tak, wbrew mediom można znaleźć i za 1,2-1,4 tysiąca), lub poślą do prywatnego, bo ten jest nowszy, ładniejszy i się bardziej stara a na dodatek będzie tańszy, a bogaci liczą pieniądze bardzo dobrze. Innym słowy może się okazać, że opłaty zostaną a na dofinansowania pieniędzy nie będzie.

e) Zaproponowane progi są bez sensu. Sam wydatek mieszkaniowy (czynsz + kredyt) to na czysto, wedle moich wyliczeń, minimum 2500-3000 zł (przy małym mieszkaniu na Białołęce). Przy dziecku, koszty wyżywienia, ubrania, pieluch i kosmetyków (zwłaszcza proszków do prania) to znaczący wydatek - trzyletniemu dziecku nie daje się kiełbasy z Biedronki. Nie będę teraz tego liczył, ale moim zdaniem, w oparciu o własne doświadczenie, ludzi z dochodami 2x4.200 złotych brutto nie stać na taki żłobek nawet przy jednym dziecku.

Skłaniam się ku głosowi przeciw wzrostowi opłat. Z punktu widzenia usług jakie miasto powinno promować i dostarczać, opieka nad dziećmi, szalenie ważna dla rozwoju dzieci oraz możliwości rozwoju rodziców, a zwłaszcza kobiet, jest szalenie ważna. Wydaje mi się, że jest w tej grupie usług, gdzie miasto powinno szukać wszędzie rozwiązań by były one szeroko i możliwie nieodpłatnie dostępne. Bardzo podoba mi się pomysł dopłat do żłobków prywatnych, ale źródło pieniędzy na to powinno być chyba inne.

Piotr Wilczyński jest członkiem warszawskiego koła Zielonych.

7 maja 2011

O prywatyzacji SPEC-u powinni zadecydować mieszkańcy i mieszkanki Warszawy

Zieloni wspólnie z warszawskim SLD i związkami zawodowymi złożyli dziś zawiadomienie o zamiarze wystąpienia z inicjatywą przeprowadzenia referendum w sprawie prywatyzacji warszawskiego SPEC-u. Teraz mają 60 dni na zebranie podpisów mieszkanek i mieszkańców Warszawy popierających wniosek w sprawie referendum.

- Stołeczne Przedsiębiorstwo Energetyki Cieplnej jest spółką miejską o strategicznym znaczeniu dla jakości życia mieszkanek i mieszkańców Warszawy. To samorząd powinien mieć nad nią pełną kontrolę. Tylko w ten sposób można mieć wpływ na rozwój i inwestycje spółki, modernizację sieci ciepłowniczej i jakość usług. Doświadczenia innych miast, gdzie sprywatyzowano usługi komunalne, pokazują, że spowodowało to wzrost cen, niszczenie niemodernizowanej infrastruktury – powiedział Krystian Legierski, radny Warszawy, członek Zielonych. – Ryzyko, że ceny ciepła wzrosną jest całkiem realne, gdyż Urząd Regulacji Energetyki nie gwarantuje utrzymania dotychczasowych cen, on je jedynie zatwierdza. Ryzyko to jest tym większe, że SPEC jest naturalnym monopolem. Po sprywatyzowaniu, jeśli z jakości usług i cen warszawiacy i warszawianki nie będą zadowoleni, to i tak będą skazani na prywatnego dostawcę ciepła.

- Decyzja o prywatyzacji SPEC-u jest nieefektywna ekonomicznie. W imię doraźnego ratowania budżetu miasta ratusz chce się pozbyć jednej z najbardziej rentownych spółek miejskich. W 2010 roku spółka wypracowała 82 miliony zysku, jednocześnie sporo inwestując w infrastrukturę. Sprzedając SPEC, miasto pozbawia się pewnego zysku – powiedziała Agnieszka Grzybek, członkini Rady Krajowej Zielonych. – Ratusz, niestety, jest głuchy na wszelkie racjonalne argumenty, ignoruje wszelkie próby dyskusji o zasadności prywatyzacji SPEC-u, a co gorsza, sam proces i sposób podjęcia decyzji, z pominięciem radnych Warszawy, jest całkowicie nietransparentny. Dlatego uznaliśmy, że w tak ważnej sprawie powinni się wypowiedzieć sami mieszkańcy i mieszkanki Warszawy.

6 maja 2011

W zielonej sieci - odc. 59

Blogi:

- Adam Ramsay i Peter McColl streszczają sytuację przed wyborami w Szkocji, Walii i Irlandii Północnej.

- Edward Barbier na potrzeby bloga "Potrójny Kryzys" analizuje powiązania między ekologią, biedą i rozwojem.

- Peter Cranie na przykładzie wyborów w Kanadzie pokazuje niereprezentatywność ordynacji większościowej.

- Jim Jepps przypomina o sukcesie Zielonych w Kanadzie.

- Adrian Windisch podaje 10 powodów, dla których warto głosować na Zielonych w Anglii.

- Molly Scott Cato o tym, jak korporacje radzą sobie w czasach ekonomicznych turbulencji.

- Marta Megger o psim problemie Bydgoszczy.

- Gavin Rae pokazuje, jak publiczne wydatki uratowały Polskę przed głębszym kryzysem.

Partie:

- Europa: Zieloni w Parlamencie Europejskim mają nową stronę internetową.

- Niemcy: Czerwono-zielona koalicja w Nadrenii-Palatynacie podpisana.

- Austria: Wspólnie z Niemcami przeciwko atomowi.

- Holandia: Strefa Schengen rozmontowywana?

- Anglia i Walia: Caroline Lucas o spocie wyborczym Zielonych.

- Szkocja: W obronie lokalnych pubów.

- Australia: Przeciwko dyskryminacji ze względu na tożsamość i orientację seksualną.

- Nowa Zelandia: Rząd chce przerzucać na społeczeństwo koszty wycieku ropy naftowej.

- Czechy: Blokada pierwszomajowego pochodu neonazistowskiego.

YouTube:

Film dość długi, ale jak sądzę cenny - wywiad z jednym ze współzałożycieli Zielonych w Brazylii, Fernando Gabeirą, przeprowadzony przez Mike'a Feinsteina.

5 maja 2011

Opowiedzieć kamerą - „Katastrofa” Artura Żmijewskiego na tle innych narracji posmoleńskich

„Obraz kinematograficzny musi wstrząsać myślą i zmuszać ją do rozważania siebie jako rozważania całości. To jest właśnie definicja wzniosłości.”

Gilles Deleuze

O katastrofie smoleńskiej powiedziano już, jak się zdaje, wszystko. Jednocześnie nie powiedziano o niej nic – dla przykładu brak filmowych dokumentów z przeżywania wydarzeń z 10 kwietnia 2010 roku i ich następstw w miastach innych niż Kraków i Warszawa. Nie ma właściwie żadnego świadectwa, poświęconego osobom, sceptycznie wówczas podchodzącym do narodowej żałoby. Tego typu listę pominiętych narracji można by jeszcze wydłużyć. Poczucie, że powiedziane zostało już wszystko, nie bierze się zatem z wyczerpania zestawu perspektyw, z którego spoglądano na to wydarzenie, lecz z poczucia nasycenia jego obecnością w mediach, dającego się odczuwać przy okazji wielomiesięcznych kłótni o postępy śledztwa, boju o krzyż przed Pałacem Prezydenckim czy osobnych obchodów pierwszej rocznicy katastrofy prezydenckiego Tupolewa. Obecność w przekazach „czwartej władzy” zapewniły sobie te grupy, które potrafiły odpowiednio donośnie artykułować swoją wizję wypadków – z jednej strony osoby, mówiąc delikatnie, sceptycznie nastawione do oficjalnych twierdzeń na temat rozwoju wypadków feralnego dnia, najczęściej łączące swą postawę z pozytywnym nastawieniem do zmarłego Lecha Kaczyńskiego i jego polityki, z drugiej zaś – zwolenniczki i zwolennicy racjonalnego, chłodnego stosunku do wydarzenia, dla których w żadnym wypadku nie należy go analizować w kontekście politycznym, jako powodu do rewizji swoich poglądów albo eskalacji żałoby do poziomu przeżywania innego niż krótkotrwały, indywidualny żal z powodu tragedii. Ilość obrazów, jakimi jesteśmy przy tej okazji bombardowani, najczęściej zniechęca do dalszego zagłębiania się w temat.

Nie wszyscy są jednak podobnego zdania. Artur Żmijewski, redaktor artystyczny lewicowego kwartalnika „Krytyka Polityczna”, zdecydował się przygotować na Biennale w Sao Paolo dokument „Katastrofa”, będący jego subiektywną wizją wspólnoty, która wytworzyła się w czasie następujących po 10 kwietnia 2010 roku uroczystościach państwowych i której mobilizacja nastąpiła przy okazji planów przeniesienia mającego upamiętnić smoleńskie wydarzenie krzyża z Krakowskiego Przedmieścia do Kościoła świętej Anny. Jego premiera odbyła się długo po tym, jak światło dzienne ujrzała produkcja Jana Pospieszalskiego i Ewy Stankiewicz „Solidarni 2010”, budząca olbrzymie, medialne kontrowersje. Niszowe znaczenie – głównie dla środowisk, które konstytuują dzisiejszy „ruch 10 kwietnia” - miały dwie produkcje „Gazety Polskiej”: „Mgła” Marii Dłużewskiej oraz Joanny Lichockiej, a także „10.04.10” Anity Gargas. To te produkcje – ze względu na ich wyrazisty, polityczny charakter, którego nie ukrywają – staną się dla mnie podstawą analizy porównawczej, dotyczącej tego, w jaki sposób to, co widziane na ekranie, wpływa na nasz odbiór wydarzeń. Zbadam, czy w zależności od poglądów osób wytwarzających tego typu produkcje dostrzec można różnice w ich realizacji i efektach, jakie powodują u odbiorców, czy też może łączą je ze sobą podobieństwa, których na pierwszy rzut oka nie dostrzegamy.

Estetyczne jest polityczne

„Im mniej ludzki jest świat, tym bardziej obowiązkiem artysty jest wierzyć i sprawiać, by wierzono w relację człowieka ze światem, ponieważ świat tworzony jest przez ludzi.”

Gilles Deleuze

Na przełomie roku 2006 i 2007 Artur Żmijewski ogłosił w „Krytyce Politycznej” swój manifest „Stosowane Sztuki Społeczne”. Krytyce poddał w nim dominujące przez okres transformacji ustrojowej w polskiej kulturze przekonanie o konieczności jej oderwania od bieżących wydarzeń społecznych i politycznych. Fetyszyzacja autonomiczności tej formy ludzkiej aktywności prowadzi jego zdaniem do zamykania sztuki w klatce galerii, w których bywa wystawiana, apolityczność zaś podnoszona jest do rangi artystycznej cnoty. Skutkuje to zepchnięciem sztuki do artystycznych enklaw i stworzenia barier między osobą tworzącą a odbierającą dzieło. Szczególnie ostro dotyka to sztuki wizualne, co Żmijewski ilustruje cytatem z Rolanda Barthesa:

„W obrazie przedmiot oddaje się cały i jego widok jest pewny – w przeciwieństwie do tekstu lub innych percepcji, które oddają mi przedmiot w sposób nieostry, dyskusyjny, przeto każą mi być nieufnym wobec tego, co zdaję się widzieć."

Roland Barthes

Jako alternatywę dla tak zakreślonej sytuacji Żmijewski proponuje „zaangażowaną obserwację” - wykorzystywanie faktu, że sztuka dysponuje innymi narzędziami poznania świata (takimi jak intuicja, wyobraźnia czy przeczucie), niż polityka czy nauka, nie znaczy jednak, że są one w jakikolwiek sposób gorsze. Co więcej, mogą one posłużyć do analizy zjawisk, rozpatrywanych do tej pory za pomocą narzędzi takich, jak badania socjologiczne czy eksperymenty chemiczne. Autonomia sztuki jest jego zdaniem wyborem, nie zaś koniecznością, sztuka zaś powinna pełnić funkcję algorytmu – celowego działania na rzecz zmiany, osiągnięcia określonego skutku. Ma to doprowadzić do „realizacji związku z ludzką rzeczywistością” i oswobodzić zarówno od możliwości zajmowania się konkretnymi tematami (poprzez promowanie interdyscyplinarności), jak i zdominowania przekazu artystycznego przez krytykę, co przyczynić się ma do skrócenia dystansu między osobą tworzącą a odbierającą dane dzieło. W obrębie tak zarysowanych przekonań autora warto analizować jego dzieło i zadawać pytanie – czy udaje się mu realizować w praktyce własne, teoretyczne założenia.

Kamera jako narzędzie władzy

„Przeszłość (...) może zostać pochwycona jedynie jako obraz, który wyświetla się w jednej chwili, kiedy zostaje rozpoznany, by już nigdy nie zostać zobaczonym.”

Walter Benjamin

Spacer Artura Żmijewskiego – po krakowskim Rynku, stołecznym Krakowskim Przedmieściu czy rosyjskim Smoleńsku – ani przez chwilę nie aspiruje do bycia neutralnym obrazem, mającym dokumentować dziejące się na jego oczach wydarzenia. Nie ukrywa tu swojej postaci, jego głos wyraźnie zadaje wyrwanym z tłumu osobom pytania, dotyczące ich oglądu rzeczywistości. Nie sili się na estetyzację swojego dość ascetycznego dzieła, które poza kilkoma scenami, takimi jak chociażby sprzątanie zniczy sprzed Pałacu Prezydenckiego, opiera się głównie na słowach – tak dialogu, jak i mniej lub bardziej politycznych monologach wybranych przez Żmijewskiego bohaterów. Jak wskazuje w rozmowie z Janem Smoleńskim, główną matrycą jego filmu jest ciekawość. Ciekawość, dodajmy, skupiająca się głównie na „obrońcach krzyża” - choć osób o innych poglądach, w przeciwieństwie do „Solidarnych 2010”,nie brakuje, to mimo wszystko pojawiają się na marginesie głównego nurtu narracji. Czy to dlatego, że kamera Żmijewskiego woli słuchać osób, których kamery innych, na przykład stacji telewizyjnych głównego nurtu, omijają? Jego spojrzenie daje szanse ludziom, których próżno szukać na szklanych ekranach, a to z powodu swojego wyglądu (daleko im do pięknych i bogatych serialowych symulakrów), a to wypowiadanych przez siebie opinii, etykietkowanych jako „radykalne”, takie jak teza o zamachu na prezydencki samolot, odwoływanie się do mrocznych kart polsko-rosyjskiej historii czy też podkreślanie nierozłączności polskości i wiary rzymskokatolickiej. Z tego punktu widzenia teza o ciekawości autora wydaje się uzasadniona, nie mamy bowiem przesłanek twierdzić, by lewicowy aktywista, nie mający zamiaru udawać obiektywnego dziennikarza, zgadzał się z wypowiadanymi mu do narzędzia pracy opiniami.

„(...) jeśli emocjonalny wątek jest ogólnoludzki, to to, co intelektualne, od podstaw posiada zabarwienie klasowe.”

Siergiej Eisenstein

Podczas oglądania „Katastrofy” widzimy, jak Żmijewski stara się zintegrować swoją postać z narzędziem pracy. Działanie artystyczne nie jest jednak w stanie unieważnić znaczenia kamery dla efektów obserwacji. Obecność rejestratora obrazu przyczynia się tu do „wyrównania anomalii” - trafiający niespodziewanie w kadr ludzie, gdy tylko zdają sobie z tego faktu sprawę, likwidują swoją indywidualność, dostosowują się do otoczenia. Gdy znajdujemy się na krakowskim rynku, zaobserwować możemy dwie, rozmawiające ze sobą kobiety w średnim wieku. Kiedy dopiero pojawiają się w jednym rogu ekranu, jesteśmy niemal pewni, że są nie tylko wesołe, ale bardzo mocno się śmieją. Wraz z przesuwaniem się kamery, gdy następuje moment rozpoznania sytuacji przez kobiety (fakt obecności kamery trafia do ich świadomości), obserwujemy niesamowitą zmianę sytuacji – w przeciągu bardzo krótkiego okresu czasu ich śmiech przechodzi w szloch. Trudno oczekiwać takiego samego efektu, gdyby artysta filmował rząd ludzi z ukrycia. Można spodziewać się, że tego typu efekt mogłaby osiągnąć na przykład jakaś czołowa postać życia politycznego czy kulturalna, poruszająca się szybko samochodem. Analogia ta pokazuje, jak potężne jest to narzędzie i jak duży ma ono wpływ na rejestrowaną rzeczywistość – można wręcz powtórzyć tezę Karola Irzykowskiego, zawartą w jego tekście „Królestwo ruchu”, że obrazowanie oznacza również władanie nad rzeczywistością.

Innym tego typu przykładem jest tyrada starszego pana z orderem na szyi i krzyżem w ręce, który peroruje na Krakowskim Przedmieściu, jak to jedyne, co w życiu potrafił, to zabijać, przy czym zabijał ludzi wielu narodowości, poza polską. Gdy stojący na tyłach tak skonstruowanej sceny młody chłopak zaczął przysłuchiwać się przemowie starszego pana, w pewnym momencie wybuchnął niekontrolowanym śmiechem. Świadomość obecności kamery sprawiła jednak, że w pewnym momencie „powrócił do normy” - przekonał samego siebie, że choć spór o krzyż pozwalał na dużo więcej swobody ekspresji swojego stosunku do obserwowanych wydarzeń, niż kwietniowa żałoba, to jednak i tak „nie wypada” w ten sposób reagować. Takiego oporu przed – prawdziwą bądź domniemaną – „racjonalnością” nie ma wiele osób, wpisywanych do grupy „obrońców krzyża”, traktujących kamerę jako swój oręż w walce o prawdę. Można zatem zadać pytanie, na ile zwolenniczki i zwolennicy świeckiego państwa, pojawiający się w „Katastrofie”, nie giną wśród dużo bardziej barwnych postaci po drugiej stronie barykady właśnie dlatego, że zachowanie obu stron determinuje kamera twórcy. Założenie, że jej operator stoi po stronie „racjonalności” czy „laickości” sprawia, że osobom sceptycznie podchodzącym do postawionego przed Pałacem Prezydenckim krzyża wydaje się nie chcieć przed kamerą epatować emocjonalnymi wybuchami – może poza kobietą, która nie ukrywa swojego poddenerwowania sytuacją, w której symbol jednej religii pojawia się przed urzędem, w którym głowa państwa przyjmuje osoby wielu różnych wyznań.

Montażowy flashback?

Ciekawą rolę odgrywa w „Katastrofie” wyprawa do Smoleńska. Wielokrotnie powtarzanym wątkiem w analizie tego fragmentu dzieła Żmijewskiego jest wielokrotnie podkreślana racjonalność lokalnej, rosyjskiej społeczności, przeciwstawiona nadwiślańskim skłonnościom do popadania w historyczne koleiny i wytwarzanie kolejnych teorii spiskowych na temat wypadku. Z podejściem tym polemizuje Oleksy Radynski, koordynator ukraińskiej gałęzi „Krytyki Politycznej”, twierdząc, że w państwie rosyjskim poziom strachu przed władzą jest tak duży, że nikt nie będzie wychylał się ze zdaniem innym, niż oczekiwane przez państwowe organy. W śledczym dokumencie Anity Gargas „10.04.10” dostrzec możemy praktyczną realizację przekonania Radynskiego – niemożność porozmawiania ze świadkami wydarzeń, milicyjne patrole, niezrozumiałe zakazy, które okazują się fałszywe, tajemnicza postać, zakłócającą rozmowę w lokalnym barze, zarzucające opowiadającemu polskim dziennikarzom Rosjaninowi brak patriotyzmu – wszystko zdaje się tu pasować do tak postawionej tezy. Montaż i muzyka tworzą klimat przechodzący z interwencyjnego programu śledczego na poziom emocjonalnego rozedrgania widza, porównywalnego z „Nie do wiary” - słynnym polskim programem telewizyjnym, poświęconym zjawiskom paranormalnym. Tak tam, jak i tu, mamy do czynienia z ekspertami, kwestionującymi „oficjalną prawdę”, momentami wydaje się, że jesteśmy blisko znalezienia „prawdy najprawdziwszej”, ale koniec końców zostajemy z niedosytem, kiedy na otwarte pytania nie otrzymujemy odpowiedzi.

W porównaniu do tak nakreślonego horyzontu zdarzeń eskapadzie Żmijewskiego dużo bliżej do wycieczki za miasto. Wspomniany powyżej kontrast „polskie – nieracjonalne, rosyjskie – racjonalne” tworzy w wyniku montażu wrażenie swego rodzaju „powrotu do przeszłości”. Nie chodzi tu o fizyczne przeniesienie się w czasie, lecz o nawiązanie do „lepszych czasów”, z mniejszą ilością problemów, bardziej zrozumiałych i łatwiejszych do ogarnięcia myślą. Kiedy w serialu „Mad Men” główny bohater, Don Draper, ma problemy osobiste, urywa się z wyjazdu służbowego w Kalifornii i wyjeżdża odpocząć od trosk do kobiety, która była żoną mężczyzny, od którego wziął swoje nazwisko. W „poprzednim życiu” był bowiem kim innym – Dickiem Whitmanem – który w wyniku zbiegu tragicznych okoliczności (wybuchu składu broni) został wzięty za swojego kompana z placówki militarnej w ogarniętej wojną Korei. Wizyta taka daje mu szansę na odpoczynek, chwilowy powrót do mniej zagmatwanego z powodu tych wydarzeń życia. Podobnie jest i w „Katastrofie” - wyjazd na wschód wygląda tu jak wakacje od codziennego zgiełku wielkiego miasta, niemal jak wypad za miasto. Tam, gdzie lud wymyśla kolejne przyczyny katastrofy, dominuje szarość, bruk, beton, szkło i asfalt, a więc kolory, faktury i materiały charakterystyczne dla metropolii. Tam, gdzie przyjeżdża się sprawdzić miejsce upadku polskiego samolotu miasta nie widzimy – nawet na cmentarzu więcej jest zieleni, idealnie komponującej się wizualnie z trzeźwymi obserwacjami Rosjan, pukających się w głowę na pytanie o to, czy nie doszło tam przypadkiem do zamachu. Ponieważ scena smoleńska u Żmijewskiego pojawia się jako przerywnik między dwiema innymi, odbywającymi się w Warszawie, uczestniczymy w wyjeździe, który – świadomie czy nie – wygląda na nabieranie sił przed powrotem na rozemocjonowane, zantagonizowane Krakowskie Przedmieście.

Podmiot orzekający

Bardzo ciekawie układa się między nie odcinającymi się od polityczności dokumentami kwestia tego, kto w nich mówi i de facto jest ich głównym bohaterem. Po obejrzeniu czterech wspomnianych na wstępie filmów wyróżnić można trzy podejścia do tego tematu. Jednym z nich jest podejście odgórne, widoczne we „Mgle” oraz „10.04.10”. Charakteryzują się one znikomą rolą podmiotów zbiorowych i dominacją – odpowiednio – władzy i wiedzy. W pierwszym z nich wypowiadają się urzędnicy (sami mężczyźni) z kancelarii prezydenckiej Lecha Kaczyńskiego, opowiadając o przeżyciach, jakie towarzyszyły im podczas tych pamiętnych, kwietniowych dni. Rockowa wersja religijnej pieśni „Suplikacja” w wykonaniu zespołu DePress jest jedyną ekstrawagancją, na jaką pozwalają sobie osoby realizujące to filmowe przedsięwzięcie. Smutek i spokój statycznego, czarnego tła łączy się tu z powściąganiem emocji przez bohaterów filmu – szklące się oczy i zawieszenie głosu to wszystko, na co mogą sobie pozwolić – o to nie wszyscy. Hierarchię zdaje się tu budować umiejscowienie przemawiającego urzędnika w kadrze: na sam jego środek trafia Jacek Sasin, opowiadający o swoim opanowaniu nawet podczas przejazdu konduktu żałobnego, pozostałe osoby, sytuowane bądź to z lewego, bądź z prawego boku, mogą sobie pozwolić bądź to na smutek, bądź na wściekłość z powodu tragedii. Tłumy ją opłakujące pojawiają się w migawkach dopiero w drugiej połowie dokumentu i nie uzyskują własnego głosu, będąc jedynie ilustracją tezy jednego z urzędników, dowodzącej, że w takich momentach widać, że Polacy są narodem. „10.04.10”, jak widać było po opisie w poprzednim akapicie, zafiksowany jest na punkcie ważnego narzędzia władzy, a więc – wiedzy. Jej poszukiwaniu towarzyszą komentarze Jadwigi Kaczyńskiej, będące klamrą tak poszczególnych części, jak i całości dokumentu. Pełni tu rolę autorytetu, posiłkującego się życiowym doświadczeniem tam, gdzie brak rezultatów dziennikarskiego śledztwa. Na wstępie zastanawia się, dlaczego ludziom bardziej należy na życiu niż na umieraniu za ojczyznę, na koniec zaś dzieli się swoim przekonaniem, że nie była to „taka zwykła katastrofa”. Trudno wobec tego typu zwrotów i postaci je wypowiadających zachować poczucie równości relacji osoby oglądającej i oglądanego obrazu.

Na przeciwnym biegunie znajdujemy filmy Żmijewskiego oraz duetu Pospieszalski-Stankiewicz. Zbliża je do siebie fakt, że najważniejszym podmiotem stają się stojący na ulicach ludzie. Ponieważ są one okupowane przez olbrzymią ilość ludzi, wybór postaci, które będą się wypowiadać do kamery, dodatkowo wzmacnia przekonanie Siegfrieda Kracauera o tym, że ulica jest miejscem, w którym życie przejawia się w swej pełni i w którym rządzi przypadek. Możemy sobie wyobrazić dokumenty o podobnym wydźwięku, z zupełnie innym, wybranym z tłumu, zestawem interlokutorów ich autorów. Mało prawdopodobne, by taka zmiana, w miejscu takim jak Krakowskie Przedmieście w momencie żałoby i walki o krzyż, miała wpłynąć na wymowę tych filmów. Jednocześnie, choć operują podobnym, oszczędnym wykorzystywaniem chwytów montażowych, podmiot, który filmują, pomimo zasadniczo niemal tych samych poglądów (niemal, bowiem u Żmijewskiego pojawiają się wspomniani już zwolennicy świeckiego państwa), jest nieco inny, co znajduje odzwierciedlenie w trybie narracji. W skrócie da się opisać tę różnicę poprzez dychotomię „lud – naród”. U Pospieszalskiego i Stankiewicz głównym punktem odniesienia staje się państwo, które symbolizować ma głowa państwa. Nawet początkowe napisy wskazują na chęć kreowania rzeczywistości zgodnie z martyrologicznymi tradycjami, tak bowiem odczytuję pozornie mało znaczący gest, jakim jest geograficzne dookreślenie „Smoleńsk koło Katynia”, irracjonalne z punktu widzenia faktu, że to Smoleńsk jest znacząco większym ośrodkiem (trudno wyobrazić sobie wyobrazić powiedzenie dla przykładu „Warszawa koło Raszyna”). Nie ma tu miejsca na różnicę poglądów wobec „wartości wyższych”, takich jak naród, który w momencie próby musi zostać pokazany jako zjednoczony – wypowiedzi pytanych o ocenę wydarzeń ludzi świadczą o tym, że dotychczasowe podziały miały być sztucznie podsycane przez osoby, które usytuowały się poza narodem (politycy PO, media), podział ten nie ma odpowiadać realnemu podziałowi społecznemu, osoby, które znalazły się po drugiej stronie barykady zostały bowiem zmanipulowane i mają w wyniku tych wydarzeń szansę na ponowne zjednoczenie ze „zdrową tkanką narodu”. Inkluzywność tej patriotycznej wspólnoty ma podkreślać zauważona przez Artura Żmijewskiego w swoim artykule na temat „Solidarnych 2010” sekularność, ale także obecność takich postaci, jak Polak-muzułmanin przynoszący ze sobą Koran czy też czarnoskóry młodzieniec, niosący biało-czerwoną flagę. Sugerować ma to otwartość tak skonstruowanej wspólnoty.

Z pozoru wydaje się, że lud i naród są sobie podobne (tu drobna, ale znacząca dygresja – i tam, i tu mamy dla przykładu do czynienia z powstrzymywaniem uśmiechów na widok kamery), co wpływa na odbiór „Katastrofy”. Podobieństwo to – moim zdaniem – nie rozwiewa fakt istnienia osób o odmiennym od dominującego zdaniu, co jak twierdzi Żmijewski w wywiadzie z Romanem Pawłowskim, miało zbliżyć Krakowskie Przedmieście do agory, lecz montaż poszczególnych filmów, zdradzający ideologiczne zróżnicowanie ich autorów. W „Solidarnych 2010” wspólnota narodowa ma prawicowe rysy, czego przykładem znacznie większa niż u Żmijewskiego indywidualizacja osób mówiących. Spora część z nich przedstawia się z imienia i nazwiska (nierzadko znaczącego, jak u młodego harcerza o nazwisku Radziwiłł, które nie kojarzy mu się z określoną – szlachecką – wizją historii Polski, ale jest zobowiązaniem do pracy na rzecz kraju) , co ma podkreślić ich „swojskość” i „normalność”, rozróżnić wręcz można „role główne” i „postacie drugoplanowe”. Do tych pierwszych da się zaliczyć między innymi młodego aktora, spowiadającego się ze swojego wstydu z bycia Polakiem, czy też starszego pana w okularach, opowiadającego o wykorzystaniu socjotechniki w dzisiejszej polityce. Mają oni dużo więcej „czasu antenowego” niż inni, pojawiają się kilkukrotnie w trakcie filmu. U Żmijewskiego lud konstytuuje różnica zdań oraz dystans wobec cech indywidualnych – prezentowane na ekranie elementy biograficzne (takie jak wspomniany już starszy pan z orderem na szyi czy też chcący złożyć znicze pod krzyżem kresowiak z Lwowa) nie są zakotwiczone w konserwatywnym kontekście narodu i rodziny, nie znamy imion i nazwisk większości osób, wypowiadających swoje opinie, co sprzyja oddzieleniu człowieka od dyskursu, którym operuje. Nie ma tu postaci takich jak delegacja góralska czy rodzina drobnego przedsiębiorcy w „Solidarnych 2010”, mogących sugerować, jakie grupy społeczne mogą być dla prawicy „solą ziemi polskiej”. Paradoksalnie taka postawa, o czym napiszę za chwilę, może przyczyniać się nie do skrócenia dystansu między dziełem a osobą ją odbierającą, ale do jego zwiększenia.

Skąd ten dystans?

„Kadr nigdy nie stanie się literą, a pozostanie na zawsze wieloznacznym hieroglifem.”

Siergiej Eisenstein

Krytyka filmu Żuławskiego pojawiła się nie tylko ze strony prawicy (autor zasłużył sobie na wzmiankę nawet w dokumencie programowym Prawa i Sprawiedliwości, „Raporcie o stanie Rzeczypospolitej”). Napotkał także dystans ze strony środowisk lewicowych i liberalnych, a podczas pokazów filmowych zarzucono mu między innymi „zbyt tendencyjne, jednostronne ujęcie tematu oraz wykorzystywanie w treści informacji nieprawdziwych, które nie każdy niestety jest w stanie zweryfikować”. Podczas debaty w Warszawie Magdalenie Środzie przypomniał on o „wielkim przeżyciu obcości”, jakie doświadczała podczas kwietniowych wydarzeń. Sam Żmijewski przyznał, że jego celem była próba zrozumienia ludzi, z którymi się nie zgadzał, ale nie należy jej utożsamiać z usprawiedliwianiem głoszonych przez nich tez. Wojciech Klata słusznie z kolei zwrócił uwagę na fakt pewnego „uprzywilejowania patrzącego” - jak zauważa, gdyby te same, dookreślające pytania w rodzaju „gdzie jest ośrodek tej mafii” zadał Jan Pospieszalski, już dawno trafiłby do więzienia. Mało tu jednak dowodów na to, by „Katastrofa” skracała dystans między oglądającym a oglądanym – wręcz przeciwnie, osoby chcące widzieć w przychodzących na Krakowskie Przedmieście „mohery” i „oszołomów” raczej utwierdzają się w tym przekonaniu. Trudno, by było inaczej, bowiem Żmijewski chce wydobyć na zewnątrz tlący się konflikt, ukazać polityczność żałoby, a także dać głos ludziom, którym do tej pory nie był on dawany, by mogli wyrazić swoje poczucie dysonansu między rzeczywistością przez nich postrzeganą, a tą, prezentowaną w mediach. „Katastrofa” staje się zatem nie tyle narzędziem jakiegokolwiek pojednania (dla artysty dużo bardziej nośna jest wizja demokracji agonicznej Chantall Mouffe i Ernesto Laclau, w której konflikt odgrywa podstawową rolę dla podtrzymania żywotności „władzy ludu”), co możliwością wyrażenia swojego zdania, która udała się tylko dlatego, że autor tej próby miał taką chęć. Film ten pokazuje istniejące dysproporcje w prawie do widzialności, konfrontuje nas nie tyle z ludźmi, co z językiem, którym się posługują. Zetknięcie się z nim przez osoby posługujące się innym językiem rzadko prowadzi do zrozumienia, częściej eskaluje poczucie obcości, a nierzadko wręcz wrogości skonfliktowanych grup.

Czy tak być musi? Czy istotnie nie da się zmniejszyć dystansu nie między prawicowymi a lewicowymi ideami, lecz pomiędzy ludźmi? Skąd takie wrażenia u osób oglądających katastrofę – i czy byłyby one inne, gdyby obejrzały ów film nie raz, lecz trzy czy pięć razy? Niewykluczone, jak bowiem zauważa Leo Charney w swym tekście „Przez moment. Film a filozofia nowoczesności” dominujący w dzisiejszych czasach ruch (a przecież obraz filmowy również jest ruchem kolejnych klatek) prowadzi do rozdarcia między wrażeniem, jakie jakiś moment w nas budzi, a poznaniem, które rozpoznaje się dopiero po tym momencie. Oglądając „Katastrofę”, najpierw konfrontuje się z nierzadko dość skrajnymi poglądami, po czym, chcąc je oswoić, nabiera się do nich dystansu. W żadnej z tych dwóch faz percepcji nie ma miejsca na zbliżenie czy identyfikację, chyba że wyrażane na Krakowskim Przedmieściu dominujące poglądy uznaje się za własne. Przykładem takiego odbioru jest recenzja Tadeusza Sobolewskiego, jasno wskazująca na podtrzymanie, by nie powiedzieć pogłębienie się dystansu między nim a sportretowanymi ludźmi. Z jednej zatem strony nie sposób moim zdaniem odmówić Żmijewskiemu sukcesu w realizacji jego artystycznego manifestu, jeśli chodzi o zastosowane środki czy też znoszenie barier między sztuką a polityką.

Całościowa koncepcja filmu doskonale wpisuje się w oczekiwania, jakie wobec X Muzy miał chociażby Bazin (kino jako sztuka rzeczywistości, rejestrujące przestrzeń przedmiotów i zdarzeń), czy Eisenstein (działanie totalne twórcy, a więc takie pokierowanie całością produkcji, by za pomocą różnorodnych bodźców wzbudzić jednorodne wrażenie), trudno jednak powiedzieć, czy udaje się Żmijewskiemu osiągnięcie za pomocą artystycznych środków społecznej zmiany, o której w swoich deklaracjach wspomina środowisko „Krytyki Politycznej”. W dzisiejszym, postpolitycznym świecie, główną osią politycznego sporu stają się emocje, które dystansują od siebie ludzi bardziej niż poglądy na rzeczywistość. Prezentowane w dokumencie Żmijewskiego, nierzadko skrajne objawy lęku, frustracji i wściekłości odczucia budzą wśród osób, przeżywających okres po 10 kwietnia z większym dystansem, chęć ucieczki przed nawiązaniem dialogu, nie zaś próby znalezienia wspólnego mianownika. Wszelkie alternatywne, racjonalne wytłumaczenia tego typu odczuć, jak chociażby wykluczenie ekonomiczne, schodzą tu na drugi plan. Odpowiedź na to, czemu tak jest, możemy znaleźć we wstępie Magdy Pustoły do książki Jacquesa Ranciere'a „Dzielenie postrzegalnego. Estetyka i polityka”. Jej zdaniem, w manifeście „Stosowane sztuki społeczne” pominięto bardzo ważną kwestię teorii demokracji agonicznej, a mianowicie (opisywane chociażby przez Anthony'ego Giddensa) rosnącego rozczłonkowania ludzkiej podmiotowości, co komplikuje możliwość sprawczości. Epickie narracje przestają trafiać do współczesnego odbiorcy, a krytykując takie strategie, jak ironia i dystans, uniemożliwiają przekonanie do niej osób, które mają kompetencje kulturowe do ich odbioru. Z drugiej strony mało prawdopodobne, by lewicowy dokument przekonał do siebie osoby o prawicowych przekonaniach, tak jak mogli to uczynić „Solidarni 2010”. Być może zatem – jak pisze Pustoła – wyjściem staje się dopuszczenie możliwości niezrealizowania założonych celów, „”mogę” zastępuje „muszę”, „powinnam”, „należy”. Innym punktem odniesienia staje się analiza reakcji odbiorców na skonstruowane przez Żmijewskiego dzieło i – na jej bazie – zaproponowanie na przyszłość innej formy realizacji ważnych społecznie tematów. Obie te optyki dają spore szanse nie tylko na odniesienie przez autora osobistej satysfakcji, ale na przekucie doświadczeń nabytych za pomocą dokumentalnej interwencji na kolejne, zaangażowane dzieła.

Powyższy tekst był pracą roczną na zajęcia z kultury wizualnej - ze względu na objętość tekstu pominięto przypisy.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...