28 lutego 2011

Walczymy o ścieżkę rowerową

Zarząd Dróg Miejskich
ul. Chmielna 120
00 - 801 Warszawa

LIST OTWARTY

W imieniu koła warszawskiego Zielonych pragniemy zwrócić się z propozycją wytyczenia ścieżki rowerowej ciągnącej się od ulicy Banacha, przez Grójecką i aleje Jerozolimskie do budowanego na Euro 2012 stadionu, po obu stronach tej trasy.

Wniosek swój uzasadniamy wysokim natężeniem ruchu drogowego na wyżej wymienionych ulicach i przelotowym charakterem większej części tej trasy. Dodatkowo mogłaby ona być użytecznym sposobem promowania komunikacji rowerowej przy okazji zbliżających się mistrzostw Europy w piłce nożnej, wzdłuż której można by promować nowoczesne rozwiązania w dziedzinie infrastruktury rowerowej, takie jak stojaki czy system roweru miejskiego.

Transport rowerowy odgrywa istotną rolę w tworzeniu zrównoważonej strategii transportowej miasta, przyczynia się do redukcji emisji gazów szklarniowych, a także wpływa pozytywnie na zdrowie osób preferujących tę formę transportu. Warunki pogodowe nie mogą być usprawiedliwieniem dla słabego rozwoju zintegrowanej sieci ścieżek – wedle danych Zielonego Mazowsza w fińskim mieście Oulu ten środek komunikacji wybiera 25% podróżujących, w Berlinie – 10%, zaś w Warszawie – jedynie 1-2%. Tymczasem, według grudniowych badań „Barometru Warszawskiego”, aż 59% mieszkanek i mieszkańców naszego miasta w ogóle nie korzysta z rowerów. Mniej niż połowa pytanych (49%) uznaje, że miasto jest przyjazne dla rowerzystek i rowerzystów, podczas gdy wskaźnik zadowolenia w wypadku komunikacji miejskiej (zdecydowanie i raczej zadowolonych) wynosi 81%.

Uważamy, że tego typu inwestycja może stanowić silny impuls do rozwoju infrastruktury rowerowej w całym mieście i przyczynić się do wzrostu znaczenia roweru w transporcie w Warszawie. Spełnia on wszystkie kryteria, określone jako priorytety w „Strategii zrównoważonego rozwoju systemu transportowego Warszawy do 2015 roku i na lata kolejne”: spójności, bezpośredniości (łącząc Ochotę z Pragą Południe), wygody, bezpieczeństwa ruchu i atrakcyjności.

Prosimy o ustosunkowanie się do naszego wniosku i rozpoczęcie prac nad możliwością stworzenia drogi rowerowej na opisanej przez nas trasie.

Z poważaniem,
Elżbieta Hołoweńko, przewodnicząca koła warszawskiego Zielonych 2004
Mateusz Urban, przewodniczący koła warszawskiego Zielonych 2004.

27 lutego 2011

Hamburg znów czerwony

Jedno jest pewne - CDU do władzy nie wróci. SPD, jak pokazują wyniki zeszłoniedzielnych wyborów w tym niemieckim landzie, odniosła największy swój wyborczy sukces od czasu fatalnego wyniku w wyborach do Bundestagu. Sygnał to dla Angeli Merkel dość mocno ostrzegawczy, bo o ile w ogólnokrajowych sondażach socjaldemokraci do chadeków tracą dość sporo, to już sumując poparcie SPD i Zielonych o kolejną kadencję może być jej trudno. Fiasko w utrzymaniu władzy przez "czarnych" wydaje się dość spore i bolesne, dodatkowo utrudni także rządzenie na szczeblu centralnym, bowiem Hamburg deleguje 3 osoby do izby wyższej ogólnokrajowego parlamentu - Bundesratu.

Przejdźmy zatem do samych wyników. Socjaldemokraci pod wodzą byłego ministra pracy, Olafa Scholza, zdobyli 48,3% głosów, co przełożyć się ma na 62 mandaty w liczącym 121 miejsc lokalnym parlamencie. Jak widać, wystarczy to do samodzielnych rządów w landzie. Skala zwycięstwa robi wrażenie - w porównaniu do wyników z 2008 roku SPD zyskała aż 14,2 punktu procentowego poparcia, podczas gdy CDU straciła ich aż 20,6! Chadecy boleśnie odczuli brak przywództwa po odejściu z politycznego życia ich charyzmatycznego lokalnego lidera, Ole van Beusta. Wynik na poziomie 21,9%, przekładający się na 28 mandatów, to dość bolesny spadek do poziomu nie notowanego tu przez tę partię od lat. Zieloni, mimo trudnego, koalicyjnego eksperymentu z CDU, nie odnieśli strat, a nawet udało im się zwiększyć poziom swojego poparcia o 1,6 punktu procentowego, do 11,2%, co daje im 14 miejsc - 2 więcej niż do tej pory. Dalszy ich wzrost utrudnił fakt, że tym razem próg poparcia na poziomie 5% przekroczyła nie tylko Lewica (6,4%, tyle samo co w poprzednich wyborach i tyle też samo mandatów - 8), ale też liberalna FDP - 6,6% poparcia (+1,9) dało im aż 9 miejsc, a przepływ elektoratu zdaje się nastąpił ze strony chadeckiej - choć nieduży, pozwolił na ponowne zaistnienie w lokalnej polityce.

Co te wyniki znaczą dla Zielonych? Można mówić o niezłym - a nawet, biorąc pod uwagę niedawne doświadczenia siostrzanych partii z aliansów z prawicą w innych krajach - wręcz z rewelacyjnym wynikiem. W 2008 roku nie było żadnej gwarancji, że czarno-zielony sojusz polityczny nie doprowadzi do kompromitacji ekopolityki w tym hanzeatyckim landzie. Pojawiały się bolesne kompromisy energetyczne i ekologiczne - te jednak przyszły na samym początku kadencji, później było już nieco lepiej. Powrót tramwajów do miasta czy (niestety przegrane) referendum w sprawie wydłużenia okresu uczęszczania przez dzieci do szkoły podstawowej, co miało zmniejszyć skalę edukacyjnej segregacji - wszystko to zostało zapamiętane. Gdy van Beust podał się do dymisji, Zieloni usiłowali podtrzymać koalicję, jednak ze strony chadecji podobnej woli nie było. W powyborczych komentarzach nie brakowało wręcz stwierdzeń, że CDU... była wobec Zielonych zbyt ustępliwa, co miało doprowadzić do odpływu poparcia. Wygląda więc na to, że po raz pierwszy mamy do czynienia z sytuacją, w której to młodszy, ekopolityczny koalicjant korzysta na sojuszu z silniejszą, a do tego konserwatywną, partią.

Czy ten obrazek nie jest jednak zbyt różowy? Wynik, choć dobry, mógłby być lepszy - i to nie tylko hipotetycznie. Zieloni w ogólnokrajowych badaniach otrzymują obecnie regularnie poparcie na poziomie 17-21%, w sondażach przed przyspieszonymi wyborami w Hamburgu udawało im się zdobywać nawet do 19%. To portowe miasto wyróżniało się niegdyś silnym w skali kraju poparciem dla lokalnej gałęzi partii, GAL (Zielona Lista Alternatywna), dziś zaś jest ono stabilne, aczkolwiek raczej na dość średnim poziomie. Tuż przed wyborami badania opinii dawały im jeszcze 13%, była to końcówka trendu spadkowego, którego powstrzymanie mogło pozbawić SPD bezwzględnej większości i doprowadzić do kolejnej, regionalnej czerwono-zielonej koalicji. Zieloni będą teraz musieli pogodzić się z przejściem do opozycji, co nigdy nie jest przyjemnym uczuciem. Nie będą też mogli próbować realizować swoich przedwyborczych obietnic, które musieli zawiesić w wyniku koalicji z chadekami, jak chociażby bezpłatnych studiów. Jeśli będą je realizować socjaldemokraci to oni, a nie Zieloni będą później zbierać takich kroków owoce.

W tym roku w niemieckich landach obserwować będziemy mogli jeszcze kilka interesujących, wyborczych wyścigów. Pod koniec marca - w Badenii-Wirtembergii, gdzie blok CDU-FDP idzie łeb w łeb z SPD i Zielonymi, przy czym proporcje poparcia są w nich bardzo różne (chadecy 40%, liberałowie 7, Zieloni 23, a SPD - 20) i kto wie, czy losy lokalnej legislatywy nie będą w rękach mającej obecnie 5% poparcia Lewicy. W Bremie, jak na razie, dość jasno rysuje się perspektywa kontynuacji czerwono-zielonych rządów (Zieloni tracą tu do CDU tylko jeden punkt procentowy - 23 do 22 w walce o drugie miejsce), podobnież w Nadrenii-Westfalii. W landach wschodnich, takich jak Meklemburgia-Pomorze Przednie czy też Saksonii-Anhalt alianse SPD i Lewicy będą trudne do uniknięcia, także i tam jednak dzieje się mały przełom - Zieloni przestają balansować na granicy pięcioprocentowego progu wyborczego. Najbardziej prestiżowy test wyborczy czeka ich jednak we wrześniu w Berlinie - choć ich notowania przestały już tam notować rekordowe wskaźniki, to jak na razie mają takie samo poparcie co CDU (23%) i tylko 5 punktów procentowych dzieli ich od SPD. 16% Lewicy nie wystarczy do kontynuowania czerwono-czerwonych rządów, co sprawia, że emocji niemal na pewno nie zabraknie.

26 lutego 2011

Zaproszenia manifowe - i nie tylko

Rewelacyjna Rewolucyjna Rozgrzewka przed MANIFĄ!
- benefit na XII warszawską Manifę

26 lutego, godz. 19:00 - 22:00, 1500 m2 do wynajęcia - Solec 18.

Specjalnie dla Manify: GABA KULKA!!! - www.gabakulka.com

oraz

Betty Be!! - www.bettybe.com

i Der Jidisch Kabaret Srul: przedwojenne przeboje w wykonaniu uroczych chłopców śpiewających do ukulele!

Roztańczą was DJanes: kolektyw Ladyboy/Bu/Zecik

wizuale: kolektyw Ladyboy - www.facebook.com/LADYBOYkolektyw

a poza tym loteria/niepodzianki/gadżety

wjazd: 20 pln/10 pln po 24.00
organizacja: Porozumienie Kobiet 8 Marca - www.manifa.org

Wydarzenie odbywa się w ramach festiwalu Rewolucje Kobiet - www.rewolucjekobiet.blogspot.com

Projekty

Plakaty: Agnieszka Weseli, Aleksandra Polak-Tanaka
Koszulki: Beata Sosnowska/Agnieszka Weseli, Anastazja Kudra, Aleksandra Polak-Tanaka
Torby: Anastazja Kudra, Beata Sosnowska/Agnieszka Weseli
Magnesy: Beata Sosnowska/Agnieszka Weseli, Katarzyna Bratkowska, Anastazja Kudra
Przypinki: Beata Sosnowska/Agnieszka Weseli, Anastazja Kudra
Kolczyki: projekt Beata Sosnowska/Agnieszka Weseli, wykonanie Justyna Łukawska

WIELKA LOTERIA NA RZECZ MANIFY - DRUGA ODSŁONA!

Kup los za jedyne 5 zł i wygraj jedną z fantastycznych nagród, oferowanych przez zaprzyjaźnione nam wydawnictwa, organizacje i osoby prywatne.

Uwaga, wydrukujemy TYLKO 150 LOSÓW - do nabycia na bramce przy wejściu do klubu oraz w sklepiku manifowym!

Na beneficie można będzie zakupić najnowszy, podwójny numer pisma "Dialogue and Universalism", poświęcony studiom gender i queer w Polsce. Cena: 25 zł. (20% dochodu redakcja pisma przekaże na cele XII Manify.)

***

Debata: „Solidarność czy wyścig szczurów? Jakiej Polski chcemy?”

3 marca, godz. 18:00 - 21:00, siedziba ZNP, ul. Juliana Smulikowskiego 6/8, sala kolumnowa, 1 piętro

Niestety, w Polsce brakuje dziś debaty dotyczącej podstawowych problemów społecznych. Chcemy choć częściowo wypełnić tę lukę, organizując Manifę oraz szereg wydarzeń towarzyszących, w tym debatę „Solidarność czy wyścig szczurów? Jakiej Polski chcemy?”.

W dyskusji poruszymy następujące tematy:

- Jaki jest realny poziom nierówności społecznych / ekonomicznych w Polsce i na świecie? Jakie znaczenie ma w tym obszarze płeć?
- Czy PKB jest dobrą miarą rozwoju? I czy gospodarka może rosnąć w nieskończoność?
- Jakie są efekty nierówności dziś? Co nas czeka w przyszłości?
- Czy równość i solidarność społeczna są możliwe? Co oznaczają w praktyce? Jakie są recepty na zmianę sytuacji?

W debacie udział wezmą:

- Iwona Borchulska, Ogólnopolski Związek Pielęgniarek i Położnych
- Anna Czerwińska, Fundacja Feminoteka
- Magdalena Kaszulanis, rzeczniczka prasowa Związku Nauczycielstwa Polskiego
- Julia Kubisa, Instytut Socjologii UW, Porozumienie Kobiet 8 Marca
- Ewa Rumińska-Zimny, ekspertka ONZ, b. szefowa programu Gender i Ekonomia przy ONZ, Genewa

Prowadzenie: Elżbieta Korolczuk, Porozumienie Kobiet 8 Marca

***

Zapraszamy do udziału w dwunastej warszawskiej Manifie!

6 marca, godz. 12:00 - 15:00, start z Placu Defilad

Będziemy mówić o drastycznych nierównościach ekonomicznych, o tym, że blisko 40% polskiego społeczeństwa pracuje za grosze i walczy o przeżycie, a 2 miliony Polaków i Polek żyje poniżej progu ubóstwa.

Będziemy mówić o bezrobociu, nagminnym łamaniu prawa pracy i tym, że „elastyczne” formy zatrudnienia – a tak pracuje już 28% osób w Polsce – nikomu się na dłuższą metę nie opłacą.

Te zjawiska w sposób szczególny dotykają kobiet – ponieważ to głównie one zatrudniane są w sklepach wielkopowierzchniowych, w ochronie zdrowia bądź jako tzw. personel pomocniczy na uczelniach czy w urzędach. W przypadku kobiet brak stałej umowy o pracę utrudnia czy wręcz uniemożliwia decyzję o tym, czy i kiedy mieć dziecko.

Ponadto to kobiety mają kolejne „etaty”, czyli pracę w domu i pracę opiekuńczą – niestety, za pracę na tych „etatach” nie dostają wynagrodzenia, ten czas nie wlicza się też do emerytury, o czym nie wspomina się w kontekście reformy emerytalnej. Często pracę zawodową kobiet traktuje się wręcz jak służbę, wyceniając ją haniebnie nisko i odmawiając im prawa do zabezpieczeń socjalnych, a także prawa do protestu. W czasach powszechnego kryzysu dla kobiet Polska nie jest "zieloną", lecz "czarną wyspą".

Dlatego wychodzimy na ulice pod hasłem DOŚĆ WYZYSKU! WYMAWIAMY SŁUŻBĘ!

Tegoroczną Manifę dedykujemy Izabeli Jarudze-Nowackiej - polityczce i wspaniałej kobiecie, która walczyła o prawa kobiet i grup wykluczonych.


Organizatorką Manify jest Porozumienie Kobiet 8 Marca.

Projekt plakatu: Beata Sosnowska, współpraca Agnieszka Weseli.

XII Manifie towarzyszy festiwal Rewolucje Kobiet: www.rewolucjekobiet.blogspot.com

***

Gospodarka i polityka, czyli gra w kryzys. A co z ludźmi?

8 marca 2011 r. (wtorek), godz. 17.00-19.00, siedziba SWPS w Warszawie, ul. Chodakowska 19/31, aula S 302

Gospodarka światowa wciąż pogrążona jest w kryzysie. Jego skutki odczuwalne są zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w państwach Unii Europejskiej. Aktualnie dotyka on nie tylko przedsiębiorców, ale coraz wyraźniej odciska swe piętno także w sferze finansów publicznych. Co zatem czeka Europę w 2011 roku. Systematyczny wzrost czy pogłębiająca się recesja? Czy strefa Euro przetrwa? Czy Polska nadal będzie „zieloną wyspą", czy też możemy spodziewać się „czarnego czwartku"? Czy Polska podzieli los Grecji i Irlandii? Jak w walce o wyniki ekonomiczne nie stracić z oczu potrzeb przeciętnego obywatela?

Katedra Nauk Politycznych Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej i Fundacja im. Heinricha Bölla serdecznie zapraszają na trzecią w roku akademickim 2010/2011 Chodakowską Debatę Polityczną.

W dyskusji wezmą udział:

- Marek Borowski – polityk, poseł na Sejm RP, b. Marszałek Sejmu, założyciel i członek Socjaldemokracji Polskiej,
- Ewa CharkiewiczThink Tank Feministyczny,
- dr Janusz Grobicki – ekspert Centrum im. Adama Smitha, „Miesięcznik Finansowy BANK",
- prof. dr hab. Krzysztof Rybiński – Rektor Wyższej Szkoły Ekonomiczno-Informatycznej w Warszawie.

Debatę poprowadzi Robert Bernatowicz – dziennikarz Polsat News.

25 lutego 2011

Czy endek może być zbawiony?

Refleksja na temat tego, że ekologia nad Wisłą nie jest jakąś dziejową aberracją, że troska o ochronę przyrody pojawiła się na ziemiach polskich w tym samym czasie, co pierwsze "ekologiczne przebudzenie" przełomu XIX i XX wieku nie pojawia się w powszechnej wiedzy. Co więcej - świadomość ekologiczna pojawiała się wówczas po obu stronach politycznej barykady, czego najlepszym przykładem Jan Gwalbert Pawlikowski. Endek z Medyki, poza działalnością stricte polityczną, kładł podwaliny pod nowoczesną ochronę przyrody, szczególnie w Tatrach. W tym samym czasie społeczną wrażliwość w tej materii kształtował również socjalista Stefan Żeromski. Brak historycznej ciągłości ideowej sprawia, że dziś tak na lewicy, jak i na prawicy dominuje raczej dość prymitywnie pojmowana modernizacja. Zamiast tego, co w niej fundamentalne, a mianowicie dążenia do poprawy jakości życia i tworzenia sprawiedliwego społeczeństwa, raczy się nas jej utożsamianiem z prostym, ilościowym przyrostem produkcji i infrastruktury. Synonimem postępu staje się długość sieci autostrad (kolei już niekoniecznie), a to, czy przetną one więzi lokalnych społeczności, tereny cenne przyrodniczo, albo czy ludzie przy nich mieszkający będą zdrowi i będą mieli pracę, jest nieistotne - to co najwyżej "konieczne koszty" modernizacji, która pojmowana w ten sposób staje się wynaturzoną i zdehumanizowaną konstrukcją myślową.

Przypomnienie Pawlikowskiego w ramach "Biblioteki Obywatela" jest cenne przede wszystkim dlatego, że pozwala na przełamanie schematów. Schematy te, stosowane przez neoliberalizm zgodnie z zasadą "dziel i rządź", pozwalają na antyspołeczne samodzierżawie - walnie przyczyniły się chociażby do zerwania istniejących do lat 90. XX wieku sojuszy między ekologami a lokalnymi społecznościami. Przykład Rospudy dobrze pokazuje rezultaty takiego stanu rzeczy: mieszkanki i mieszkańcy chcą drogi, bo nie chcą TIR-ów w ich okolicy, a wszyscy, którzy zadają niewygodne pytania (najróżniejsze - nie tylko o bezpośrednie zagrożenie tego cennego przyrodniczo obszaru, ale też chociażby o spadek zysków z turystyki, mogący być efektem zniszczenia jednego z największych skarbów okolicy) stają się wrogami publicznymi numer jeden. Przed ekologami bronić ich chcą solidarnie politycy ponad partyjnymi szyldami, robiąc wszystko, by nikt nie zobaczył jakiejkolwiek alternatywy dla drogi dewastującej przyrodę. Kiedy już nie działają dość wątpliwe argumenty merytoryczne (alternatywne warianty, inwestycje w Rail Baltica połączone z wdrożeniem zasady "TIR-y na tory", która jednym zamachem znacząco zwiększyłaby poziom bezpieczeństwa drogowego nie jednej, ale setek lokalnych społeczności w całym kraju), sięga się po emocje - do dziś wielu pamięta osoby, idące na obozowisko ekologiczne w dolinie Rospudy z krzyżami w rękach...

"Dziel i rządź" działa tak skutecznie, że paraliżuje myślenie, dialog i wspólne działanie we wspólnej sprawie. Kiedy organizacja o dajmy na to bardziej progresywnym nastawieniu obyczajowym myśli o działaniu w obszarze tematycznym X, w którym działa już inna, tyle że nastawiona bardziej tradycyjnie, rozpoczyna się nierzadko burza w szklance wody i festiwal wzajemnych oskarżeń - a to o "ciemnogród", a to o "brak patriotyzmu". Poziom tych kłótni zdaje się rosnąć odwrotnie proporcjonalnie do ich realnego wpływu na rzeczywistość i szans na dokonanie realnej zmiany społecznej. Odmienność poglądów staje się nad Wisłą realną barierą współpracy przy konkretnych tematach i budzi niepokój. Lęk ten wiąże się często z przekonaniem, że współpraca oznacza wejście w model "albo-albo" - albo odżegnujemy się kooperacji w danej sprawie z innymi grupami, które mają inny od naszego światopogląd, albo też wpadamy w drżenie, że oznacza ona zdradę własnych ideałów. Jako że ten typ myślenia jest dość szeroko rozpowszechniony, staje się samospełniającą się przepowiednią - oczekujemy od innych tego, co sądzimy, że jest normą, zamiast usiłować tę normę podważyć. To, że tak być nie musi, możemy zobaczyć w nieco innych szerokościach i długościach geograficznych - należąca do niemieckich Zielonych Fundacja Boella wydaje publikacje na temat sprawiedliwej społecznie walki ze zmianami klimatu z Christian Aid, a Janusz Wojciechowski, europoseł PiS, współpracuje na rzecz zachowania tradycyjnego rolnictwa z Jose Bove, francuskim odpowiednikiem Andrzeja Leppera, wybranym do Brukseli z list jak najbardziej liberalnej obyczajowo Europe Ecologie. Da się? Da!

Podobnie dzieje się z czytanymi lekturami. Na dźwięk słowa "endek" niejedna osoba powie "nigdy w życiu!" i ominie książkę szerokim łukiem. Tymczasem na 150 stron publikacji, składającej się z 3 tekstów ("Kultura i natura", "Tatry parkiem narodowym" i "W obronie idei parku narodowego. Sprawa kolejki na Kasprowy Wierch") słowo "nacjonalizm" pojawia się na jej kartach bodaj raz i bardzo łatwo je przeoczyć, nie ma ono bowiem żadnego znaczenia dla wywodu Pawlikowskiego. Dużo większy opór może budzić - jeśli dla przykładu ktoś pozostaje raczej pozytywistą niż romantykiem albo bliżej mu do ekologizmu opartego na badaniach naukowych niż do tej emocjonalnej (można by zastanawiać się, jak blisko Pawlikowskiemu do ekologii głębokiej...) retoryka mająca uzasadnić ochronę przyrody, co pokazuje, jak wykrzywione są podziały polityczne i światopoglądowe w naszym kraju. Skądinąd ciekawe, że teksty owego "endeka" nie zostały przez tyle lat od publikacji wydane przez prężnie działające wydawnictwa narodowe - być może dlatego, że i w ich szeregach nie brakuje ludzi, którzy za dowód "Potęgi Narodu Polskiego" uznaliby prędzej kolejne kilometry autostrad niż wytępienie ubóstwa i niedostatku, o ochronie rodzimego dziedzictwa przyrodniczego nie wspominając...

Pawlikowski pozostaje niezmiernie aktualny, podobnie jak i jego przestrogi. Tak było w wypadku kolejki na Kasprowy Wierch. Wbrew temu, czego mogą spodziewać się zwolennicy tezy o immanentnym konflikcie ekologii i rozwoju, ów miłośnik przyrody nie kwestionował chociażby potrzeby istnienia kolejki, umożliwiającej korzystanie z uroków krajobrazu Tatr rzeszom turystek i turystów. Zwracał za to uwagę na dwie kwestie - po pierwsze, nadmierny poziom odwiedzających może przyczynić się - podobnie jak i brak odpowiedniego poziomu ochrony przyrody i krajobrazu - do dewastacji okolicy. Po drugie, z punktu widzenia tak kruchego ekosystemu, jak i potrzeb społecznych, dużo bardziej zasadna byłaby kolejka na Gubałówkę, gdzie widok na okoliczne góry byłby znacznie lepszy niż ten na Kasprowym. Rady te zignorowano, a dziś przebąkuje się dodatkowo o prywatyzacji Polskich Kolei Linowych, rzecz jasna bez wzmianek o jakichkolwiek ograniczeniach, takich jak limity jej przepustowość. Ochrona przyrody po raz kolejny portretowana jest jako ograniczenie rozwoju i przepuszczania pieniędzy przez system ekonomiczny, mającego przyczyniać się do "rozwoju". Mało słyszy się o tym, jaką receptę będzie miało Zakopane i cały rejon w wypadku, gdy zniszczony ekosystem przestanie być atrakcyjny dla turystek i turystów...

Z lektury Pawlikowskiego płynie jeden, ważny wniosek - warto czasem zrewidować swoje uprzedzenia, by nie tylko werbalnie, ale też realnie przyczyniać się do osiągnięcia zamierzonych przez siebie celów. Sukces nie smakuje gorzej tylko dlatego, że odniosły go grupy, które na wiele innych tematów mogą mieć zupełnie inne zdanie. Współpraca w takich sprawach, jak sprzeciw wobec GMO czy energetyki atomowej, wspieranie zrównoważonego transportu i walka o zachowanie terenów cennych przyrodniczo ani nie zmusza do rewizji poglądów na inne sprawy, ani też nie powinna się na nie zamykać, co tylko ułatwia sprawę tym, chcącym uszczęśliwić nas wylewaniem kolejnych ton betonu. Wymaga to wszakże odłożenia na bok być może wygodnych, ale często krzywdzących opinii - niekoniecznie czuję się dobrze, gdy o partii, której jestem członkiem, pisze się jako o "kanapowej partyjce, dokonującej syntezy ochrony przyrody oraz wspierania gejów i lesbijek", jak nadal mogę wyczytać w jednym ze swoich ulubionych pism. Gdyby tak bardzo zależało mi na stołkach i synekurach, wybrałbym inną partię i inną ideologię, w której mniej byłoby tak niepopularnych nad Wisłą haseł, takich jak sprawiedliwość społeczna czy zrównoważony rozwój. Ani fakt, że synteza ta ma "tylko" 40, a nie 100 lat, ani też bogactwo naszej działalności i inne od autora podstawy aksjologiczne nie powinny prowadzić do tak rażącego uogólnienia, które może być zrewidowane dość szybko przez lekturę tego bloga czy też partyjnej strony. Im mniej tego typu uprzedzeń między środowiskami, które mają dobre, realne pomysły na zmiany na lepsze w tym kraju, tym lepiej dla nas wszystkich - bardzo mocno w to wierzę.

24 lutego 2011

Zen czy ego?

Z różnych powodów wiele słyszę o tym, że uczenie przyszłych lekarek i lekarzy nie jest zajęciem łatwym. Nie chodzi tu o jakieś sztuczne uogólnienia, z całą pewnością wśród przyszłych lekarek i lekarzy nie brakuje osób znakomitych, zarówno pod względem efektów leczenia, jak i podejścia do osób leczonych. Nie zabraknie też - nie ma co prezentować tu jakiegoś utopijnego myślenia życzeniowego - osób, które będą zawodzić tak w jednej, jak i w drugiej kategorii. Wszak jesteśmy tylko ludźmi, a dominujące dziś podejście do człowieka, premiujące utowarowienie międzyludzkich relacji - raczej nie sprzyja rozwojowi praktyk społecznych innych niż indywidualistyczne. W takiej atmosferze zawody słabo płatne, związane z opieką i empatią, do tej pory broniące się przed lekceważeniem za pomocą etosu służby, przegrywają wyścig na społeczny prestiż. Co więcej, tam, gdzie etos funkcjonował, coraz bardziej atrakcyjne staje się wdrażanie narracji, w której liczy się przede wszystkim rosnące ego i mająca za tym iść rosnąca ilość pieniędzy na koncie. Popkultura robi tu swoje, co tworzy całkiem żyzne podglebie do wypowiedzi takich jak niedawne stwierdzenie pewnej platformerskiej posłanki, że oto osoby starsze lubią chodzić do lekarza dla rozrywki i nie potrzebują operacji.

Od jakiegoś czasu intensywnie oglądam (szczęśliwie nie samemu, inaczej już dawno mój blok znienawidziłby mnie za piski podczas scen wbijania strzykawek albo tracheotomii) "Doktora House'a". Z całą pewnością nie da się temu serialowi odmówić pomysłowości, interesującego zawiązania fabuły czy też dobrej gry aktorskiej. Z całą pewnością oglądać go warto - a ponieważ robi to całkiem spora liczba ludzi, czy to poprzez telewizję, czy to Internet, nie sądzę, by było celowym streszczanie fabuły. Bardzo zatem krótko - co odcinek, to nowa choroba, którą stara się leczyć główny bohater, Gregory House. Ma do swojej dyspozycji zespół medyczny, któremu nie sposób odmówić oddania sprawie, sam jednak - żeby nie było za nudno - ma dość "niestandardowe" podejście do medycyny - nie odczuwa potrzeby kontaktów z pacjentkami/pacjentami, woli wysłać swoich podwładnych, by włamali się do ich mieszkań, nie znosi obowiązkowego przyjmowania osób chorych w ramach dyżuru, uwielbia za to stosować sarkazm i ironię. Z fabularnego punktu widzenia - kiedy liczy się dobry koncept - pomysł ten okazał się strzałem w dziesiątkę i samograjem, mającym już siedem sezonów.

Czemu jednak taki koncept chwyta i trzyma przy ekranie? Jeśli miałbym zwrócić na coś uwagę, to na głównego bohatera właśnie. O ile opisywani tu już "Mad Meni" opierają się raczej na swego rodzaju potrzebie katharsis - oglądania tego, co odstręcza (choć i tu zdania są podzielone, sam spotkałem się ze zdaniem, że mogą oni działać niczym ukryta fantazja, a ich odczytanie na półperyferiach, takich jak Polska, gdzie chociażby seksizm w miejscu pracy może przyjmować podobne formy jak w Ameryce lat 60. XX wieku), o tyle "House M.D." zdaje się zaspokajać fantazję egoistycznej samorealizacji bez społecznego zrównoważenia. Nie musi to być wbudowany w niego główny cel, nie tak zresztą działa dziś kulturowa nadbudowa, ale "skutek uboczny" w postaci wzmacniania tego typu zachowań i ich społecznej atrakcyjności dla osłabionej tkanki społecznej nie jest li tylko hipotetyczny. Ilość pojawiających się głosów, sugerujących, że osoba chora jest największym utrudnieniem dla lekarki/lekarza rozszerza się w kuluarowych rozmowach, uszczypliwych uwagach i żywiołowych, acz anonimowych, dyskusjach na forach internetowych jako kontra do retoryki "praw pacjenta" i umacniania jej/jego podmiotowości.

House jest atrakcyjny, bo uosabia to samo, zdegenerowane podejście do wolności, które towarzyszy chociażby myśleniu o natychmiastowym zaspokajaniu własnych potrzeb i pragnień bez chociażby elementarnego poczucia odpowiedzialności za drugiego człowieka (przykładów nie trzeba szukać daleko - wystarczą przypadki przygodnego seksu bez zabezpieczenia). Sarkastyczny lekarz jest fantazją o tym, jak to merykratyczność zmieszana z "byciem cool" daje przepustkę do przedmiotowego traktowania ludzi. Czarnego lekarza wybiera do zespołu dlatego, że ma na niego "haka" w postaci przestępczego wyskoku z lat młodości. Przyjmując na dyżurze, nawet nie ukrywa, że uznaje osoby mające (realne bądź nie) problemy zdrowotne niczym idiotów, gotów jest im nawet podawać słodkie pastylki, serwowane w opakowaniu po leku. Czyż nie jest to bardzo na swój sposób "inteligenckie", dostosowane rzecz jasna do czasów turbokapitalizmu, marzenie o rozwiązywaniu problemów poprzez szyderczy ich bagatelizowanie szyderczym śmiechem? Czy nie widać tu analogii do twierdzeń, jakoby osoby biedne są "same sobie winne" czy też do tropienia najbardziej ekstremalnych przykładów patologii w korzystaniu z dóbr wspólnych, by następnie tworzyć piramidalne teorie, że bez zmian (idących w stronę społecznej atomizacji i zostawiania ludzi samym sobie pod hasłem "brania odpowiedzialności za własne życie") wszyscy ulegniemy pokusie szabrownictwa?

Jest jeszcze jeden szczegół, który sprawia, że wymowa czy też "drugie dno" serialu zdaje się nie być tak atrakcyjne przy bliższym spojrzeniu - to struktury władzy i związane z nimi ludzkie postawy. Kierowniczka kliniki jest dość zasadnicza, wyrachowana i sceptyczna do metod leczenia House'a. Jego zespół tworzą oddane mu osoby, które same z siebie ani nie wpadłyby na prawidłowe leczenie (w najlepszym wypadku mogą je wymyślić wraz z głównym bohaterem podczas burzy mózgów), ani też nie zdecydowałyby się na włamywanie się do czyjegoś domu, co - jak wiemy z poszczególnych fabuł - może mieć zbawienny wpływ na leczenie. Pacjentki/pacjenci - jak możemy się dowiedzieć - potrafią kłamać, na przykład w kwestii małżeńskiej zdrady, nawet ze świadomością, że od ujawnienia prawdy może zależeć ich życie. Osoby chore stają się tu największą przeszkodą leczenia, stwierdzenie to pada w jednym z pierwszych odcinków. House staje się tu niemal uosobieniem wyższości "prywatnej inicjatywy" - promuje niekonwencjonalne zachowania, stojące w głębokiej opozycji do norm funkcjonowania szpitala (w amerykańskim systemie niekoniecznie tak bardzo państwowych, choć niewątpliwie pije się tu do prawnych, społecznych i kulturowych ograniczeń leczenia zgodnie z indywidualnym podejściem). Dobro osoby leczonej, o które troszczą się jego podwładni, może być dodatkowym elementem uwagi, ale tylko wtedy, gdy nie koliduje ono z "samorealizacją poprzez leczenie" House'a.

Podsumowując - House'a... warto oglądać. Dostarczyć on może całkiem sporo przyzwoitej, nie uwłaczającej intelektowi rozrywki, a jednocześnie pozwala zastanowić się nad tym, jakiego typu obrazy i modele społecznego funkcjonowania są nam serwowane - i jakie mogą tego być skutki. Nie mam zamiaru sączyć tu opowieści o tym, jak to psują się obyczaje, a tego typu fabuły powinny być zabronione - to inna, nieco bardziej konserwatywna od mojej, bajeczka. Jeśli jednak chcielibyśmy uniknąć bycia leczonymi przez Doktorów House'ów (aczkolwiek nie wątpię, że tendencje masochistyczne mają nad Wisłą niezłe wzięcie i miałby do swego gabinetu niezłe kolejki), należałoby zastanowić się, w jaki sposób obronić się przed skutkami ubocznymi obrazów tego typu. Niedawne badania Biblioteki Narodowej, wskazujące, że odsetek osób, które nie przeczytały ani jednej książki wzrósł do 56%, nie napawa optymizmem. O ile jestem w stanie uwierzyć, że bez czytania "Lalki" można jeszcze być świadomym obywatelem, obywatelką, o tyle po rosnącym wskaźniku osób, przyznających się, że nie czytały tekstów dłuższych niż 3 strony, wątpliwości może być dużo, dużo więcej. Pytanie, jak takie osoby odbierają seriale takie jak "House", pozostawiam otwartym...

23 lutego 2011

Ja bloguję, on bloguje

Dawno nic tak nie poruszyło mediów w kontekście wirtualnego światka, co blogowy debiut Jarosława Kaczyńskiego. Rzecz jasna przy tej okazji nie zabrakło złośliwości, które dziwnym trafem zgodnie ominęły treść zaprezentowanej przez prezesa PiS notki, skupiając się zamiast tego na całej otoczce. Wypomniano zatem kontrowersyjne wypowiedzi o internautach, którzy chcieliby równocześnie głosować i oglądać pornografię, podważono zdolności szefa największej partii opozycyjnej do obsługi komputera, a Marek Migalski, jego niegdysiejszy sojusznik, zaczął na swym blogu dowodzić, że to on, a nie jego niegdysiejszy kandydat na prezydenta kraju jest prawdziwym blogerem. Przeciwko internetowemu debiutowi prawicowego polityka wytoczono ciężkie działa, niektóre dość wątpliwej jakości. Owszem, blogi nie są już szczytem technologicznych możliwości, jednak blogosfera żyje i ma się dobrze. Dobrze wykorzystywane portale społecznościowe mogą nie tylko nie wypierać, ale wręcz prowadzić do zwiększenia ilości odwiedzin danej strony - dla przykładu linkowanie postów Zielonej Warszawy na Facebooku przyczynia się do tego, że blog ten radzi sobie pod względem oglądalności całkiem nieźle. Nie wszyscy też wychodzą z założenia, że forma blogowa musi nosić znamiona warsztatowo niedorobionego ujścia emocji, być krótka i zwięzła. Przykład całkiem popularnych stron, takich jak chociażby Azraela, pokazuje, że poważna, kompleksowa analiza blogowa nie musi ustępować ani objętością, ani jakością tym, czytanym w mediach głównego nurtu.

Ten przydługi nieco wstęp wydaje mi się bardzo potrzebnym w wypadku analizy blogowego debiutu Kaczyńskiego. Blog nie musi służyć ocieplaniu wizerunku, równie dobrze może być kolejnym, medialnym narzędziem transmisji wiedzy o działaniach poszczególnych polityczek/polityków. Najczęściej służyć może gromadzeniu wokół siebie społeczności osób o podobnych poglądach - z tego punktu widzenia, moim zdaniem, dyskutowanie w komentarzach pod postami, choć to ważna czynność, nie jest w blogowaniu najważniejsza. Blogi mogą być po prostu kolejnym ważnym źródłem wiedzy, potrzebnym tak samo, jak chociażby obecność w portalach społecznościowych. W dzisiejszym świecie poprzestanie na jednej formie komunikacji gwarantuje, że nasz komunikat nie trafi do sporej grupy osób, które mogą być nim zainteresowane. To tak jak z konsultacjami społecznymi - założenie, że starczy tylko stoisko z wyłożonym planem zagospodarowania albo tylko możliwość wysyłania uwag drogą mailową gwarantuje klapę i niski poziom społecznej partycypacji. Dezawuowanie blogosfery i opowiadanie bajeczek, jakoby dziś nikt nie był w stanie wyczytać komunikatu dłuższego niż kilkaset znaków opisu na Facebooku czy na Twitterze, staje się absurdem godnym postpolitycznych czasów, w jakich żyjemy.

Premiując wizję, jakoby podstawą nowoczesnego marketingu internetowego miały być proste i emocjonalne komunikaty, dajemy ponieść się fali depolityzacji polityki. Wiele osób czynnie w niej działających i zgadzających się z tą tezą zajmuje się już nie tylko "ocieplaniem wizerunku", ale czasem już tylko tym. Możemy zatem poczytać rzewne historie o wspaniałych, rodzinnych wakacjach (ciekawe jak reagują na nie osoby, które na takie wojaże nie stać), a polityczny komunikat może skończyć się na deklaracji, że oto brało się udział w partyjnym spotkaniu, czuje się po nim energię i wierzy się, że przekona się elektorat do swojej wizji. Problem w tym, że elektorat ma coraz większe problemy z poznaniem owych wizji, dużo większe niż chociażby z zobaczeniem opalonych torsów czołowych polskich polityków. W wielu bardziej rozwiniętych demokracjach ograniczenia dotyczące ilości znaków prowokują do porządnej pracy nad komunikatywnością politycznych przekazów - u nas służą raczej wyżywaniu się na politycznych oponentach.

Z tego punktu widzenia blog Kaczyńskiego, z inaugurującym tekstem, będącym zmienioną wersją przemówienia z kongresu gospodarczego PiS, z pewnością będzie odstawał, być może też nieco trącił myszką. Paradoksalnie może to być jego zaleta - kto będzie chciał poznać filary ekonomicznego przekazu Prawa i Sprawiedliwości (inna sprawa, czy gdyby partia ta rządziła, owe deklaracje byłyby realizowane), ten będzie mógł to uczynić, a nawet skomentować. Mamy tu całkiem ciekawy wywód, w którym spogląda na dzieje rodzimego kapitalizmu, wielokrotnie burzliwie przerywane, dostrzegając owe zerwania i związane z nimi społeczne problemy dostosowań do zmieniającego się świata. Zwraca uwagę na potrzebę silnego państwa, dzięki sprawności którego mają skończyć się mitręgi przedsiębiorców w starciu z urzędami, dostrzega wadliwe gospodarowanie przestrzenią, co skutkować ma coraz większymi korkami - miło, że ktoś wreszcie zwraca uwagę na temat, który Zieloni poruszali od lat.

Jego zdaniem nie może być mowy o rodzimym kapitalizmie bez rodzimego kapitału, banków znajdujących się w polskich rękach i oszczędzania w bankach spółdzielczych, pocztowym czy też PKO BP. Chce większych inwestycji na badania i rozwój, krytykuje też (za co z kolei trudno o sympatię Zielonych) unijny pakiet klimatyczny, nie przejmując się faktem, że z drogą energią można walczyć inwestycjami infrastrukturalnymi, decentralizacją jej wytwarzania albo efektywnością energetyczną, co ze zmniejszaniem emisji gazów cieplarnianych w ogóle się nie kłóci. Jak widać z tej pobieżnej analizy, wśród jego postulatów można znaleźć takie, z którymi osoba myśląca ekopolitycznie może się zgodzić, jak również takie, które budzą stanowczy opór. Wszystkie jednak jak najbardziej warte są dyskusji - tyle tylko, że jej nie ma... Nie chodzi mi o komentarze blogowe, których jest całkiem sporo, ale o recepcję faktu założenia bloga przez lidera partii, która przy słabnącej Platformie Obywatelskiej nie jest bez szans, jeśli chodzi o wyborczy sukces w tym roku. Jeśli tak ma wyglądać debata na temat modernizacyjnych szans naszego kraju, to rodzime "elity" prędzej czy później zafundują sobie powtórkę z rządów PiS-Samoobrona-LPR, jeśli nie w postaci dzisiejszego Prawa i Sprawiedliwości, to za kilka lat w formie innej, trudnej do przewidzenia, populistycznej reakcji na aroganckie traktowanie demokracji jako takiej.

PiS po Smoleńsku niespecjalnie mnie bawi, partia to dla mnie skrajnie nieatrakcyjna. Niemniej jednak równie nieatrakcyjne pozostaje dla mnie zlewanie politycznych różnic i lekceważenie stawek, o jakie toczy się gra. Nie obchodzi mnie, czy Kaczyński jest prawdziwym blogerem czy nie - obchodzi mnie, czy w swoim tekście ma coś do powiedzenia, co w nim wartego jest uwagi, komentarza czy sprzeciwu. Z tego punktu widzenia jego inauguracyjna notka waży i warta jest więcej niż setki emocjonalnych wynurzeń Migalskiego czy Palikota, które być może nadają się do efektownego cytowania w prasie, ale nie wnoszą absolutnie niczego do publicznej debaty. Owszem - proste wklejanie postów dwa razy w tygodniu, będących transkrypcją własnych przemówień to na dłuższą metę oferta dość monotonna, na razie jednak - obserwując rozwój sytuacji - bloga Jarosława Kaczyńskiego dodaję do obserwowanych, po to, by samemu lepiej prezentować zieloną wizję Polski, Europy i świata, innej od tej, prezentowanej przez szefa PiS.

22 lutego 2011

List od polskiego emigranta

Niedawno na naszego maila biurowego przyszła wiadomość, w której autor opisuje nierówne traktowanie, z jakim styka się w Holandii. Mail ten brzmi wiarygodnie (chociaż ostateczną ocenę pozostawiam Wam) - od jakiegoś czasu z różnych źródeł, tak medialnych jak i indywidualnych - otrzymuję doniesienia o pogorszeniu się nie tylko politycznego klimatu w Królestwie Niderlandów. Nowa, rządowa koalicja konserwatywnych liberałów i chadeków, wspierana przez antyimigrancką partię Geerta Wildersa, z pewnością nie tworzy najlepszego klimatu dla osób spoza kraju. Oto relacja emigranta:

***

Witam Polsko,

Pisze do Państwa tą niezwykle interesującą wiadomość z jednego powodu (inaczej nie zawracałbym Państwu głowy) i nie spodziewam się jakiejś konkretnej odpowiedzi czy reakcji ale może Państwo wyciągną jakieś wnioski przy współpracy dyplomatycznej z tym krajem. Mam nadzieję ze zdają sobie Państwo sprawę ze skali wyzysku Polaków w Holandii (jeżeli nie to może sami poszukacie na portalach i forach jaka jest skala wyzysku Polaków w tym kraju po tym co przeczytacie). Opowiem wam pokrótce jak wygląda wyzysk z własnego doświadczenia i obserwacji.

Obserwowany jest on na trzech jakby płaszczyznach:

- wyzysk pieniężny (zaniżanie stawek, podnoszenie cen za mieszkanie, nakładanie nieuzasadnionych kar pieniężnych, niewypłacanie dodatków wakacyjnych, niewypłacanie za nadgodziny)

- "ograniczanie" w zatrudnieniu (czyli brak ciągłości i stabilności w zatrudnieniu, w większości praca "na maximum do maximum za minimum", 1,5 roku pracy ciągłej a później wymieniają na "nowych" Polaków, mimo ze większość "starych" wraca później do tych samych zakładów po półrocznej przerwie, tworzenie miejsc pracy "tylko z holenderskim", co dzieje się głownie przy współpracy pomiędzy biurem pośrednictwa a zakładem pracy)

- nadmierna eksploatacja pracowników (tworzenie atmosfery pośpiechu lub strachu przed utratą pracy w celu zwiększenia produktywności pracowników nawet i zwłaszcza przy pracach o wytężonym wysiłku fizycznym, "zatrzymywanie" nielegalne na nadgodziny, praca w dłuższym wymiarze niż 60 godzin tygodniowo w nieprzerwanym cyklu, tu również dzieje się to przy współpracy biuro pośrednictwa - pracodawca, skracanie weekendów lub w przypadkach drastycznych brak weekendów zgodnych z prawem)

Skala tego wyzysku jest tak duża i olbrzymia że dziwie się, że możecie spać spokojnie. Mieszkam od ponad dwóch lat w Holandii i mam dość dużo znajomych, którzy opowiadają mi o swoich doświadczeniach zresztą nie brak mi własnych doświadczeń i obserwacji. Wiem, że w niektórych prowincjach wyzysk jest większy niż w innych. Nie wiem czy wynika to z mentalności czy kultury ale jest to zauważalne. Podobnie jak rodzaj wyzysku przez biura pracy nie wszystkie biura wyzyskują Polaków na wszystkie trzy sposoby.

Dzielą się raczej na dwie kategorie:

- Te, które wyzyskują na wszystkie trzy sposoby (głownie polskie niestety później tureckie, marokańskie rzadziej holenderskie biura pracy. Mówiąc polskie, tureckie, marokańskie czy holenderskie mam na myśli takie w którym szef i z reguły personel jest pochodzenia polskiego, tureckiego, marokańskiego bądź holenderskiego)

- Te, które wyzyskują w kwestii "ograniczenia" w zatrudnieniu oraz w eksploatacji - większość biur pracy istniejących na holenderskim rynku pracy.

PS - W późniejszym czasie chciałem coś sprawdzić i poszukiwałem pracy tylko w agencjach, które wcześniej mówiły mi "tylko z holenderskim" wiec nauczyłem się tego holenderskiego w takim stopniu żeby swobodnie rozmawiać na temat pracy. Oczywiście musieli przyjmować moje liczne aplikacje na rożne i równie liczne stanowiska ale od pół roku żadnych konkretów czasem dają testy do wypełnienia są mili ale później żadnej odpowiedzi. "Obrazili" się na mnie czy co ale ja wiem teraz że pod zdaniem "tylko z holenderskim " kryje się zdanie "tylko Holendrzy".

Podobnych dowodów na lekceważenie i nieprzestrzeganie podstawowych zasad i praw, które gwarantuje nam prawo UE jest więcej tutaj liczy się zysk a prawami się nikt nie przejmuje bo jeszcze nikt nie zrobił nic w tej kwestii żeby było lepiej.

PS 2 - Biuro pośrednictwa pracy oszukało mnie na wakacyjne na kwotę kilkuset euro ( 600-800 euro). Próbowałem to odzyskać wiec:

- Zgłosiłem to do SNCU (Stowarzyszenie Przestrzegania Układu Zbiorowego Pracy dla Pracowników - przyp. BK). Po wysłuchaniu mojego problemu kazali mi zadzwonić do głównej siedziby biura i powiedzieć ze chce odzyskać pieniądze i ze zgłosiłem to do nich (do SNCU). Tak zrobiłem biuro powiedziało ze nie wiedza o co chodzi. Zadzwoniłem do SNCU i powiedziałem jak sprawa stoi... Powiedzieli że teraz oni się tym zajmą... Po dwóch miesiącach czekania... Nic, żadnej odpowiedzi, sprawa "utonęła" po cichu.

- Zgłosiłem sprawę do ambasady... Od razu mi powiedzieli że oni nic nie mogą i żebym zgłosił to na inspekcję pracy.

- Zgłosiłem się do Inspekcji Pracy - po 4 lub 5 miesiącach spotkali się ze mną w celu złożenia zeznań na pobliskim komisariacie. Spisali zeznania i powiedzieli żebym czekał na pisemną odpowiedź... Po 2 tygodniach otrzymałem telefon (a nie pisemną odpowiedź) - to był jeden z tych inspektorów, poznałem go po głosie. Powiedział że oni nie mogą tego załatwić i że jedyną opcją jest zgłoszenie sprawy do sądu jako pozew cywilny. Czyli zostałem na lodzie, oszukany i jeszcze mam sobie sam to załatwiać (a kraj miał być bardziej cywilizowany niż Polska).

Z wyrazami szacunku emigrant,
"Waldemar Kiepski"

(Z moim wykształceniem w naszym kraju pracy dla mnie nie ma, dlatego wyjechałem, ale to nie znaczy że powinienem dawać się szmacić tylko z tego powodu, iż jestem Polakiem, to żaden wstyd ani powód do takiego wyzysku.)

21 lutego 2011

Krystian Legierski pyta o SPEC

Pani Ewa Malinowska – Grupińska
Przewodnicząca Rady m.st.Warszawy

Warszawa 14.02.2011r.

Na podstawie § 34 Statutu m.st.. Warszawy składam interpelację do Prezydent m.st. Warszawy.

Szanowna Pani Prezydent,

proszę o odpowiedź na następujące kwestie związane z planowaną prywatyzacją Stołecznego Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej:

- Czy w planowanej umowie miasto stołeczne Warszawa zamierza określić obowiązki publiczne przedsiębiorstwa wobec mieszkanek i mieszkańców miasta, które uniemożliwią mu przyjęcie strategii obliczonej wyłącznie na maksymalizację zysków?

- Jaki będzie status prawny przejętej przez SPEC infrastruktury grzewczej spółdzielni mieszkaniowych?

- Jaki jest obecnie status prawny nieruchomości, z których korzysta SPEC? Według danych z 2008 roku aż 40% nieruchomości miało nieuregulowany status prawny. Czy sytuacja się od tego czasu zmieniła?

- Czy umowa prywatyzacyjna będzie zawierała przepisy nakazujące inwestorowi ponoszenie nakładów w celu zrównoważonego społecznie i ekologicznie wytwarzania ciepła w mieście, np. osiągnięcie określonego pułapu ciepła pochodzącego ze źródeł odnawialnych w określonym terminie (np. 50% ciepła ze źródeł odnawialnych do 2020 roku), i gwarancje dostępności sieci dla mikrogeneracji ciepła?

- Czy umowa prywatyzacyjna stworzy gwarancję możliwości przyłącza do sieci w całości lub w znacznej części na koszt SPEC również tych obiektów, których przyłączenie będzie miało znikomy walor ekonomiczny przy jednoczesnym istotnym znaczeniu ekologicznym (np. małe domy wielorodzinne czy osiedla domków jednorodzinnych, które w przypadku zbyt wysokich stawek przyłączeniowych mogą zacząć stosować tanie i ekologicznie dewastacyjne rozwiązania w postaci np. ogrzewania węglowego)?

- Czy umowa prywatyzacyjna będzie zawierała warunki brzegowe określające maksymalne ceny ciepła oraz warunki i ceny przyłączania węzłów, jako dodatkowy mechanizm chroniący interesy mieszkańców, czy też w kwestii cen ich jedynym zabezpieczeniem mają być decyzje Urzędu Regulacji Energetyki?

- Czy Zarząd Miasta przewiduje zabezpieczenie interesu mieszkańców w przypadku nienależytego wykonywania usług przez SPEC po prywatyzacji np. wynikającego z braku inwestycji w ciągłą renowację sieci (znane są przykłady z miast europejskich gdzie po prywatyzacji sieci przesyłowych prywatni właściciele ograniczający się wyłącznie do usuwania bieżących awarii doprowadzali do częściowej jej dewastacji), nadmiernego zadłużenia bądź bankructwa sprywatyzowanej spółki, która dostarcza usługi niezbędnych dla życia mieszkańców?

- Czy w planowanej umowie prywatyzacyjnej miasto zastrzega sobie możliwość odkupienia udziałów w spółce lub unieważnienia umowy w przypadku, gdyby jej właściciel nie wywiązywał się z warunków umowy?

- Jaki jest sens pozyskiwania 750 ml zł ze sprzedaży spółki, która rocznie przynosi niemal 100 mln zł zysku? Czy nie lepiej uzyskać brakujące w budżecie 750 ml zł przez zaciągnięcie zobowiązania możliwego do spłaty w okresie nie dłuższym niż 10 lat z zysków generowanych przez SPEC?

- Jaka jest wartość instalacji światłowodowej wykonanej przez SPEC oraz jaki będzie jej status po ewentualnej prywatyzacji (czy pozostanie własnością m.st Warszawy czy będzie sprywatyzowana jako element składowy przedsiębiorstwa SPEC)? Jaka jest długość instalacji światłowodowej i potencjalny zasięg w skali Warszawy umożliwiający podłączenie indywidualnych odbiorców? Jakie inne podmioty działające na rynku warszawskim dysponują siecią światłowodową o podobnym zasięgu?

Krystian Legierski
Radny m.st. Warszawy

20 lutego 2011

Przywracając współpracę w polityce

Czy Wielka Brytania skazana jest na lata koalicji konserwatywno-liberalnych? Czy Partia Pracy może pozwolić sobie na pasywne czekanie na kolejne potknięcia i cięcia ekipy Davida Camerona, by za parę lat spokojnie wrócić na Downing Street? Czy to takie pewne - szczególnie, jeśli dotychczasowy system wyborczy nie ulegnie w referendum zmianie na system głosu alternatywnego (AV), znacząco zwiększającego prawdopodobieństwo parlamentu bez bezwzględnej większości którejkolwiek partii? Co jeśli przejdzie reforma Izby Lordów i jej zmiany na wybieraną w wyborach powszechnych izbę wyższą, w której (jeśli będzie wybierana, zgodnie z planami, metodą STV) o większość również nie będzie łatwo? To wszystko pytania, które zdają się nie zaprzątać aktualnie zbytnio głowy szefostwu wyspiarskich socjaldemokratów. Mathew Sowemimo, były członek Liberalnych Demokratów, dziś w Partii Pracy, poszukuje na te pytania odpowiedzi, które umożliwią powrót do władzy bardziej progresywnym siłom politycznym. By rozbudzić dyskusję w swej nowej formacji, napisał artykuł "The Next Hung Parliament: How Labour Can Prepare?", który dystrubuuje lewicowy think-tank Compass.

Sowemimo przypomina sytuację, która zdarzyła się w roku 1997 - wówczas, przed wyborami parlamentarnymi, New Labour Tony'ego Blaira dość blisko współpracowała z Liberalnymi Demokratami, planując między innymi reformę systemu wyborczego, która umożliwiałaby wieloletnie rządy koalicji Lib-Lab. Niestety, po wyborach okazało się, że samodzielna większość "czerwonych" zupełnie zniechęciła ich do budowania jakichkolwiek aliansów z "żółtymi", co skończyło się chociażby pomysłami na ograniczenia swobód obywatelskich w imię "walki z terrorem". Analogiczna, butna postawa Partii Pracy przy zeszłorocznych, powyborczych negocjacjach wydatnie pomogła Nickowi Cleggowi w przesunięciu LibDemsów na prawo i zawarciu przez nich aliansu z konserwatystami. Bez rozerwania więzi między tymi dwiema partiami trudno będzie ponownie objąć władzę Edowi Millibandowi i spółce.

Autor artykułu uważnie analizuje wydarzenia z maja 2010 roku. Podczas gdy Gordon Brown nie był w stanie zaoferować potencjalnym koalicjantom poważnych ustępstw, wykraczających poza obietnicę referendum w sprawie głosowania alternatywnego w wyborach do Izby Gmin (co od konserwatystów i tak otrzymali), David Cameron jasno zadeklarował chęć kooperacji z Liberalnymi Demokratami, a jego ekipa negocjacyjna, znając program partii Clegga, mogli łatwiej podkreślać elementy łączące te formacje. W efekcie, poza reformą systemu wyborczego, LibDemsi otrzymali obietnice dotyczące zmian w systemie podatkowym i edukacyjnym, udało się też wstrzymać część postulowanych reform Partii Pracy w obszarze pozyskiwania danych o obywatelkach i obywatelach. Ekipy negocjacyjne laburzystów zachowywały się tymczasem tak, jakby nie zależało im na utrzymaniu się na władzy, a wręcz lękali się przed stworzeniem "koalicji przegranych", jak zapewne nazywaliby "tęczową koalicję" konserwatyści.

Bardzo ważne są konkluzje dotyczące rad na przyszłość dla Partii Pracy. Sowemimo postuluje przywrócenie zaufania między poszczególnymi partiami, które mieszczą się w szeroko pojętym obozie progresywnym. Głównymi graczami, poza "czerwonymi", są jego zdaniem Liberalni Demokraci i Zieloni. Jeśli przejdzie system głosu alternatywnego, zrażanie do siebie LibDemsów może skończyć się przechodzeniem ich elektoratu na stronę konserwatystów. Wzajemne wspieranie się w tych okręgach, w których jedna z tych partii ma szansę na sukces w starciu z Torysami może zupełnie zmienić klimat między tymi formacjami. Porozumienia programowe i swoisty "pakt o nieagresji" daje większe szanse na sukces niż wojna na noże, która ułatwiła przejęcie władzy w Liberalnych Demokratów przez skrzydło wolnorynkowe i wejście do tnącej wydatki socjalne koalicji z "niebieskimi". Lektura artykułu - dla osób zainteresowanych brytyjskim systemem politycznym - nie będzie czasem straconym, a dla osób chcących się zainteresować nie będzie on też wymagający czasowo, bo ma raptem 10, dobrze napisanych stron.

19 lutego 2011

W zielonej sieci - odc. 54

Blogi:

- Derek Wall informuje - Torysi walczą... z rowerami.

- Zieloni w Kent przygotowali program ekonomiczny dla regionu.

- Jo Simmonds o stawkach w brytyjskim referendum na temat zmiany systemu wyborczego.

- Jim Jepps przybliża przedwyborczą sytuację w Irlandii.

- Richard Lawson o tym, skąd wziął się dług Wielkiej Brytanii.

- Molly Scott Cato demaskuje prawdziwe oblicze koncepcji Wielkiego Społeczeństwa.

- Potrójny Kryzys prezentuje ciekawe materiały na temat zarządzania finansami na skalę globalną i europejską, a także przybliża kwestię rosnących cen żywności.

- Adam Ostolski kwestionuje (po angielsku) tezę o rzekomym wyjątkowym konserwatyzmie Polek i Polaków.

- Gavin Rae zastanawia się, czy Napieralski skończy jak Clegg.

Partie:

- Europa: Budzi się do życia partia Zielonych na Litwie, powstaje też strona na temat odpadów nuklearnych.

- Niemcy: Potrzebna silna, publiczna infrastruktura przesyłu energii.

- Holandia: Problemy z godzeniem pracy i życia prywatnego.

- Anglia i Walia: Rząd wycofuje się z prywatyzacji lasów?

- Szkocja: Uniwersyteckie cięcia.

- Irlandia: Przedwyborcza prezentacja polityki socjalnej Zielonych.

- Czechy: Dyrektorem parku narodowego zostaje osoba, nie mająca z ochroną przyrody wiele wspólnego...

- Węgry: Zielone komentarze po przemówieniu Viktora Orbana.

- Kanada: Rzecz o biopaliwach.

- Australia: Znajduje się finansowanie na usuwanie skutków powodzi.

- Nowa Zelandia: Pieniądze na drogi nie dają miejsc pracy.

YouTube:

- Młodzi Zieloni Europejscy relacjonują swój pobyt na Światowym Forum Społecznym w Dakarze.

18 lutego 2011

Na torze komercjalizacji

Zatrzymajmy się jeszcze na chwilę na treściach z najnowszego "Nowego Obywatela". Tym razem poświęconych edukacji wyższej - innemu, ważnemu tematowi, który jednak znajduje znacznie mniej niż emerytury miejsca na medialnych łamach. Pewna dyskusja toczy się w środowiskach akademickich, kontrowersje budzą pomysły minister Kudryckiej, niedawno przegłosowane przez Sejm, takie jak chociażby wprowadzenie odpłatności za drugi kierunek studiów, jednak trudno odnieść wrażenie, by budziło to szerszą, społeczną refleksję. Trudno do końca powiedzieć dlaczego - czy z powodu tego, że spora część studentek i studentów już za swoje studia płaci, co utrudnia bardzo ich solidaryzowanie się z tymi, którym udało się zachować dostęp do bezpłatnej edukacji wyższej? Czy dlatego, że temat ten może zdawać się hermetyczny? A może, skoro w społecznym odczuciu wyższe wykształcenie wiąże się z większym prestiżem i szansami na rynku pracy (inna sprawa, czy tak jest w rzeczywistości), to działa tu antyinteligencki resentyment, zgodnie z zasadą "a dobrze im tak"? A może łatwo uwierzyć w historie, że skoro polskie uczelnie nie wypadają najlepiej w międzynarodowych rankingach, w których nikt o metodologię i sens brania pod uwagę takich, a nie innych składników nie pyta, to należy uczelniom zafundować edukacyjną "terapię szokową"? Trudno stwierdzić.

W najnowszym numerze kwartalnika z Łodzi Rafał Bakalarczyk zastanawia się nad aplikacją systemu bolońskiego do rodzimej edukacji wyższej w swym artykule "Uniwersytet w procesie". Zadaje on ważne, otwarte pytanie - czy aby nie winimy tego ujednolicenia za przewiny polskiego szkolnictwa wyższego, których nie popełnił? Autor artykułu odchodzi od patrzenia na reformę w kontekście li tylko autonomii uniwersytetu i swobody jego badań, umieszczając w szerszym kontekście rynku pracy i szans młodych ludzi na znalezienie satysfakcjonującej pracy. Z tego punktu widzenia, jego zdaniem, procedury wprowadzane w systemie bolońskim, takie jak wprowadzenie dwu-, a właściwie trójstopniowego systemu nauczania (licencjat, magisterka, doktorat), punkty ECTS ułatwiające wymianę międzynarodową czy powołanie niezależnej komisji akredytacyjnej nie mają tak istotnego wpływu na ważne zjawiska społeczne, takie jak niski poziom uczestnictwa pracowników w edukacji i szkoleniach.

To problem tym większy, że w Polsce - w przeciwieństwie do większości europejskich krajów - odsetek młodych osób o słabszym (niższym niż średnim) wykształceniu podnoszącym swe kwalifikacje przydatne na rynku pracy jest niższy, niż młodych w ogóle - liczby te wynoszą odpowiednio 13,3 oraz 21,7%, podczas gdy unijna średnia wynosi odpowiednio 24,4 i 20,1%. Współczynnik kształceniowo-szkoleniowy dla osób między 30 a 54 rokiem życia jest jeszcze niższy i wynosi raptem 5,2%, podczas gdy w UE-27 11,3%. Jednocześnie, tak jak i w reszcie kontynentu, dużym problemem jest wysoki odsetek osób bezrobotnych w przedziale wiekowym 15-24 - to aż 20,6% w 2009, podczas gdy w grupie 25-74, wedle danych Eurostatu, wynosi on raptem 6,8%. Choć unijna średnia jest bardzo podobna (odpowiednio 19,7 oraz 7,6%), to trudno zdaniem Bakalarczyka obwiniać za to Bolonię jako taką.

Reformy systemu edukacji, związane przede wszystkim z wprowadzaniem i podwyższaniem odpłatności za dostęp do uczelni wyższych, stały się powodem rozwoju od kilku lat rozbudzającego się globalnego ruchu studenckiego. Niedawne wydarzenia w Wielkiej Brytanii to kolejny etap bojów, toczonych wcześniej chociażby w Niemczech, Austrii czy we Francji, o których pisze Klaudia Maria Budek. Korzystając z nowoczesnych form komunikacji (głównie Internetu) i zawierając sojusze z innymi grupami (chociażby związkami zawodowymi, jak we Francji i w Anglii), ruchowi temu udaje się zaznaczyć swoje istnienie w debacie publicznej. Nierzadko protesty przeciw komercjalizacji nauki przyjmują radykalne formy, takie jak okupacja budynków uczelnianych, kończąca się często starciami z policją. Potrafią przynieść rezultaty, jak chociażby zapowiedź kanclerz Niemiec, Angeli Merkel, dotycząca podwyższenia nakładów na edukację i badania do poziomu 10% PKB do roku 2015 (z 8,6% w 2008). W Polsce, na fali reformatorskich zapędów minister Kudryckiej, rozwija skrzydła Demokratyczne Zrzeszenie Studenckie, gotowe do działań zarówno ulicznych, jak i merytorycznej krytyki rządowych pomysłów.

Na koniec analizy tego tematu Aleksander Bibkow w swym tekście na temat uniwersytetów w Rosji pokazuje - dość dobitnie - co dzieje się z edukacją pozostawioną samą sobie. Transformacja ustrojowa oznaczała przejęcie faktycznej kontroli nad uczelniami wyższymi przez ich kadrę menedżerską, skupioną nie na inwestowaniu w badania i rozwój, lecz drenowaniu kieszeni tak państwa, jak i osób studiujących. O ile europejska średnia, jeśli chodzi o udział środków pozapublicznych w budżetach uczelni, wynosi od 10 do 28%, o tyle w Rosji oscyluje między 45 a 55%. Zysk ten bierze się w dużej mierze z opłat za studia, które potrafią sięgać nawet do 3 tysięcy dolarów za rok w Petersburgu czy Moskwie i do 1,5 tysiąca - w mniejszych ośrodkach. Państwo zapewnia pewną pulę miejsc bezpłatnych, finansowanych przez budżet (38% całości), o które trwają korupcyjne wyścigi - zakup zwolnionego przez kogoś wolnego miejsca potrafi kosztować nawet do 50 tysięcy euro! Wszystko to sprawia, że z powodu kosztów mobilność edukacyjna młodych ludzi ulega drastycznemu zmniejszeniu - od 75 do nawet 90% z nich studiuje w regionie, z którego pochodzi. Alternatywą dla "uniwersyteckiej oligarchii" staje się w tym systemie państwowa biurokracja, minimalnie bardziej transparentna, ale nadal daleka od troski o dobro publiczne i stan rosyjskiej nauki. Odmalowany w artykule obraz tamtejszego szkolnictwa wyższego przeraża, stając się swego rodzaju smutnym podsumowaniem tego, do czego prowadzi odrzucenie myślenia o edukacji jako o publicznym dobru wspólnym i prawie człowieka.

17 lutego 2011

Emerytalne lektury dodatkowe

Jeśli chcecie dowiedzieć się nieco więcej na jakże gorący temat zabezpieczenia finansowego na jesień życia, gorąco polecam zapoznanie się z dwoma tekstami z działu "Gospodarka Społeczna", zamieszczonymi w najnowszym numerze kwartalnika "Nowy Obywatel". Pismo, po wizualnym liftingu nie tylko czyta, ale ogląda się znakomicie, zaś pod względem treści nie przestaje ono prezentować interesującej, prospołecznej perspektywy na politykę. Wspomniane dwa teksty to "W poszukiwaniu logiki systemu emerytalnego" doktora Jerzego Żyżyńskiego oraz "Reforma obok problemu?" Janiny Petelczyc. Po kolei zatem.

Doktor Żyżyński przedstawia pokrótce różnice ideologiczne, stojące za wyborem takiego, a nie innego systemu emerytalnego. Przed rokiem 1999 obowiązywał w Polsce jego reparacyjny model, opierający się na filarze solidarności międzypokoleniowej. Pokolenia pracujące składały się na świadczenia pokoleń schodzących z rynku pracy - i tak w kółko. Na przełomie XX i XXI wieku siła towarzyszącej neoliberalnej ofensywie w sferze ekonomicznej wykorzystana została do wmówienia ludziom, że zamiast solidaryzmu społecznego, symbolizowanego przez ZUS, nadszedł czas na znacznie bardziej ich zdaniem wydajny paradygmat indywidualistyczny, symbolizowany przez Otwarte Fundusze Emerytalne. Przejęcie samodzielnej odpowiedzialności za własne emerytury i reklamy zapewniające o złotej jesieni pod palmami maskowało kilka nieprzyjemnych faktów, które dziś - po latach wysokich prowizji i niewielkich realnych zysków przyszłych emerytek i emerytów - zaczynają wychodzić na jaw.

Konsekwencje ideologiczne obecnego, trójstopniowego systemu, są znaczące. W systemie reparacyjnym państwo (zakładając rzecz jasna, że jest rządzone prze osoby potrafiące posługiwać się w miarę dobrze rozumowaniem logicznym) ma żywotny interes w tym, by finansować politykę służącą przywróceniu i utrzymaniu równowagi demograficznej, pełnemu zatrudnieniu czy też zwiększaniu udziału ludności zatrudnionej wśród ogółu ludności w wieku pracującym. Wynika to z prostego faktu - im mniej osób pracuje na świadczenia osób przechodzących na emeryturę, tym większe rodzą się społeczne napięcia i tym większe są środki, jakie rząd musi wysupłać z budżetu dla pokrycia różnicy między poziomem składek a zobowiązań emerytalnych. Umożliwianie kobietom godzenia życia prywatnego z pracą poprzez promowanie równego podziału obowiązków domowych czy w infrastrukturę opieki nad dziećmi, zmniejszanie poziomu ubóstwa i zagrożenia nim ze względu na posiadanie rodziny wielodzietnej - wszystko to w logice tego typu systemu mieści się dość dobrze. Dokonując jego choćby częściowej prywatyzacji, państwo daje sygnał chęci wycofania się z polityki podziału kosztów w ekonomii opieki między gospodarstwa domowe a budżet państwa.

Jest jeszcze jedna ważna zaleta systemu reparacyjnego, o której pisze Żyżyński - to jego antycykliczność. System, w którym pojawia się element pogoni za zyskiem za pośrednictwem komercyjnych instytucji finansowych taką rolę przestaje pełnić lub też co najmniej ją osłabia. Dla przykładu - przewidywalny poziom emerytury niezależnie od stanu gospodarki pozwala emerytkom i emerytom na jej rozruszanie za pomocą konsumpcji, w być może niespecjalnie spektakularny, ale jednak możliwy do zauważenia sposób. W systemie skomercjalizowanym załamana zostaje zasada równości, kiedy osoby przechodzące na emeryturę w krótkim odstępie czasu - dajmy na to przed i w trakcie kryzysu ekonomicznego - otrzymują świadczenia mogące dość drastycznie różnić się wysokością. Trudno tu także wyrażać przekonanie, że giełdowe inwestycje w OFE mogą zapewnić znacząco wyższe świadczenie niż gwarantowane przez państwo - Żyżyński cytuje w swym artykule analityka giełdowego, Piotra Kuczyńskiego, wskazującego, że gdy spojrzymy na wieloletnie wykresy giełdowe, to ich poziom jest niemal linią prostą, podczas gdy inflacja taką linią prostą w żadnym wypadku nie jest. Jego zdaniem czeka nas okres turbulencji i niepewności na rynkach finansowych, związanych z rosnącą rolą baniek spekulacyjnych, biorących górę nad realnymi inwestycjami. Fakty te każą się spytać, czy narażanie na tego typu "przyjemności" naszych emerytur ma jakikolwiek sens.

Główny przekaz tekstu Petelczyc jest jasny - nie sposób myśleć o stworzeniu skutecznego systemu emerytalnego w oderwaniu od całości polityki państwa, szczególnie tej, związanej z polityką umożliwiającą swobodne realizowanie planów dotyczących posiadania dzieci czy też szybkiego wejścia na rynek pracy, umożliwiającego partycypację w systemie składkowym. Podaje tu przykład Francji jako kraju, w którym rządowe pomysły na zmianę sytuacji napotkały na silny opór społeczny. W latach 80. XX wieku rządzący wówczas socjaliści obniżyli próg przejścia na emeryturę do 60 lat (65 dla otrzymania pełnego wymiaru świadczenia). Prawicowy rząd zdecydował się podnieść te poprzeczki dla obu płci odpowiednio do 62 i 67 lat do roku 2018.

Choć Francja - dzięki aktywnej polityce demograficznej i dodatniemu saldu migracji ma całkiem niezły na tle innych krajów Europy wskaźnik dzietności, nadal jednak jest on poniżej progu prostej zastępowalności pokoleń (2,1 dziecka na parę, u "trójkolorowych" wynosi on 1,9). Do problemów systemu nad Sekwaną zdaniem Petelczyc należy dodać bardzo niską aktywność zawodową osób między 55 a 64 rokiem życia (38,2%), kiepskie włączanie imigrantek i imigrantów na rynek pracy, a także spory wskaźnik bezrobocia u osób młodych, wchodzących na rynek pracy. Bez zmian na lepsze w tych dziedzinach podwyższanie wieku emerytalnego będzie jedynie kosmetyczną zmianą, bowiem bez tworzenia nowych miejsc pracy dla osób pięćdziesiątce sytuacja osób młodych na rynku pracy może ulegać dalszemu pogorszeniu, co może prowadzić do narastania napięć społecznych. Inną ważną kwestią jest aktywna polityka zdrowotna, w tym profilaktyka, umożliwiająca ludziom cieszenie się większą ilością lat w dobrostanie fizycznym i psychicznym, co ma niebagatelną rolę dla możliwości uczestniczenia w rynku pracy osób starszych.

Jak widać, jest co czytać i z czym dyskutować - zachęcam zatem do zajrzenia do łódzkiego kwartalnika w celu wyrobienia sobie własnego zdania na temat prezentowanych w powyższych artykułach tez, będących nie bez znaczenia w dyskusji na temat budowy bardziej sprawiedliwego, a jednocześnie możliwego do utrzymania, systemu emerytalnego nad Wisłą.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...