Miałem przyjemność przeczytać fragment tekstu Georga Ritzera o makdonaldyzacji społeczeństwa. Fragment bardzo wyraźnie punktował, dlaczego model produkcji i konsumpcji, zaproponowany przez ten koncern, rozprzestrzenił się po świecie, czyniąc tak oszałamiającą karierę. Do tego, że warto nieco o tym napisać, skłoniła mnie wymiana opinii na zajęciach, na których uczestniczyłem. Dyskutowaliśmy wokół tekstu Edwarda Abramowskiego na temat alternatyw do otaczającej nas rzeczywistości. Opowiadałem nieco o lokalizacji, jako jednej z idei potencjalnie bliskich dawnemu anarchizmowi, a także o roli edukacji i wyboru programu nauczania w kształceniu obywatelek i obywateli. Co mnie uderzyło to fakt, że pojawiła się opinia nie zgadzająca się z tym, co mówię - zawsze ożywcza dla debaty (ba, chyba nawet konieczna). Szła ona plus minus wokół linii, że w kapitaliźmie nie było zaufania, ale przede wszystkim ryzyko, że edukacja zmienić może niewiele, bo szkoła ma jedynie dawać bazę wiedzy do dekonstrukcji, której można ją poddawać na studiach, a także, że być może ludziom żyje się dobrze w takim stanie, jaki mają teraz, a jeśli coś im się nie powiodło, to są sami sobie winni.
Trudno, bym nie zareagował - ciężko mi było bowiem zgodzić się z totalizującym przekonaniem, że zawsze winny jest ten, któremu się nie powodzi. Przypominałem, że dekonstrukcja kultury to jednak przywilej tych, którzy znajdują się na określonym toku studiów, podczas gdy jako niezbędny element kształtowania obywatelskości uważam, że powinien być częścią edukacji na poziomie powszechnym. Nie powiem, żebym reagował spokojnie na stwierdzenie, że może ludzie chcą mieć w swoim otoczeniu śmietnik - sam bowiem byłem świadkiem wielu konfliktów na poziomie lokalnym, które angażowały ludzi do obrony ich jakości życia, na przykład przed bezdusznymi decyzjami urzędnicznymi. Jeśli nie da się ludziom narzędzi do refleksji, trudno oczekiwać od nich, że sami będą nagle dążyli do zmiany stanu rzeczy, do którego latami byli inkulturowani.
Tu zmierzam powoli do rzeczonych już McDonaldów. Wydaje nam się, że żyjemy w "najlepszym ze światów", podczas gdy możliwości zmiany zawsze istnieją. W początkach XIX wieku robotnicy (w tym pracujące w kopalniach dzieci) pracujący po 12-14 godzin dziennie przez cały tydzień również mogli sądzić, że nic nie da się zrobić i powinny/powinni cieszyć się tym, co mają. Szczęśliwie dojrzała świadomość swojego marnego położenia i wola jego zmiany. Masowe organizacje robotnicze i lęk przed nimi wymogły na rządzących skracanie czasu pracy, legislację poprawiającą warunki higieniczne i tym podobne prawa. Jeśli dziś możemy cieszyć się względną wolnością, to raczej nie dlatego, że jedna grupa sama z siebie zaczęła dbać o drugą. Dlatego też dziś, jeśli chce się zmieniać stosunki np. na rynku pracy, bardzo często nazywa się walczących o swoje prawa "roszczeniowcami". A że większość z nas to już nie wielkoprzemysłowi robotnicy, stworzenie fałszywego podziału jest tym łatwiejsze.
Wynaturzenia łatwiej akceptować, kiedy nie dotykają nas one bezpośrednio. Konsumeryzm jest taki atrakcyjny, ponieważ chowa się pod płaszczykiem odejścia od ideologii - tworząc nową. Jej piewcy wyglądają na kumpli bardziej niż na proroków, zatem łatwiej dać im się zwieść. Cóż z tego, że konsumpcyjna nadprodukcja i marketingowe podszepty doprowadzają do dewastacji środowiska naturalnego i tym samym podcinają gałąź, na której wszyscy siedzimy? Tego nie widzimy - widzimy za to stosu hamburgerów, na widok których cieknie nam ślinka. To doświadczenie namacalne, każące nam uwierzyć w to, że mamy realną potrzebę, związaną z tego typu konsumpcją, zaś wszystkich tych, którzy zwracają uwagę na drugie dno, gotowi jesteśmy uznać za szkodliwych radykałów.
Z jakiegoś powodu jednak dajemy się do tej wizji rzeczywistości przekonać. Oddziałowuje ona na nas en masse, łatwo więc zepchnąć osoby kwestionujące zastaną rzeczywistość na pozycje "odrealnionych elit, które nie wiedzą, co to życie". W Polsce przychodzi to z zaskakującą łatwością - można mieć w skali Europy Zachodniej umiarkowane, centrowe poglądy, które u nas wyglądają niczym skrajna lewica. Tak jest, kiedy np. kwestionuje się makdonaldyzację, funkcjonującą nie tylko na rynku żywieniowym, ale też np. w goniących za sensacją mediach. Sukces tego modelu wynika z czterech, zaprezentowanych przez Ritzera przesłanek: jest sprawny, wymierny (każdy dostaje identyczną porcję), przewidywalny i sterowalny. Ludzie są tu potrzebni do tego, by płacić pieniądze i by wykonywać pracę, której nie mogą jeszcze za darmo wykonywać roboty.
W zamian zaspokajamy naszą potrzebę stałości w coraz bardziej niestabilnym świecie. Ritzer wymienia zalety tegoż modelu, dającego dostęp do taniej żywności, jednak jakoś mnie one nie przekonują. Wystarczy spojrzeć na pikujące wskaźniki nadwagi i innych z nią związanych problemów zdrowotnych by takiego entuzjazmu się wystrzec. Zwraca on również uwagę na krytykę makdonaldyzacji, która wyrasta z przekonania o nieracjonalności tego rzekomo "racjonalnego" modelu. Dehumanizuje on nas zupełnie, spychając do jednolitego worka i jednocześnie wypychając z rynku lokalne punkty gastronomiczne. Trudno w takiej sytuacji być entuzjastą McDonalda.
A może ludzie właśnie tego chcą? Cóż, być może gdyby taki sam budżet reklamowy na tworzenie potrzeb co ów koncern miała np. restauracja z żywnością organiczną, a polityka ekologiczna państwa wspierałaby dostępność cenową tego typu produktów, to czy ktoś dałby sobie głowę uciąć, że wszyscy i tak jedliby hamburgery? Pozwalam sobie na pewną dozę niepewności.
Trudno, bym nie zareagował - ciężko mi było bowiem zgodzić się z totalizującym przekonaniem, że zawsze winny jest ten, któremu się nie powodzi. Przypominałem, że dekonstrukcja kultury to jednak przywilej tych, którzy znajdują się na określonym toku studiów, podczas gdy jako niezbędny element kształtowania obywatelskości uważam, że powinien być częścią edukacji na poziomie powszechnym. Nie powiem, żebym reagował spokojnie na stwierdzenie, że może ludzie chcą mieć w swoim otoczeniu śmietnik - sam bowiem byłem świadkiem wielu konfliktów na poziomie lokalnym, które angażowały ludzi do obrony ich jakości życia, na przykład przed bezdusznymi decyzjami urzędnicznymi. Jeśli nie da się ludziom narzędzi do refleksji, trudno oczekiwać od nich, że sami będą nagle dążyli do zmiany stanu rzeczy, do którego latami byli inkulturowani.
Tu zmierzam powoli do rzeczonych już McDonaldów. Wydaje nam się, że żyjemy w "najlepszym ze światów", podczas gdy możliwości zmiany zawsze istnieją. W początkach XIX wieku robotnicy (w tym pracujące w kopalniach dzieci) pracujący po 12-14 godzin dziennie przez cały tydzień również mogli sądzić, że nic nie da się zrobić i powinny/powinni cieszyć się tym, co mają. Szczęśliwie dojrzała świadomość swojego marnego położenia i wola jego zmiany. Masowe organizacje robotnicze i lęk przed nimi wymogły na rządzących skracanie czasu pracy, legislację poprawiającą warunki higieniczne i tym podobne prawa. Jeśli dziś możemy cieszyć się względną wolnością, to raczej nie dlatego, że jedna grupa sama z siebie zaczęła dbać o drugą. Dlatego też dziś, jeśli chce się zmieniać stosunki np. na rynku pracy, bardzo często nazywa się walczących o swoje prawa "roszczeniowcami". A że większość z nas to już nie wielkoprzemysłowi robotnicy, stworzenie fałszywego podziału jest tym łatwiejsze.
Wynaturzenia łatwiej akceptować, kiedy nie dotykają nas one bezpośrednio. Konsumeryzm jest taki atrakcyjny, ponieważ chowa się pod płaszczykiem odejścia od ideologii - tworząc nową. Jej piewcy wyglądają na kumpli bardziej niż na proroków, zatem łatwiej dać im się zwieść. Cóż z tego, że konsumpcyjna nadprodukcja i marketingowe podszepty doprowadzają do dewastacji środowiska naturalnego i tym samym podcinają gałąź, na której wszyscy siedzimy? Tego nie widzimy - widzimy za to stosu hamburgerów, na widok których cieknie nam ślinka. To doświadczenie namacalne, każące nam uwierzyć w to, że mamy realną potrzebę, związaną z tego typu konsumpcją, zaś wszystkich tych, którzy zwracają uwagę na drugie dno, gotowi jesteśmy uznać za szkodliwych radykałów.
Z jakiegoś powodu jednak dajemy się do tej wizji rzeczywistości przekonać. Oddziałowuje ona na nas en masse, łatwo więc zepchnąć osoby kwestionujące zastaną rzeczywistość na pozycje "odrealnionych elit, które nie wiedzą, co to życie". W Polsce przychodzi to z zaskakującą łatwością - można mieć w skali Europy Zachodniej umiarkowane, centrowe poglądy, które u nas wyglądają niczym skrajna lewica. Tak jest, kiedy np. kwestionuje się makdonaldyzację, funkcjonującą nie tylko na rynku żywieniowym, ale też np. w goniących za sensacją mediach. Sukces tego modelu wynika z czterech, zaprezentowanych przez Ritzera przesłanek: jest sprawny, wymierny (każdy dostaje identyczną porcję), przewidywalny i sterowalny. Ludzie są tu potrzebni do tego, by płacić pieniądze i by wykonywać pracę, której nie mogą jeszcze za darmo wykonywać roboty.
W zamian zaspokajamy naszą potrzebę stałości w coraz bardziej niestabilnym świecie. Ritzer wymienia zalety tegoż modelu, dającego dostęp do taniej żywności, jednak jakoś mnie one nie przekonują. Wystarczy spojrzeć na pikujące wskaźniki nadwagi i innych z nią związanych problemów zdrowotnych by takiego entuzjazmu się wystrzec. Zwraca on również uwagę na krytykę makdonaldyzacji, która wyrasta z przekonania o nieracjonalności tego rzekomo "racjonalnego" modelu. Dehumanizuje on nas zupełnie, spychając do jednolitego worka i jednocześnie wypychając z rynku lokalne punkty gastronomiczne. Trudno w takiej sytuacji być entuzjastą McDonalda.
A może ludzie właśnie tego chcą? Cóż, być może gdyby taki sam budżet reklamowy na tworzenie potrzeb co ów koncern miała np. restauracja z żywnością organiczną, a polityka ekologiczna państwa wspierałaby dostępność cenową tego typu produktów, to czy ktoś dałby sobie głowę uciąć, że wszyscy i tak jedliby hamburgery? Pozwalam sobie na pewną dozę niepewności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz