O co się spieramy? Czy o wielkie wizje świata i jego zmiany, czy też może o typowe pierdoły, które jak co roku rywalizują o miejsce na antenie podczas sezonu ogórkowego. Raz na jakiś czas pojawi się wielki spór - teraz ma szanse nim być prywatyzacja szpitali. Wielkie przemiany ustrojowe mamy już za sobą, a przynajmniej tak się nam wydaje. Nie widać na horyzoncie szansy na wielką debatę o potencjalnych zagrożeniach związanych z krachem systemu emerytalnego czy też potencjalnego kryzysu energetycznego. Nawet, jeśli jakaś "debata" się pojawia, to ogranicza się ona do jedynej słusznej opcji - czy to prywatyzacji, czy to tworzenia energii atomowej...
Nie zawsze tak było. Jak zatem przerwać ten zaklęty krąg i przywrócić polityce odpowiednią formę, wypełnić ją treścią? Odpowiedzi na to pytanie szuka Chantal Mouffe, której "Polityczność" ukazała się w kieszonkowej kolekcji przewodników "Krytyki Politycznej". Ta belgijska filozofka nie zgadza się na obecny, miałki sposób prowadzenia polityki. Brakuje w niej demokracji, wizji i przekonań, a mentorki i mentorzy "trzeciej drogi", która obecnie odbija się czkawką na partiach niegdyś socjaldemokratycznych, ograniczyli pole widzenia wielu polityczek i polityków, uważających się za lewicowych. Mouffe ma tego dość, zatem czy to razem z Ernesto Laclauem, czy też samodzielnie, pisze o tym sporo prac. "Polityczność" to dzieło niewielkie, bo ma nieco ponad 150 stron małego formatu, ale za to za to bardzo treściwe - i w miarę łatwe w lekturze.
Z czym zatem wypada mi się z autorką zgodzić, a z czym nie? Na pewno podzielam przekonanie, że demokracja musi być radykalna w swoim procesie decyzyjnym. Istnieje wyraźna potrzeba realnego sporu, a nie tylko bojów o pietruszkę, zasłaniających konsensus w wielu dziedzinach - ze szczególnym uwzględnieniem gospodarki. Brak alternatyw i powszechne dążenie niemal wszystkich formacji do kierowania się ku centrum skutkuje eksplozją populizmu, z którą zmaga się niemal cała Europa, czy to w Austrii, Belgii, Holandii czy też w Polsce. Co więcej, po paru latach od wydania "Polityczności" widać, że pojawia się inna reakcja obronna na ten sztuczny konsensus elit - lewicowa. Die Linke w Niemczech czy Partia Socjalistyczna w Holandii są tu wymownymi przykładami.
Wszystko to przez Giddensa i Habermasa. Zaczęli wydziwiać o nowej wizji świata, w której liczy się przede wszystkim indywidualizm, a tożsamości i więzi grupowe uległy osłabieniu tak mocnemu, że tradycyjny podział na lewicę i prawicę ulega unieważnieniu. Blair i Schroeder posłuchali, obrali "trzecią drogę na radykalne centrum" i po paru sukcesach teraz ich partie znajdują się w najgorszej sytuacji od lat.
Moufe proponuję wykorzystać myśl konserwatysty, Karla Schmitta. Rzecz jasna po odpowiedniej przeróbce - w końcu do wielkich zwolenników demokracji nie należał. Chodzi tu o przeformułowanie polityki w kierunku prawdziwego sporu - Mouffe nazywa to "polityką agoniczną". W tym celu należy wyznaczyć pewne minimum, w obrębie którego podzielane będą wspólne wartości, a następnie uwierzyć w możliwość kształtowania świata - i zmieniać go. Nie zgadza się ona z liberalnym zachwalaniem konsensusu i dyskusji jako wartości najwyższych. Chce widzieć realne współkształtowanie rzeczywistości przez obywatelki i obywateli.
W polityce krajowej cały koncept brzmi bardzo dobrze, nieco gorzej wypada w międzynarodowej. Koncepcja bloków o różnych systemach hegemonicznych jest, owszem, słuszna, ale w perspektywie średniookresowej. Docelowo bowiem trudno bowiem wyobrazić sobie pokojową koegzystencję zupełnie różnych modeli społeczno-gospodarczo-politycznych. Z całą pewnością potrzebny będzie multilateralizm - jednak skoro polityka agoniczna możliwa będzie na skalę krajową, to czemu ma się nie udać na skalę światową? Poza tym, nawet przyznając prawo do określania przez inne kultury odmiennych definicji praw człowieka, trudno będzie obejść się bez chociażby niezbędnego minimum, które równie dobrze mogłoby być zaczynem sprawiedliwego porządku społecznego na globalną skalę.
Obecnie na tym blogu będzie nieco mniej przez najbliższe dwa tygodnie pisania, a to dlatego, że zaangażowałem się w siostrzany projekt "Zielonego Podkarpacia", a także parę innych, równie czasochłonnych. Kiedy się skończą, powrócimy do normalnego nadawania;)
Nie zawsze tak było. Jak zatem przerwać ten zaklęty krąg i przywrócić polityce odpowiednią formę, wypełnić ją treścią? Odpowiedzi na to pytanie szuka Chantal Mouffe, której "Polityczność" ukazała się w kieszonkowej kolekcji przewodników "Krytyki Politycznej". Ta belgijska filozofka nie zgadza się na obecny, miałki sposób prowadzenia polityki. Brakuje w niej demokracji, wizji i przekonań, a mentorki i mentorzy "trzeciej drogi", która obecnie odbija się czkawką na partiach niegdyś socjaldemokratycznych, ograniczyli pole widzenia wielu polityczek i polityków, uważających się za lewicowych. Mouffe ma tego dość, zatem czy to razem z Ernesto Laclauem, czy też samodzielnie, pisze o tym sporo prac. "Polityczność" to dzieło niewielkie, bo ma nieco ponad 150 stron małego formatu, ale za to za to bardzo treściwe - i w miarę łatwe w lekturze.
Z czym zatem wypada mi się z autorką zgodzić, a z czym nie? Na pewno podzielam przekonanie, że demokracja musi być radykalna w swoim procesie decyzyjnym. Istnieje wyraźna potrzeba realnego sporu, a nie tylko bojów o pietruszkę, zasłaniających konsensus w wielu dziedzinach - ze szczególnym uwzględnieniem gospodarki. Brak alternatyw i powszechne dążenie niemal wszystkich formacji do kierowania się ku centrum skutkuje eksplozją populizmu, z którą zmaga się niemal cała Europa, czy to w Austrii, Belgii, Holandii czy też w Polsce. Co więcej, po paru latach od wydania "Polityczności" widać, że pojawia się inna reakcja obronna na ten sztuczny konsensus elit - lewicowa. Die Linke w Niemczech czy Partia Socjalistyczna w Holandii są tu wymownymi przykładami.
Wszystko to przez Giddensa i Habermasa. Zaczęli wydziwiać o nowej wizji świata, w której liczy się przede wszystkim indywidualizm, a tożsamości i więzi grupowe uległy osłabieniu tak mocnemu, że tradycyjny podział na lewicę i prawicę ulega unieważnieniu. Blair i Schroeder posłuchali, obrali "trzecią drogę na radykalne centrum" i po paru sukcesach teraz ich partie znajdują się w najgorszej sytuacji od lat.
Moufe proponuję wykorzystać myśl konserwatysty, Karla Schmitta. Rzecz jasna po odpowiedniej przeróbce - w końcu do wielkich zwolenników demokracji nie należał. Chodzi tu o przeformułowanie polityki w kierunku prawdziwego sporu - Mouffe nazywa to "polityką agoniczną". W tym celu należy wyznaczyć pewne minimum, w obrębie którego podzielane będą wspólne wartości, a następnie uwierzyć w możliwość kształtowania świata - i zmieniać go. Nie zgadza się ona z liberalnym zachwalaniem konsensusu i dyskusji jako wartości najwyższych. Chce widzieć realne współkształtowanie rzeczywistości przez obywatelki i obywateli.
W polityce krajowej cały koncept brzmi bardzo dobrze, nieco gorzej wypada w międzynarodowej. Koncepcja bloków o różnych systemach hegemonicznych jest, owszem, słuszna, ale w perspektywie średniookresowej. Docelowo bowiem trudno bowiem wyobrazić sobie pokojową koegzystencję zupełnie różnych modeli społeczno-gospodarczo-politycznych. Z całą pewnością potrzebny będzie multilateralizm - jednak skoro polityka agoniczna możliwa będzie na skalę krajową, to czemu ma się nie udać na skalę światową? Poza tym, nawet przyznając prawo do określania przez inne kultury odmiennych definicji praw człowieka, trudno będzie obejść się bez chociażby niezbędnego minimum, które równie dobrze mogłoby być zaczynem sprawiedliwego porządku społecznego na globalną skalę.
Obecnie na tym blogu będzie nieco mniej przez najbliższe dwa tygodnie pisania, a to dlatego, że zaangażowałem się w siostrzany projekt "Zielonego Podkarpacia", a także parę innych, równie czasochłonnych. Kiedy się skończą, powrócimy do normalnego nadawania;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz