Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Zielono i w poprzek. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Zielono i w poprzek. Pokaż wszystkie posty

27 stycznia 2009

Z archiwum "Zielono i w poprzek" - Świat za kotarą

Wiara w to, że za zamkniętymi drzwiami politycznych gabinetów dzieje się dużo więcej, niż spekulują światowe media, istniała od zawsze. Dzięki Internetowi przeżywa ona swą drugą młodość.

Nierzadko wydaje nam się, że nie rozumiemy logiki prezentowanych nam wydarzeń. Bywa też wręcz przeciwnie - wszystko układa się w tak zdumiewająco przejrzysty sposób, że trudno uwierzyć w przypadkowość tak dalece posuniętą. Na tym drugim przekonaniu opiera się cała logika teorii spiskowych. Uważają one, że ciąg zdarzeń dziejowych nie jest tylko szczęśliwym (lub też nie) zbiegiem okoliczności, ale spreparowanym procesem, w którym maczają swoje palce tajemne organizacje. Ich nazwy i cele zmieniają się przez wieki, a za pierwowzór służą tajemniczy templariusze, którzy w ogarniętej szałem krucjat Europie zakładali swoje klasztory i mieli gromadzić bogactwa, o których śmiertelnikom się nie śniło. Chcący je opanować władca Francji, Filip IV Piękny, doprowadził do ich rozwiązania przez papieża Klemensa V w 1312 roku, preparując dowody na czczenie przez nich bożka Bafometa. Pozbywszy się organizacji, u której był dość potężnie zadłużony, dał też nieświadomie początek całym rozbudowanym teoriom na temat tego, kto naprawdę pociąga za sznurki na tym ziemskim łez padole.

Widziałem znak

Do dziejów templariuszy niejednokrotnie odwoływała się masoneria, która począwszy od Oświecenia zaczęła grupować ludzi dążących do samodoskonalenia ponad podziałami stanowymi, religijnymi i narodowymi. Lista wolnomularzy jest doprawdy imponująca i zasługuje na obszerny, osobny artykuł, skupmy się zatem na jednej z odnóg ruchu. W 1776 roku w Bawarii powstał tajny Zakon Iluminatów, założony przez Adama Wieshaupta. Stawiał on sobie za cel powstrzymanie wpływów jezuickich i został dość szybko rozwiązany przez władze kraju. Nie wszyscy wierzą jednak w koniec tego ruchu. W Internecie aż roi się od artykułów i filmików, mających udowodnić ich dalsze istnienie i działanie. Owe tajne bractwo miało stworzyć podwaliny obecnych Stanów Zjednoczonych. Niedawno amerykańskie władze zorganizowały nawet specjalny pokaz, tłumaczący symbolikę banknotów dolarowych, bowiem coraz popularniejsze były twierdzenia, że słynna piramida z "Okiem Opatrzności" (All-seeing Eye) jest dowodem na masońskie źródła amerykańskiego ustroju politycznego. Nic to, że owe oko jest powszechnym motywem w ówczesnej sztuce, także sakralnej (czego przykładem fragment ewangelicko-augsburskiego kościoła Świętej Trójcy w Warszawie) - zwolennicy spisku wiedzą lepiej.

Spoza tego świata

Symbolika ezoteryczna ma być widoczna wszędzie - na jednym z popularnych, krążących w sieci filmików udowadnia się mistyczny układ budowli w Waszyngtonie, a także to, że Pentagon jest zmodyfikowanym pentagramem. Wpływy tajnych stowarzyszeń mają sięgać najbardziej nieoczekiwanych miejsc, w tym Watykanu - na jednej z fotografii zwolennicy poznania prawdy pokazują fotel papieski Jana Pawła II, na którym ma się znajdować... odwrócony krzyż. To wszystko ma dowodzić, że zdecydowana większość instytucji ładu światowego to tak naprawdę zakamuflowane formy utrzymywania kontroli nad całą ludzkością. Kontroli realizowanej w formie Nowego Ładu Światowego (New World Order), który dąży do dominacji globalnej elity na planecie pozbawionej państw. Przejawami tegoż procesu ma być m.in. powołanie Północnoamerykaństkiej Strefy Wolnego Handlu i Unii Europejskiej. Jeśli sądzicie, że jest to dość karkołomny sposób widzenia skomplikowanych przekształceń polityczno-społecznych na Ziemi, co powiecie na to - rządzą nami żarłoczni Reptillianie z Gwiazdozbioru Smoka, którzy na naszej planecie są w stanie przyjmować ludzką postać pod warunkiem, że żywią się krwią homo sapiens. Mocne, czyż nie? Jest to wypowiedziane jak najbardziej serio twierdzenie Davida Icke'a, jednego z guru ruchu zwolenniczek i zwolenników teorii spiskowych. Według niego to właśnie ta obca rasa pociąga za sznurki na globie, a jej najbardziej prominentnymi przedstawicielami mają być m.in. Tony Blair, George W. Bush i Hillary Clinton. Ponoć sam widział transformację jednego z Reptillian do swej ludzkiej postaci.

Paranoje nie we dwoje

Momentem przełomowym w najnowszych dziejach świata, który przyniósł prawdziwy renesans wszelkim badaczom Nowego Ładu Światowego był 11 września 2001. Zburzenie wież WTC zmieniło globalną sytuację polityczną, co do czego nikt nie ma wątpliwości. Zdarzenia obserwowane przez miliony widzów na całym świecie wydawały się czymś tak nieprawdopodobnym, że wielu z nich niezależnie od siebie zaczęło analizować ciąg zdarzeń, z jakimi mieliśmy wówczas do czynienia. Jednym z najbardziej znanych efektów takich amatorskich śledztw był dokument Loose Change. Jego internetowa popularność i wątpliwości w nim zasiane okazały się przekraczać ramy zwykłych intelektualnych dywagacji i w dużej mierze przyczyniły się do popularyzacji teorii spiskowych. Osią dokumentu jest przeświadczenie, że rząd amerykański mógł maczać w tych zdarzeniach swe palce. Świadczyć o tym mają m.in. wybuchy przed zawalaniem się kolejnych pięter wież World Trade Center i sposób, w jaki się zawalały, przypominający dużo bardziej robotę ładunków wybuchowych niż wypełnionego paliwem samolotu. Swoją drogą sam fakt ich zawalenia się był dość kuriozalny - był to pierwszy w historii budownictwa wypadek, w którym jakaś budowla zawaliła się z powodu stopienia się stalowych elementów konstrukcji. Nie udawało się to nawet wieżowcom, w których pożar trwał 3 dni. Również rozmiar dziury w Pentagonie ni w ząb nie odpowiadał wielkości samolotu, czy też wygląd miejsca upadku innego samolotu, który miał trafić w Biały Dom - na przykład brak jakichkolwiek szczątków w postaci foteli czy elementów pokoju sterowania.

Czas apokalipsy

Dla mentorów conspiracy theories wydarzenia 2001 roku stały się pretekstem do amerykańskich inwazji na ważne geopolitycznie kraje, takie jak Afganistan czy też Irak. Nie to jednak było dla nich ważne - istotnym okazał się bezprecedensowy atak na wolności obywatelskie, z niesławnym Patriot Act na czele. Ma to być początek tworzenia zupełnie nowego społeczeństwa, złamanego moralnie i podporządkowanego "globalnej elicie". Łączy się to z konserwatywno-libertariarnym podejściem do świata głównych teoretyków i wyznawców, będących zwolennikami prawa do posiadania broni i państwa-minimum. Ich sprzeciw wobec niektórych kuriozalnych pomysłów administracji Busha i inwazji ponadnarodowych koncernów w ludzkie życie bywa jednak doprawdy kuriozalna. Jedna z najnowszych produkcji Alexa Jonesa, która o dziwo wylądowała także na serwerach lewicowego Alterkina, opowiada o rządowym spisku dążącym do połączeniu USA z Kanadą i Meksykiem, wprowadzeniu nowej waluty - amero, a także wielkiego planu transkontynentalnych autostrad, które mają ze sobą łączyć wielkie miasta, w których trwać w najlepsze ma bezprecedensowa inwigilacja. Reszta kraju ma być wysiedlona i zalesiona, czemu ma służyć... mówienie o zmianach klimatycznych! Jak widać, teorie spiskowe idą z duchem czasu. Nierzadko korzystają one ze słusznych obaw przed globalnymi zmianami po to, by odwrócić kota ogonem. W taki też sposób nawet do Polski, w postaci publikacji "Naszego Dziennika", trafiła lista uczestników Grupy Bilderberga - corocznych spotkać czołowych biznesmenów, polityków i innych notabli. Obrosła ona czarną legendą wśród zaniepokojonych "spiskiem Iluminatów". Globalizacja nie jest tu złem niszczącym lokalne gospodarki i wpływającym na spadek jakości miejsc pracy - jest tylko dowodem na to, że tajemnicze grupy dążą do zabrania władzy ludziom i dokończenia procesu zmieniania ich w bezwolne marionetki.

Bogowie sceptyków

Największymi sławami ruchu są David Icke i Alex Jones. Ten pierwszy był niegdyś znanym ekologiem, który jednak w pewnym momencie zaczął opowiadać o swoich wizjach i mówić o tym, jak to Zieloni są ruchem zmierzającym do ograniczenia liczebności populacji ludzkiej iście maltuzjańskimi metodami. Napisał ponad 20 książek tłumaczących jego przekonania i potrafił nawet wskrzesić "Protokoły Mędrców Syjonu", słynną antysemicką fałszywkę carskich władz z XIX wieku, którą uznał za kolejny dowód na zbrodnicze działanie Iluminatów. Spore kontrowersje wzbudzają jego kontakty z prawicowymi grupami, wiele z jego przekonań, szczególnie dotyczących żydowskich bankierów stanowiących trzon "globalnej elity" uznaje się za antysemickie. (www.davidicke.com) Jego amerykański kolega, Alex Jones, twórca niezwykle popularnej stron internetowych infowars.com i prisonplanet.com, jest paleokonserwatystą, który prowadzi swój własny radiowy talk-show. Jego filmy narobiły sporo zamieszania, a szczególnie jeden - "Dark Secrets: Inside Bohemian Grove". Udało mu się przedrzeć na coroczne spotkanie amerykańskiej śmietanki polityczno-biznesowej, biesiadującej gdzieś w lesie Kalifornii. Ukrytą kamerą sfilmował ceremonię Kremacji Care'a, podczas której aktorki i aktorzy dokonywali symbolicznej ofiary wobec kilkumetrowego posągu wielkiej sowy. Jones uważa, że jest to okultystyczny zwyczaj, wywiedziony jeszcze z Babilonii.

Dobre pytania, złe odpowiedzi

Oglądając czy też czytając sporą część relacji nie sposób nie wejść w klimat, nierzadko podkreślany przez mroczną muzykę. Odpowiednio zaserwowany, pozwala uwierzyć we wszystko, włącznie w to, że wprowadzenie federalnego podatku dochodowego czy też zniesienie oparcia dolara na złocie były kolejnymi spiskami, mającymi na celu ujarzmienie ludzkości. Całkiem nieświadomie przemycana jest tu ideologia ocierająca się o nacjonalizm, a rzekoma walka o wolność staje się pretekstem do kpienia z teorii ewolucji i uznawania jej za kolejny szatański wymysł. Bardzo bogaty, spiskowy rynek dziejów zagospodarowuje umysły wielu ludzi, którzy poczuli się zawiedzeni byciem opuszczonymi przez swych dotychczasowych przedstawicieli. Jest to szczególnie dobrze widoczne w Stanach Zjednoczonych, o czym pisze Thomas Frank w ksiązce "Co z tym Kansas". Jest to skrajna forma niewiary w polityczne elity, już nie tylko demokratyczne, ale też i republikańskie. Z drugiej strony tego typu produkcje nierzadko pomagają rządzącym portretować ich przeciwników jako niebezpiecznych ekstremistów, wrzucając do jednego worka "spiskowców" i alterglobalistów. Ich wizje z pewnością są interesujące, jednak ocierają się o paranoje i nierzadko proponują rozwiązania cofające nas w czasie. Co wcale nie znaczy, że podczas lektury nie łapie się gęsiej skórki.

23 stycznia 2009

Z archiwum "Zielono i w poprzek" - Z innej bajki

Seriale animowane nie służą już do zabawiania dzieci. Przy niektórych z nich dużo większą frajdę mają ich rodzice.

Dawno dawno temu, i to wcale nie za siedmioma górami, lasami, rzekami i bagnami, życie bywało dużo prostsze. Wiedziało się, że kiedy w telewizji lecą narysowane kreski z Bielska-Białem, nazwane Reksiem, Bolkiem i Lolkiem czy innym rozbójnikiem można było zostawić dziecko same w pokoju i zająć się gotowaniem. Wprawdzie czasem i tam działo się różnie, bo na przykład w "Bolku i Lolku na Dzikim Zachodzie" jeden drugiemu wskoczył do wanny (a kąpielówek nie posiadali - widocznie już wtedy działała homoseksualna propaganda), jednak z grubsza można było przyjąć, że nie należy się tym zanadto przejmować. Także w pierwszych latach telewizji w Polsce - o czym także w tym numerze - bajki zza oceanu były proste i przyjazne. Jakim zagrożeniem dla rodzinnego miru mogli być Flintstonowie czy Jetsonowie, tworzący czułe i kochające rodziny? Ale nadeszły Dragonballe, Czarodziejki z Księżyca i Wojownicze Żółwie Ninja i zepsuły wszystko. Zrozpaczeni rodzice mieli do wyboru oglądać je z dziećmi albo wyrzucić telewizor przez okno. Albo...

Owoce pokolenia MTV

Wielu z ludzi mających dziś około trzydziestu, czterdziestu lat miało w swoim życiu epizod fascynacji MTV. Nie była wówczas tą samą, odmóżdżającą papką co dziś - była kreatorką trendów i muzycznych mód, prezentując szeroką gamę muzyki i niebanalną rozrywkę. Jednym z przejawów tego stanu rzeczy był nadawany od 1993 do 1997 serial "Beavis and Butthead". Dwójka młodych, dojrzewających chłopaków uwielbiała godzinami przesiadywać na kanapie przed telewizorem, komentując rzeczywistość. Stali się na tyle sławni, że zaśpiewali razem z Cher piosenkę "I've Got You Babe". Wprawdzie chronologicznie wyprzedzili ich urodzeni w 1987 roku Simpsonowie, jednak ta ostatnia kreskówka, emitowana po dziś dzień, jest raczej pomostem łączącym świat nastolatków i dorosłych niż samodzielnym kamieniem milowym na drodze animacji do równouprawnienia. Co nie znaczy bynajmniej, że brakuje mu ikry - wręcz przeciwnie, dzięki swojej trzymanej w ryzach buntowniczości także na początku lat 90., emitowany w ramach Wieczorynki mógł wpłynąć na zmianę narodowego gustu. Niestety, wtedy się nie udało.

Zadupie i przyległości

W roku zakończenia tworzenia przez MTV kanapowego duetu, inna sieć kablowa zza oceanu - Comedy Central - rozpoczęła emitować pierwsze odcinku kultowego South Parku. Absolutna niepoprawność polityczna tej serii (jeden z bohaterów ginął co odcinek, inny był gruboskórnym antysemitą) przyczyniła się do wzrostu jej znaczenia. Serial ten formalnie zakończył erę, kiedy kreskówki redukowano jedynie do roli grzecznych narzędzi pouczania dzieciaków, jak powinny się zachowywać. Po dziś dzień rozprawia się ostrym językiem z intelektualną ciasnotą i stereotypami, jakie nadal tkwią w każdym z nas. Częstokroć jeździ po bandzie, dość mocno akcentując np. homoseksualizm diabła czy też bezpardonowo rozprawiając się z ulubionym wyznaniem hollywoodzkich gwiazd - kościołem scjentologicznym, co zakończyło się rezygnacją z podkładania głosu przez aktora odgrywającego szefa kuchni. Przy tym wszystkim jednak potrafi nie dość, że bawić, to także zastanowić się nad światem. Nieprzychylni widzą w nim jedynie rubaszny humor, któremu zdarza się obracać wokół fekaliów, fani zaś - przenikliwą krytykę stosunków społecznych, opartych na wyścigu za pieniędzmi, ludzkiej bezideowości czy też dążeniu do jak najlepszych słupków oglądalności. Rodzime telewizje postanowiły olać to zjawisko i jedynie Canal+ emitował serie w godzinach wieczornych.

Rodziny funkcjonalne inaczej

Jedyną z większych stacji, które postanowiły przełamać nieco ten trend jest TV 4. Czwórka, raczej z przymusu (mniejszy budżet na produkcje własne niż rynkowi potentaci) zaczęła pokazywać animację, która wymykała się ramom grzecznej i skierowanej li tylko dla dzieci. Szybko okazało się, że nie jest to łatwe - za jeden z odcinków Futuramy, nad Wisłą nazwanej "Przygodami Fry'a w kosmosie" musiała zapłacić karę finansową, nałożoną przez KRRiT. Trudno uznać ów organ za kompetentny do rozstrzygania o jakości i poziomie odwagi owego dość grzecznego jak na obecne standardy serialu, skoro już w niemieckiej telewizji podobne emitowane są w godzinach popołudniowych jako kino familijne. Dla porównania - fenomenalna "Głowa rodziny" na zachód od Odry widziana była w weekendowe popołudnia w okolicach godziny 14.00, u nas zaś nigdy nie była emitowana przed 22.00. A szkoda, bo serie oparte na schemacie "pozorna amerykańska rodzina, która tak naprawdę wcale tak pozorna nie jest" niosą w sobie więcej życiowej prawdy niż "Klan" czy "M jak miłość". W rodzinie Lubiczów nie znajdzie się niestety miejsce na gadającego, lewicującego psa albo też na niemowlaka, który swoje życie poświęca planom zabicia matki i podboju świata.

Nasze poletko

U nas doczekaliśmy się równorzędnego traktowania dopiero niedawno, wraz ze startem "Włatców Móch". Każdy odcinek ogląda niemal pół miliona widzów i jest to jedna z najchętniej oglądanych propozycji programowych TV4. Z grubsza chodzi o to samo co w South Parku - znajomi ze szkoły zmagają się z miłością i nauczycielką, odkrywają nowe światy, grają w piłkę i robią milion standardowych rzeczy na milion niestandardowych sposobów. Opinie o "Włatcach" są zróżnicowane - od zachwytów widowni do sceptycyzmu krytyki, która spodziewała się czegoś lepszego. Już sam fakt zaistnienia zjawiska jest tu jednak dobrym prognostykiem na przyszłość. Kto wie, być może kiedyś będziemy świadkami tak wielkich kontrowersji jak w Niemczech, gdzie tamtejszy oddział MTV, ku rozpaczy katolickich biskupów, zdecydował się na emisję Popetown, gdzie Watykanem rządzi zdziecinniały papież, a same państwo ma służyć jedynie zarabianiu pieniędzy na wiernych i azjatyckich turystach. Emisja poszła, co pozwoliło pokazać słabość wykonania tego konceptu. Jak widać, w każdej dziedzinie zdarzają się zarówno perełki, jak i gnioty. O tym, który jest czym, decydują widzowie pilotami.

21 stycznia 2009

Z archiwum "Zielono i w poprzek" - Różowa sztuka

Mniejszości seksualne coraz śmielej poczynają sobie w popkulturze. Nic dziwnego, skoro ich przedstawiciele wiedzą, co i jak chcą przekazać.

Na MTV można oglądać gejowskie i lesbijskie odcinki programów gejowskich. Wieczorne kino nawet prawicowo nastawionej telewizji publicznej raz na jakiś czas pokazuje wymyślone losy jakiejś postaci, kochającej osobnika tej samej płci. Raz na jakiś czas przelecą jakieś obrazki z parad dumy gejowskiej, które zdarzają się proporcjonalnie częściej w "Rzeczpospolitej" niż w "Gazecie Wyborczej", co biorąc pod uwagę ich opcje ideowe powinno dziwić. Tak czy siak nie da się uciec od tematu, który rozpala namiętności i pobudza do ożywionej dyskusji na łamach mediów. Tymczasem ruch LGBT (Lesbian, Gay, Bisexual, Transsexual) dobrze się bawi w dziedzinie kultury. I to już nie tylko na jej obrzeżach, ale w samym centrum.

Logo prawdę ci powie

Raczkujący w latach 60. ruch mniejszości seksualnych zyskał potężnego sojusznika w toczącej się wówczas rewolucji kulturalnej. Wyzwolenie z okowów tradycyjnego modelu rodziny i funkcjonowania społeczeństwa, wzmożone sprzeciwem wobec wojny w Wietnamie. Prawdziwym punktem zwrotnym był rok 1969, kiedy to nowojorska policja zdecydowała wkroczyć do baru Stonewall. Brutalne potraktowanie uczestników doprowadziło do kilkunastodniowych zamieszek i pokazało, że społeczność mniejszościowa nie ma zamiaru pozwolić na dalsze ograniczanie swoich praw obywatelskich. Któż wówczas spodziewał się, że w nieco ponad 35 lat później amerykańscy geje i lesbijki będą mogli, siedząc wygodnie na swych domowych kanapach, obejrzeć kanały tematyczne poświęcone wyłącznie ich sprawom?

Nadająca od 2005 roku telewizja Logo, należąca do medialnego koncernu Viacom spełnia ich oczekiwania. Dostępna w kablówkach stacja nie poprzestaje na samej rozrywce - potrafi wyemitować np. serię dokumentalną o trójce gejów, którzy bez ukrywania swojej orientacji seksualnej pragną zrobić karierę w Partii Republikańskiej. Za banalny trudno też uznać pomysł na emisję historii dwójki przyjaciół - gejów żyjących w cieniu reżimu Fidela Castro na Kubie. Nie brakuje także kochających klocków czy też kultowych seriali, które w Polsce krążą głównie w obiegu internetowym, takich jak "Queer As Folk" czy "Noah's Ark". W trakcie dnia emitowane są krótkie serwisy informacyjne, a całość dopełniają pełnometrażowe filmy, programy podróżnicze i muzyczne, w których poziom bije na głowę listy przebojów nad Wisłą.

Tańczysz, jak ci zagrają

Zespół Scissor Sisters swoją nazwę wziął od jednej z lesbijskich pozycji miłosnych, zwanej inaczej "polerowaniem luster". Wyobraźni czytelników pozostawiamy rozszyfrowanie tej łamigłówki, my zaś wracamy do sedna sprawy. Zespół, o którym mowa, w 2003 rozpoczął szturmowanie list przebojów swoją mieszanką alternatywnego grania z iście glam rockowym podejściem, którego nie powstydziłby się sam David Bowie. Główny wokalista, Jake Shears, nie ukrywający swojej orientacji seksualnej, jest razem ze swą kapelą ikoną gejowskiej muzyki XXI wieku. Śpiewając falsetem był w stanie przerobić utwór Pink Floydów "Comfortably Numb" i nie zmienił tego w kolejną techno-łupaninę. Razem ze swoją ekipą jest w stanie zdziałać cuda podczas występów na żywo, włącznie z sytuacją, gdy jego wokalna partnerka, Ana Matronic, ustawia go w prawdziwie wyzywających pozach, przy czym to nie on jest stroną aktywną...

Ale nie tylko panowie, co do męskości których nie ma wątpliwości są na muzycznym topie. Furorę robi Beth Dido i jej indie rockowy zespół The Gossip. Ma wszystko, co jest potrzebne do bycia charyzmatyczną i nietuzinkową wokalistką - głos i osobowość. Do tego nie brakuje jej kilogramów, których ani trochę się nie wstydzi i jest lesbijką z Arkansas - stanu, który wyczerpuję definicję przynależności do "pasa biblijnego". Postać nietuzinkowa i taka jest też śpiewana przez nią muzyka, prosta a jednocześnie chwytliwa, miejscami osobista, zahaczająca niekiedy o gospel. Dzięki takim właśnie wykonawcom społeczność gejowska na Zachodzie nie musi się już podpierać wysłużonym (aczkolwiek zasłużonym) Eltonem Johnem czy całującą się z Britney Spears Madonną, bez której trudno wyobrazić sobie udaną imprezę w klimatach queerowych. A ilość nowych ikon wzrasta - starczy wspomnieć biseksualnego Briana Molko z Placebo, który ostatecznie skończył w żeńskich ramionach.

Gdzie ich nie ma...

Sukces kasowy i artystyczny "Tajemnicy Brokeback Moutain" udowodnił potencjał, jaki posiadają historie z osobami homoseksualnymi w roli głównej. Także w dziedzinie mody potencjał tkwiący w mniejszościach jest dość znaczny, o czym świadczy fakt, że papież Benedykt XVI obrał na swego doradcę w tej dziedzinie Franco Zefirellego, włoskiego reżysera, który swoich upodobań nie ukrywa. Potencjał LGBT dostrzega coraz większa ilość firm na Zachodzie, które tworzą dokładnie stargetowane do tego rynku reklamy, a nawet wytwórnię płytową, która ma promować artystów wyłącznie z tego środowiska. Coraz głośniej mówi się o orientacji seksualnej wielu czołowych postaci historycznych, takich jak Leonardo da Vinci czy król Dawid.

Długo by tu rozprawiać na każdy z powyższych tematów, do niektórych wrócimy jeszcze w kolejnych wydaniach. Nad Wisłą pierwsze nieśmiałe inicjatywy nie wróżą jeszcze tak bujnego rozkwitu środowiska. Kompilacja muzyczna "Music For Boys And Gays" pod patronatem Kayah to jeden z pierwszych, małych kroczków do tego, by wyrównać do europejskiej średniej. Jak na razie o własnej telewizji lesbijki, geje, biseksualiści i transseksualiści mogą jeszcze pomarzyć, ale już własny program w iTV owszem posiadają - "Homofonia" grupę oddanych widzów, którzy cenią ją za możliwość posłuchania o własnych problemach bez traktowania ich z góry. I właśnie gdy tego typu audycje i publikacje staną się chlebem powszednim, wtedy będzie można mówić o realnej tolerancji, a nie tej zadekretowanej przez "zdroworozsądkowych" (czytaj - prawicowych) polityków i publicystów.

20 stycznia 2009

Z archiwum "Zielono i w poprzek" - Partie, których brakuje

Na rynku idei zapanował marazm – cztery formacje, które weszły do Sejmu, reprezentują tylko wąski wycinek możliwości, jakie oferuje polityczne spektrum.

Standardowe ujmowanie sceny politycznej jako prostej osi lewica-prawica na skutek wydarzeń XX wieku nie jest już adekwatne do rzeczywistości. Począwszy od Rewolucji Francuskiej różnice pomiędzy zwolennikami szybkich zmian społecznych (lewica), ich oponentami (prawica) i umiarkownym centrum były na tyle wyraźne, że nie zaprzątano sobie głowy bardziej szczegółowymi podziałami. Każdy nowo krystalizujący się prąd intelektualno-ideologiczny można było z łatwością przyporządkować na tak ułożonej osi. W ten sposób na skrajnie lewej jej części usadowił się komunizm, a pomiędzy centrum a prawicą – chrześcijańska demokracja.

Pojawienie się nowych ruchów społecznych, których najważniejszą reprezentacją stały się partie Zielonych na całym świecie wywrócił ten system do góry nogami. Hasło Joschki Fischera „ani z lewa, ani z prawa, tylko z przodu” było w ówczesnych warunkach iście rewolucyjnym zanegowaniem dotychczasowych skostniałych podziałów na politycznej scenie Niemiec. Wraz ze stopniowym wchodzeniem w główny nurt ugrupowania, których spoiwem ideowym stał się ekologizm zaczęły szukać swojego miejsca na osi lewica-prawica.

Ponieważ jednak pokolenie roku '68 wniosło do polityki silniej niż jakiekolwiek inne do tej pory kwestie światopoglądowe, a nie tylko gospodarcze, należało przystosować do rzeczywistości istniejące kryteria podziału. Jedna z propozycji jest do dziś stosowana w porządkowaniu scen politycznych całego świata. Wykres Nolana, bo o nim mowa, został wymyślony na początku lat 70. w odpowiedzi na nowe nurty, takie jak Zieloni czy też libertarianie.

Cała zabawa polega na tym, że nie mamy już tylko jednej linii prostej, ale dwie, razem tworzące wykres współrzędnych od -10 do 10 w każdej z kategorii. Jedna z osi odpowiada za podejście do gospodarki (w naszym wypadku to oś pionowa), a druga – za kwestie światopoglądowe (oś pozioma). W zależności od poglądów danej formacji na te dwie kwestie dokonuje się przyporządkowania na wykresie, co ułatwia także poszukiwanie punktów wspólnych i rozbieżności w ideowej samoidentyfikacji ugrupowań na scenie politycznej.

Dwie osie dzielą nam przestrzeń na cztery części, pogrupowanych w cztery główne systemy – idąc zgodnie z ruchem wskazówek zegara autorytaryzm, konserwatyzm, liberalizm i socjalizm. W ramach tych „rodzin” ideowych mamy do czynienia z poszczególnymi ideologiami, które przybliża powyższy obrazek. Jeśli w ramy tego samego obrazka wpiszemy polskie formacje parlamentarne okaże się, że olbrzymie połacie tego wykresu pozostają niezagospodarowane. W zabawie na stronie Moral-Politics.com, w której wzięlo udział ponad 16,5 tysiąca polskich internautek i internautów wyszedł też pewien, dość reprezentatywny obraz Polki i Polaka w sieci, który jednak nie pokrywa się z tym deklarowanym w sondażach przez ogół społeczeństwa.

Co do pozycjonowania poszczególnych formacji politycznych ukazanych na powyższej grafice można zwrócić uwagę na parę ciekawych prawidłowości. Po pierwsze, polskie internauci i internauci znacząco odbiegają od rodzimej, społecznej średniej. Według badania Millward Brown SMG/KRC „W jaki sposób wygrać wybory” ok. 40% z nas ma poglądy mieszczące się w kwadracie z napisem „socjalizm”, a kolejne 40% - „autorytaryzm”. Oznacza to, że większość z nas pragnie bardziej aktywnej roli państwa w gospodarce, natomiast główna oś sporu toczy się wokół zakresu swobody jednostki w wyborze swojego stylu życia. „Liberalizm” i „konserwatyzm” mają po ok. 10% społecznego poparcia.

Po drugie, zupełnie inaczej wyglądają partyjne elektoraty, a nawet prezentowane przez poszczególne polityczki i polityków poglądy, a inaczej – praktyka polityczna. Mimo strojenia się na obrońców „Polski socjalnej” i zdobycia elektoratu swoich niegdysiejszych „przystawek”, czyli LPR i Samoobrony, PiS w praktyce rządzenia realizowało takie „progresywne” decyzje, jak chociażby likwidacja podatku spadkowego. Pokazane na powyższym wykresie pozycjonowanie zmienia się jak w kalejdoskopie, czego przykładem dążenia SLD do skrętu w lewo czy też marzenia Partii Demokratycznej o stworzeniu centrowej formacji liberalnej.

Popatrzmy zatem jeszcze raz na ową wizualizację sceny politycznej (na której umieściłem wszystkie partie, mające jakąkolwiek reprezentację w Sejmie lub też Senacie po wyborach z 2007 roku) i zobaczmy, że o ile prawicowo nastawiona część społeczeństwa reprezentację ma całkiem liczną, to część lewicowo – liberalna nie dość, że słabsza, to jeszcze ma do wyboru dużo bardziej podobne do siebie formacje niż na prawej flance. Wieloletnie obawy przed otrzymaniem łatki „ekstremistów” przyczyniły się do stworzenia przestrzeni najpierw na populizm Samoobrony, a następnie na konserwatywną reakcję w postaci PiS.

Mówiący o tym, że wielkomiejskiego geja nic nie łączy z mieszkańcem dawnego PGR zapomina o 2001 roku, kiedy Leszek Miller mający na sztandarach zmiany tak socjalne, jak i obyczajowe potrafił „złapać” tak jednych, jak i drugich. Dziś taka sztuka udała się dobrze tuszującej swój neoliberalizm Platformie Obywatelskiej – złapała w ten sposób tak wielkomiejską młodzież, jak i osoby słabiej wykształcone i zarabiające, wierzących jednak w możliwość pogodzenia wizji państwa socjalnego i liberalnego.

Jakie formacje mają zatem szanse wybić się w polskiej polityce? Przede wszystkim te, które pomimo nękającej je ordynacji wyborczej zbudują realne struktury i znajdą odpowiednio duże alternatywne źródła finansowania, co w naszych warunkach oznacza głównie składki członkowskie i darowizny. W sposób naturalny więcej ruchu dziać się będzie po lewej stronie – na lewo od SLD pojawia się w końcu olbrzymia przestrzeń zarówno pod względem wolności światopoglądowej, jak i większej roli państwa w gospodarce. Obie tendencje znajdują swoją silną reprezentację parlamentarną w Europie Zachodniej, czemu zatem nie ma tak się stać i w Polsce?

Pierwszą z tych funkcji spełniają Zieloni, co jest europejską normą. Drugą – rosnące w siłę formacje Nowej Lewicy, zajmujące opuszczone przez socjaldemokratów pole socjalistyczne. Zielona polityka zdobywa od 5 do nawet 15% społecznego poparcia, podobnie jak i lewicowcy, osłabiający kierujące się w stronę centrum formacje, np. SPD. Być może tego scenariusza chce uniknąć deklarujące skręt w lewo SLD, mówiące też o zwracaniu większej uwagi na kwestie ekologiczne. Formacja ta nie powinna zapominać jednak, że kwestia wiarygodności może znacząco utrudnić im odbicie elektoratu, który miał już okazję się na nich zawieść.

Także w kwadracie liberalnym wydaje się, że miejsca jest dość dużo. Pamiętajmy jednak, że Polska nie składa się wyłącznie z „usieciowionych” i koniec końców to tylko 10% elektoratu, na dodatek dość kiepsko zmobilizowanego. Nie są to też wyborcy, dla których kwestie światopoglądowe są równie ważne co gospodarcze. Gdyby tak było, nie głosowaliby tak ochoczo na konserwatywną obyczajowo Platformę Obywatelską. Być może koniec uciążliwej i sztucznej polaryzacji między PO a PiS ułatwiłoby stworzenie nowej Unii Wolności, jednak nie ma na to wielkich szans PD, nawet wsparta przez część lub całość SDPL. Koncepcja centrolewicowa w formie brytyjskich Liberalnych Demokratów mogłaby ugrać te 10%, ale musiałaby oferować nie tylko podatek liniowy, ale też dobrze przemyślaną politykę społeczną, na co raczej się nie zanosi.

Niewielkie szanse mają ugrupowania skrajne w każdym ze wszystkich powyższych części wykresu. Niegdyś całkiem niezłe notowania miała Liga polskich Rodzin, ale jej odejście w polityczny niebyt praktycznie kończy okres „partii ścian”. Z powodów historycznych wykluczone jest stworzenie partii komunistycznej będącej czymś więcej niż kanapą i mało kto nad tym faktem ubolewa. Mamy głośną internetowo, ale już niekoniecznie aktywną „w realu” Unię Polityki Realnej po stronie neokonserwatywnej, natomiast nie ma jakichkolwiek sygnałów o krystalizacji środowiska liberatriańskiego, wyraziście akcentującego rolę państwa-minimum w obydwu kluczowych dla partyjnej tożsamości kwestiach.

Obecnie zatem najwięcej zamieszania dziać się będzie po stronie lewicy i centrum. Inicjatywa „Polska XXI” może wystartować do europarlamentu i nawet zagospodarować przestrzeń między PO a UPR (konserwatyzm światopoglądowy plus wyrazisty liberalizm gospodarczy, zapewne bardziej widoczny w poarównaniu z wszechkochającym Donaldem Tuskiem), jednak nie będzie jej łatwo. W sytuacji, gdy elektorat lewicowo-liberalny każdej z parlamentarnych formacji może powiedzieć „ale to już było” ewentualne pojawienie się nowych ugrupowań spoza aktualnego establishmentu wydaje się całkiem realne. Możliwe są dwie opcje – albo PD stworzy formację centrolewicową i będzie grała o liberlny elektorat tak SLD i PO, a po drugiej stronie wejdzie „partia protestu”, taka jak np. PPP, albo też, schodząc w centrum, skaże się na zupełną marginalizację i wtedy pojawi się jeszcze więcej miejsca, które zająć będą mogli np. Zieloni. Obserwowanie ewolucji rodzimej sceny w najbliższych miesiącach nie zapowiada nudy.

Warto też sprawdzić swoje pozycjonowanie na ideologicznych wykresach – zapraszamy do odwiedzin następujących stron:

http://moral-politics.com/ - - - http://www.politicalcompass.org/ - - - http://politics.beasts.org/

18 stycznia 2009

Z archiwum "Zielono i w poprzek" - Chińskie klimaty

Państwo Środka może na własnej skórze poczuć, czym są zmiany klimatyczne i globalne ocieplenie. Jego współcześni władcy zaczynają zdawać sobie sprawę z tego, że ich raptowny rozwój zaczyna szkodzić im samym.

Prowadzący koczowniczy tryb życia zostali zmuszeni do osiedlenia sie na stałe. Powód? Ich dotychczasowy tryb życia okazał się prowadzić do pustynnienia terenów na północy kraju, co już prowadzi do problemów z jakością powietrza w Pekinie. Burze piaskowe dodatkowo komplikują życie 17,5 mln ludzi zamieszkujących stołeczną aglomerację - nie trzeba chyba wspominać, że smogu tam nie brakuje.

Tu sucho, tam mokro

Wyobraźcie sobie następującą sytuację - wyjeżdżacie z miasta w którym niebo jest czerwone od pyłu. Jedziecie na południe, ale do celu trudno wam będzie dotrzeć samochodem, bowiem największe od dekady opady śniegu paraliżują kolejne prowincje. Parę miesięcy później miało się tam do czynienia z wielotygodniowymi suszami, podczas których brakowało H2O w studniach głębinowych, a chłopi zaczynali burzyć się przeciw władzom. To wszystko w jednym kraju, który poznaje gorzki smak zmian klimatycznych. Dla tego rozwijającego się w tempie 10% rocznie wzrostu PKB kraju wiąże się to z kolejnymi wydatkami, które mają zahamować proces dewastacji środowiska w jednym z największych (i największym pod względem ludności) państwie świata.

Okolice, których nie ma w przewodnikach

Na początku roku na stronie brytyjskiego portalu MSN pojawiła się lista 10 najbardziej zanieczyszczonych miejsc świata. Dwa z nich znajdują się w Chinach. W Linfen (prowincja Shanxi) poziom chorób układu oddechowego bije wszelkie rekordy. Jeśli wierzyć mieszkańcom, wieczorami niemal kaszlą pyłem węglowym, który prowadzi do astmy, raka płuc i innych tego typu "przyjemności". Rozpędzona gospodarka potrzebuje energii - wypadki w tamtejszych kopalniach nie należą do rzadkości i wliczone są w koszt tworzenia światowego supermocarstwa (spora część używanego tam "czarnego złota" jest importowana, także z Polski). Z kolei 140-tysięczna populacja miejscowości Tianying ma nieszczęście zamieszkiwać obszar odpowiedzialny za produkcję połowy tamtejszego ołowiu. Kto choć trochę pamięta z lekcji biologii wpływ tego pierwiastka na ludzki organizm wie, co to oznacza - obniżanie wartości IQ dzieci, nadpobudliwość, problemy ze wzrokiem i ze słuchem, anemia, zaburzenia pracy nerek...

Quo vadis, Chiny?

Podobne problemy można by jeszcze długo wymieniać. Większość z nich jest efektem nadrabiania cywilizacyjnych zapóźnień. Problem polega na tym, że rozwój taki w nikły sposób liczy się z dobrem samych mieszkanek i mieszkańców Państwa Środka, o środowisku nie wspominając. Przestarzałe technologie sprawiają spore problemy z dokonaniem "żabiego skoku" ku bardziej przyjaznym środowisku inwestycjom. Im jednak więcej doniesień o kolejnych katastrofalnych konsekwencjach modernizacji bez oglądania się na przyrodę partia komunistyczna zdaje sobie sprawę z tego, że tak dalej być nie może. Chociaż przy negocjacjach dotyczących ograniczenia emisji gazów szklarniowych, uzasadniają to faktem, że ich emisje CO2 na mieszkańca są nadal dużo mniejsze niż krajów rozwiniętych, co zresztą jest prawdą.

Szybko i konkretnie

Rząd w Pekinie nie wahał się długo i wprowadził zakaz używania foliowych torebek. Ich długi okres rozpadu oraz konieczność używania przy ich wyrobie cennej ropy naftowej przekonały decydentów. Powoli dąży się tam też do przerzucania się na elektrownie gazowe zamiast węglowych, których to emisje są mniejsze. Już w 2007 roku przyjęto tam Narodowy Plan Akcji ws. zmian klimatycznych. Już teraz 8% ich energii produkowanej jest ze źródeł odnawialnych i wskaźnik ten ma przekroczyć planowane na rok 2020 15%. Jednocześnie jednak sporo kontrowersji budzi inwestycja w Tamę Trzech Przełomów (o czym także w tym numerze).

Wszystko pod kontrolą?

W niekoniecznie sprzyjających warunkach za Wielkim Murem tworzy się dość prężne internetowe społeczeństwo informacyjne. Mimo szalejącej cenzury wirtualne mieszkanki i mieszkańcy tego kraju (których populacja rośnie o 200.000 osób CODZIENNIE, jak donosi brytyjski "Guardian") coraz częściej informują się poprzez nowe narzędzia technologiczne, takie jak telefony czy komputery właśnie o bieżących wydarzeniach. Powoli też wystawiają swe głowy, uczestnicząc w protestach ulicznych, które jeszcze niedawno byłyby rozpędzane przez wojsko i milicję. Dziś nierzadko powodują, że lokalne władze modyfikują swoje plany.

Lepsze jutro już dzisiaj?

Póki co to tylko przebłyski, które mogą zniknąć razem ze zmianą warty w Komunistycznej Partii Chin. Być może jednak to środowisko i troska o nie staną się katalizatorami ewolucyjnych zmian w sposobie sprawowania władzy w Chinach. Oby, bo ich obywatelki i obywatele zbyt często padali ofiarą brutalnej polityki tamtejszych władz i czas już, by nie padali ofiarami zanieczyszczonej ołowiem wody czy też powietrza pełnego spalin

17 stycznia 2009

Z archiwum "Zielono i w poprzek" - Tęcza Was wyzwoli!

W Paradach Równości nie chodzi o kreowanie rzeczywistości. Chodzi o pokazanie odcieni miłości, które społeczeństwo zamiata pod dywan.

Orgii nie było końca. Roznegliżowane ciała wzdragały się w nieokiełznanej, zdemoralizowanej rozkoszy. Kopulowało wszystko, włącznie ze stojącym na parkingu garbusem, bezwstydnie figlującym z perwersyjnym maluchem. Cywilizacja śmierci triumfowała, siejąc grzech, rozpustę i zniszczenie, profanując kościoły i budując na ich miejscu domy publiczne i meczety. Na widok ów ciężarnym matkom przytrafiały się poronienia, a dzieci już narodzone zostały zarażone wirusem homoseksualizmu na wieki wieków amen.

Z grubsza taki obraz Parad Równości i jakiegokolwiek jawnego udziału gejów i lesbijek w dyskursie publicznym rysuje się w prawicowej publicystyce. Niezależnie od faktów są oni gotowi w dowolny sposób fałszować rzeczywistość, byle odpowiadała ich potrzebom. W ten sposób zakłamano wypadki w szpitalach w Szkocji. Oto personel miał tam dostać zakaz mówienia do dzieci o ich mamie i tacie, rzekomo by nie urazić homoseksualnych rodziców. W rzeczywistości dyrekcje polecały jedynie, by do czasu, kiedy nie wiadomo nic na temat tożsamości opiekunów dziecka unikać tych terminów po to, by np. nie rozpłakało się ono na zapytanie o kogoś, kogo mogło stracić w wypadku albo też zwyczajnie nie posiada. Ale dla moralizatorów nie ma to absolutnie żadnego znaczenia - gotowi byliby nawet oddać dzieci w opiekę patologicznym rodzinom, byle by były heteroseksualne, albo też zostawiać je w akcie miłości w domach dziecka, instytucjach, które, jak powszechnie wiadomo, słyną z dawania olbrzymich dawek miłości.

W zeszłym roku miałem przyjemność wziąć udział po raz pierwszy w przemarszu wszystkich tych, dla których hasło "nieważna płeć, ważne uczucie" nie jest tylko pustosłowiem. Było mnóstwo żywiołowej muzyki, wielokolorowych balonów, przyjaźnie nastawionych ludzi i wszędobylskiego motywu tęczy, spinającej wszystkich symboliczną klamrą. Pomimo różnic w poglądach wszyscy okazywali sobie szacunek i tolerancję. Owszem, gdzieś po bokach majaczyli chłopcy w czarnych strojach, którym nie w smak było, że ktoś zakłóca szarość codzienności jedynie słusznej części Polski. Ale tym razem ginęli - w gąszczu przyjaźnie nastawionych ludzi, którzy nie bali się trzymających się za rękę chłopaków i całujących się dziewczyn. Pary różnych orientacji przeszły ulicami Warszawy, nic sobie nie robiąc z pohukiwań podówczas rządzących.

Odmienność zawsze stanowiła drzazgę w oku wszystkich tych, którzy usiłowali przykroić społeczeństwo do własnych wizji. W ten sposób spychano Żydów do gett, ten sam mechanizm doprowadził do ludobójstwa Pol Pota w Kambodży. Homoseksualiści, którzy potrafią kochać nie gorzej niż osoby heteroseksualne nie mają na swoim koncie większych przewin jako ogół, należy zatem im je dorobić. Wymyśla się zatem powszechne rzekomo tendencje pedofilskie, podczas gdy na te same przewiny duchownych wszelakich wyznań przymyka się oko. Wymyśla się niebotyczne liczby rzekomych partnerów seksualnych, zapominając o zjawisku bicia kobiet (i mężów) w domach czy lawinie rozwodów. Ma być swojsko i basta - a wróg musi być poniżony, nawet jeśli nie ma ku temu podstaw. Karygodne zachowanie poszczególnego osobnika przeniesie się na całą społeczność i recepta na nienawiść gotowa.

Gdyby iść takim torem rozumowania, szary zjadacz chleba winien pałać gniewem na leworęcznych (kiedyś zresztą palono ich na stosie jako wysłanników szatana, więc tradycja czeka na wskrzeszenie), a najlepiej, by nie znosił własny naród za kolonizację Ukrainy w XVII wieku i zajęcie Zaolzia w 1938. Na całe szczęście po drugiej stronie barykady takich tendencji nie ma, inaczej mielibyśmy gwarantowaną wojnę domową.

Niektórzy po prostu nie mogą żyć bez wroga. Gdy jednak wrogiem staje się miłość sprawa wygląda na doprawdy absurdalną. Nagle znika gdzieś chrześcijańskie miłosierdzie, zastępowane przez fanatyzm, wrogość i uprzedzenia. Nie chodzi tu o to, że druga strona jest przedstawicielem jakiejś oświeceniowej, światłej siły, która ma zawsze rację. Jak w każdym obozie nie brakuje tam osobniczek i osobników zachowujących się niczym w oblężonej twierdzy. Jednak odmawianie podstawowych praw, takich jak możliwość wizyt w szpitalu czy odbioru korespondencji listowej bez wystawiania osobnych dokumentów nie może w żaden sposób doprowadzić do upadku cywilizacji. Skoro nie doprowadzili do tego obściskujący się po strzelaniu kolejnych bramek piłkarze to wątpliwe, by jakiekolwiek oznaki męskiej czułości miały ku temu stworzyć okazję. Nie piszę o żeńskiej, bo ta została już zalegitymizowana poprzez filmy erotyczne, ale na którą przyzwolenie kończy się, gdy dziewczyna daje do zrozumienia, że nie chce w swoim łóżku jakiegoś patriarchalnie nastawionego samca.

Zaczyna się wiosna - pora dość jednoznacznie określana jako czas zakochania. Zwieńczy ją kolejna Parada, na której zamierzam znów być. Po to, by po raz kolejny zobaczyć ludzi, którzy chociaż przez jeden dzień w roku mogą wspólnie pokazać, że żyją i mają się dobrze. Że nie są "wstrętnymi pederastami" i nie dadzą obrażać się w nieskończoność. Że pewnego dnia będą mogli chodzić za rękę ramię w ramię z ich heteroseksualnymi przyjaciółmi i nie będą musieli chować się w klubach-enklawach, w których choć na chwilę kupują sobie wolność. Przyjdzie ku temu czas - w co szczerze i nieodmiennie wierzę.

Tekst z wiosny 2008.

16 stycznia 2009

Z archiwum "Zielono i w poprzek" - Były sobie telewizje

Telewizja nie zawsze wyglądała tak spektakularnie jak teraz. Najciekawiej było wtedy, kiedy oferta powoli wykraczała ponad 2 kanały.

Na początku lat 90. wielu mieszkających nad Odrą, Wisłą czy Bugiem zmagało się z dojmującym poczuciem, że zostali pozostawieni na pastwę losu. Chcąc zapewnić ludziom chociażby igrzyska, kiedy nie udawało się z chlebem, rządzący postanowili wpuścić nieco konkurencji w eter. O ile jednak rynek radiowy nie był aż tak spektakularny, o tyle telewizja rozpalała emocje. Nic dziwnego, skoro do wyboru miało się oszałamiającą liczbę dwóch kanałów telewizji publicznej w języku polskim i z grubsza tyle. Wprawdzie dość szybko rozkwitł rynek telewizji satelitarnej, co było widać w wysypie czasz umiejscawianych na balkonach i w ogródkach, jednak swojski rynek miał dopiero rozkwitnąć.

Pionierzy i piraci

Jak donosi Wikipedia, a mało kto pamięta, pierwszą komercyjną stację telewizyjną na wschód od Żelaznej Kurtyny założono już w 1990 roku we Wrocławiu. Małe, lokalne kanały, wyrastające jak grzyby po deszczu w związku z brakiem regulacji w tej dziedzinie życia nie mogły równać się potęgą z molochem telewizji publicznej. Emitowały trochę programu lokalnego, ale na tym kończyły się ich możliwości. Widząc potencjał rynku, włoski przedsiębiorca Nicola Grauso postanowił przejąć udziały w kilkunastu z nich, tworząc namiastkę pierwszego holdingu medialnego w Polsce. Był on także właścicielem "Życia Warszawy". W 1993 ruszyła zatem Polonia 1 - program dowożony był kasetami do lokalnych ośrodków, a pozostały czas antenowy przeznaczały one na produkcję własną. Efektem była 20-procentowa oglądalność w szczytowym momencie i wprowadzenie na polski rynek takich seriali, jak "Drużyna A" czy "MacGuyver".

Rynek w ryzach

Przyszedł jednak czas, kiedy zdecydowano się uregulować raczkujący rynek. Pierwszą koncesję dla ogólnopolskiej telewizji prywatnej (i jak dotąd formalnie jedyną) otrzymał nadający do dziś Polsat, a stacje skupione wokół Polonii 1, przegrawszy konkurs, stały się z punktu widzenia prawa nielegalne. Efektem były policyjne rajdy na siedziby kanałów, które doprowadziły do ich zamknięcia. Przeniesiona na satelitę, zaczęła powoli tracić na znaczeniu i stała się z czasem tym, czym jest obecnie - stacją emitującą tanie telenowele i pokazującą wątpliwe wdzięki "Zaniedbanych mężatek" i innych bohaterek późnonocnych programów erotycznych.

Niemcy wchodzą

Zanim jeszcze narodziła się TVN, gdy na południu Polski nadawała jeszcze jej poprzedniczka - Telewizja Wisła, a w momencie, gdy Polsat zaczynał wyprzedzać TVP 1 pod względem oglądalności, 6 grudnia 1996 roku pojawiła się Siódemka. Należący do Niemców i nadający z Luksemburga RTL 7 w okresie swej świetności doszedł nawet do 5% oglądalności, co było nie lada wyczynem jak na kanał dostępny tylko w kablówkach i przez satelitę. Dla wielu stał się stacją kultową, która dzięki finansowaniu w początkowych okresach działalności także przez Universal emitowała bijące rekordy amerykańskie seriale i hollywoodzkie filmy. Siódemka była także odpowiedzialna za wielkie przełomy, które w późniejszym okresie był w stanie przebić jedynie TVN. W dziedzinie informacji "7 minut" pokazało, że można przekazywać informacje szybko i profesjonalnie, zaś magazyn sensacji "Zoom" stał się protoplastą dzisiejszej "Uwagi", a bywało tak, że w porze nadawania, konkurując z "Faktami" był w stanie przyciągnąć przed ekrany milion widzów.

Nasza katastrofa

Przez długi okres czasu RTL 7 prowadził wspólne pasmo wieczorne z Naszą Telewizją, poprzedniczką dzisiejszej Czwórki. Ruszyła ona zimą 1998 roku i mając nadajniki naziemne wszystko wskazywało na to, że będzie miała przed sobą świetlaną przyszłość. Sił wystarczyło na dwa lata, podczas których przeszła przez procesy o rzekomo nielegalne nadawanie i planowane połączenie z RTL 7 po to, by koniec końców połączyć się z ówczesnym Polsatem 2 i stworzyć TV 4, która nadaje po dziś dzień.

Nadawanie zero-jedynkowe

1998 rok był także momentem startu Wizji TV - pierwszej rodzimej platformy cyfrowej. Rodzimej tylko z nazwy - nadawała ona bowiem z Wielkiej Brytanii. Szybko zdobywała widzów swoim high-techowym wizerunkiem, bywała jednak nienawidzona, szczególnie przez kibiców, którzy zostali w pewnym momencie pozbawieni możliwości oglądania meczów polskiej reprezentacji w piłce nożnej, które rozgrywała za granicą. Byli oni jednak prekursorami w kilku dziedzinach, m.in. jeśli chodzi o pierwszy kanał sportowy w Polsce (Wizja Sport) czy też pogodowy (Wizja Pogoda). Realia rynku pokazały jednak, że nie jest łatwo przecierać szlaki w ramach cyfrowej platformy satelitarnej i od 2002 roku abonenci Wizji są częścią Cyfry+.

Siła przeszłości

Siłą rzeczy ograniczyłem się jedynie do kilku dawnych stacji - tych, których nie ma pośród nas albo egzystują w formie szczątkowej. Żyją one jednak nadal w głowach wielu dawnych fanek i fanów, czego przykładem spoty na YouTube czy też rozliczne fora dyskusyjne. Swego czasu głośno było w sieci o petycji do Grupy ITI, która przejęła RTL 7 o to, by przywrócić stację. Proszący byli niezadowoleni z poziomu TVN Siedem, które powstało na miejsce dawnej Siódemki. Prośby nie spełniono, ale pokazała ona, że dla wielu telewizja nie jest li tylko biznesem, ale też pewnym stylem życia albo też marką, którą wybiera się nie tylko z powodu treści, jakie niesie, ale także sposobu ich prezentowania.

14 stycznia 2009

Z archiwum "Zielono i w poprzek" - Lisek chytrusek

Uczy, bawi, manipuluje - o tym, jak Fox News obniża standardy amerykańskiego dziennikarstwa.

Wejście Ruperta Murdocha na polski rynek medialny odbiło się szerokim echem w medialnym światku. Telewizja Puls po szumnych zapowiedziach okazała się jednak nieco odstająca od poziomu, do którego przyzwyczaiła nas telewizja publiczna, Polsat czy TVN, jednak nikt nie wyklucza, że jej prawdziwa wartość wzrośnie wraz z cyfryzacją naziemnego sygnału telewizyjnego, co znacząco poszerzy zasięg kanału. Póki co jednak nie ma obaw, że standardy dziennikarskie, które za oceanem zapoczątkowała jego telewizja informacyjna, Fox News, staną się obowiązującym standardem nad Wisłą. Chociaż, patrząc na rozwijającą się telekrację, można zastanawiać się, czy może być jeszcze gorzej z pluralizmem w mediach.

Bitwa o słupki

Start stacji w 1996 roku stał się prawdziwym świętem dla konserwatystów, którzy przez lata, poprzez swoje instytuty badawcze i think-tanki wpływali na amerykańską opinię publiczną. Wraz ze startem finansowanej przez Murdocha stacji dostali do ręki narzędzie, którym zaczęli posługiwać się z niesamowitą zręcznością. Odpowiednio prezentując wydarzenia, poświęcając im określoną ilość czasu i serwując je jako łatwą do strawienia papkę byli w stanie upiec dwie pieczenie na jednym ogniu - zdobyć popularność i wpływ na kształtowanie opinii publicznej. Ułatwiła im to niesamowita koncentracja medialnego rynku amerykańskiego - zanim rozpoczął się projekt przejmowania lokalnych rozgłośni i stacji telewizyjnych liczących firm medialnych było około dwustu. Po republikańskiej deregulacji rynku w nowy wiek Stany Zjednoczone weszły z raptem sześcioma, które zdominowały eter i tym samym spektrum prezentowanych opinii.

Wojna o dusze

Obfitująca w skandale obyczajowe prezydentura Billa Clintona zbiegła się w czasie z powolnym wzrostem siły konserwatywnych ewangelikałów, spośród których wielu miało za sobą korzystanie z ziemskich przyjemności pełnymi garściami. Ci "nowo narodzeni chrześcijanie" zdobyli wpływy wraz z objęciem władzy przez George'a W. Busha, gubernatora Teksasu, naftowego potentata i żarliwego baptysty. Już wtedy Fox News pomogło przyszykować mu grunt. W wieczór wyborczy, gdy wyniki pojedynku na Florydzie z Alem Gorem były nierozstrzygnięte jako pierwsi podali informacje o zwycięstwie kandydata republikanów. Tuż po nich kolejne kanały telewizyjne przyznały mu zwycięstwo, legitymizując sytuację, gdzie były obszary Florydy, na których frekwencja przekroczyła sto procent. Nic w tym dziwnego, skoro w samej stacji pracują osoby, które bądź to służyły w poprzednich administracjach Grand Old Party, bądź też mają koligacje biznesowe i towarzyskie z obecną administracją, która nie odmawia wywiadów nowojorskiej stacji.

Terror wojny z terrorem

Potem nastąpił 11 września. Po tragicznych wydarzeniach tego pamiętnego dnia konserwatyści triumfowali, a machina propagandowa zaczęła działać pełną parą. Większość już nie tylko publicystów, ale i dziennikarzy stacji porzuciła na dobre swoje maski i ustawiając się w kontrze do liberalnej ich zdaniem CNN zaczęła prezentować własną wizję świata. Usprawiedliwianie wojny w Iraku przyszło im nad wyraz skutecznie. Według badania przeprowadzonego równocześnie na widzach publicznej telewizji PBS i słuchaczach NPR oraz na oglądających Fox News aż 33% czerpiących wiadomości ze stacji Murdocha uwierzyło w to, że Stany Zjednoczone znalazły broń masowego rażenia. W wypadku osób korzystających z mediów publicznych wskaźnik ten wyniósł zaledwie 11%. W okresie masowych protestów przeciw inwazji na Irak 35% oglądających Fox News stwierdziło, że światowa opinia publiczna aprobuje ten krok (5% dla widzów PBS), a aż 67% stwierdziło, że znaleziono dowody na kontakty reżimu Husseina z Al Kaidą (PBS - 16%). Sondaż ten był tylko odwzorowaniem skali, na jaką stacja ta manipuluje opinią publiczną.

Jak oni śpiewają?

Metody osiągnięcia sukcesu są w tym wypadku proste i świetnie przećwiczone nawet na polskim gruncie. Po pierwsze, należy ometkować pozostałe media jako "liberalne" (czyli w amerykańskim tego słowa znaczeniu - lewicowe), w ten sposób tworzy się realny konflikt na linii "my-oni", wokół którego może tworzyć konserwatywną społeczność, którą karmi się prostymi komunikatami. Co najciekawsze, w stacji mieniącej się informacyjną informacji praktycznie nie ma - owszem, są pewne materiały filmowe, ale prawdziwych serwisów, takich jak w TVN24, BBC World czy CNN ani widu, ani słychu. Ichnym odpowiednikiem czerwonego paska z pilnymi wiadomościami jest "Fox News Alert", gdzie trafiają najprzeróżniejsze informacje - od przerażającej wizji "gejowskich małżeństw", które pełnią rolę europejskiej "cywilizacji śmierci", aż po śluby i rozwody gwiazd show-biznesu. Wielkim wydarzeniem stają się takie wydarzenia, jak rocznica urodzin Ronalda Reagana. W filmie "Outfoxed" John DuPre, były dziennikarz stacji opisuje, w jaki sposób szefostwo kazało mu stworzyć atrakcyjny materiał z muzeum imienia byłego prezydenta. Nie była to łatwa sztuka bowiem niemal nikogo w owym centrum nie było, trzeba było zatem posłużyć się metodami kadrowania i prezentowania odwiedzających tak, aby wyglądało na ich zatrzęsienie, których nie powstydziłyby się peerelowskie kroniki filmowe.

Włącz TV, wyłącz myślenie

Jeśli już zdarzy się sytuacja, kiedy jakiś publicysta o lewicowych poglądach zostanie zaproszony do komentowania, można być pewnym, że albo zostanie zakrzyczany, albo też okaże się dość uległy. Obiektem szczególnej krytyki pada Bill O'Reilly, którego ulubionym słowem kierowanym do oponentów jest "zamknij się". I właśnie o to chodzi - by ośmieszyć i poniżyć politycznych przeciwników. Nie usłyszy się tam zatem o współpracy rodziny Busha z opresyjnym reżimem Arabii Saudyjskiej albo też współpracy z hitlerowskimi Niemcami, ale już na rozmowy o tym, czy John Kerry, kandydat Demokratów na prezydenta w 2004 roku jest Francuzem - i owszem. Nic zatem dziwnego, że tegoroczni kandydaci tej partii postanowili zbojkotować stację, mało kto bowiem pragnie być przekrzykiwany i sprowadzany do roli obiektu werbalnej agresji. Dzięki stworzeniu dobrze naoliwionego mechanizmu sączenia papki do mózgu widzów Fox News ma ich więcej niż CNN (1,4 miliona w porównaniu do 900 tysięcy), który swoją pozycję na rynku budował 20 lat.

Eksces czy norma?

Podobne praktyki wpływają na cały rynek amerykański - niektóre sieci telewizyjne coraz częściej zapraszają proporcjonalnie więcej prawicowców niż lewicowców. Coraz większa krytyka takiego stanu rzeczy bywa zagłuszana, czego przykładem edytowanie artykułów o Fox News w Wikipedii przez adresy IP należące do stacji. Widząc wysokie udziały w rynku kanału Murdocha, konkurencja z chęcią przyjmuje proces tabloidyzacji własnego przekazu, przez co widzowie dowiadują się coraz mniej o świecie i procesach w nim zachodzących, a coraz więcej o urokach egzystencji VIP-ów. Cały ten proces prowadzi do erozji wieloletniej roli mediów jako realnych pośredników pomiędzy doniosłymi wydarzeniami a obywatelkami i obywatelami. Jedynie Internet daje pewne szanse na zmianę tego stanu rzeczy, ale także i on, dzięki potężnym inwestycjom finansowym koncernów staje się miejscem dominacji określonej opcji światopoglądowej. Czy pospolite ruszenie zniesmaczonych tym stanem rzeczy ludzi będzie w stanie pokonać, a przynajmniej osłabić monopol zawodowej armii uzbrojonej po zęby i kieszenie? Czas pokaże.

12 stycznia 2009

Z archiwum "Zielono i w poprzek" - Łzy zza siedmiu mórz

Arcydzieła medialnego kiczu to nic innego, jak wizualizacja kulturowych motywów, istniejących od zarania ludzkości.

Będąc młodym graczem, obiektem kultu stawał się siłą rzeczy komputer. Trzeba było się na niego wdrapać, pokonać nieco schodów, włączyć i używać. Tak więc wciskało się magiczny guzik "start" i podbijało się dalekie lądy, likwidowało zagrożenie inwazją kosmitów czy też wyjeżdżało się wirtualne kilometry. Ale zrządzenie losu sprawiło, że w tymże pokoju stał też telewizor - stary, ale działający, kolor był, więc czegoż chcieć więcej w czasach mrocznych początków TVN? Czekało się zatem w wirtualnej poczekalni na magiczną 19.00 i na "Fakty", prezentowane przez wiecznie przylizanego Tomasza Lisa, którego słuchało się niczym wyrocznię. Włączało się zatem odbiornik parę minut wcześniej, a tam leciała jakaś obca mowa, najczęściej w postaci "por favor" i "mi amor" albo coś takiego. Słuchało się tego jednym uchem, myśląc raczej o wydarzeniach z kraju tudzież świata, ale dyskretny urok zamorskiej opowieści powoli zaczął przeważać...

Tak oto stałem się fanem meksykańskiej telenoweli "Esmeralda", jednego z kół zamachowych stacji rodziny Walterów - wówczas jeszcze słabej finansowo, ale z aspiracjami stania się drugą telewizją publiczną. Była ona tym, czym w latach 80. "Isaura", która skutkowała nazywaniem dzieci tymże imieniem. Szał z okazji wizyty odtwórczyń głównych ról w Polsce był zjawiskiem podobnym do wizyt pierwszych sekretarzy KPZR w krajach na wschód od żelaznej kurtyny. Była tylko jedna różnica - ten był najzupełniej szczery. Miliony zasiadały przed telewizorami, by oglądać przygody poniewieranych kobiet, które przyjmowały na siebie całe zło tego świata po to, by w finale cudownie zmartwychwstawać. W kraju, w którym romantyzm narodził pojęcie "Chrystusa narodów", taka postawa musiała elektryzować.

Coraz wcześniej zatem zacząłem włączać telewizor, aż do momentu, gdy siadałem przed nim przed 18.00. Oglądałem, jak to biedna, niewidoma od urodzenia dziewczyna zakochała się w bogatym paniczu, do którego dobierała się zimna "samica z rodziny psowatych" w formie jak najbardziej ludzkiej (i ponętnej). Do tego mieliśmy szalonego Indianina, rodziców w formie wrażliwej na ludzkie cierpienie matki i nieco bardziej oschłego ojca, a także doktora, który za ciężkie pieniądze miał jej przywrócić wzrok i pragnął posiąść jej serce. Dodajmy do tego jej dziecko, co do ojcostwa były spore kontrowersje przez ładnych kilkadziesiąt odcinków, a także głównego schwaccharaktera, oszpeconego w wyniku wypadku faceta postępującego w latach, który najpierw dbał o nią, a potem miał pretensje, że chce widzieć i co gorsza go nie kocha. Co za bezczelność!

Siedziałem i płakałem. Płakałem i krzyczałem. Przeżywało się to niczym jakąś grę RPG, tyle że tutaj nie kontrolowało się głównej bohaterki. Jęczało się i wrzeszczał - dlaczego ten Jose Armando był takim zazdrosnym debilem, który nie potrafił przyjąć kobiety, bo mu nie mówiła, czyje jest jej dziecko? Nieważne, że koniec końców było jego - trzeba było pokazać, że oto jest się samcem alfa i swój honor się ma. Samotny jeździec podkochiwał się w niedobrej kobiecie, która uwodziła ile wlezie i kogo wlezie, czarując wdziękami i najnowszymi kreacjami. Ale zawsze kończyło się dobrze - Meksyk B pokonywał sercem Meksyk A, prostota wygrywała z zakłamaniem, a bogaty materialnie i bogata moralnie legli szczęśliwie w jednym łóżku, płynącym na morzu łez wszystkich oglądających ów melodramat.

Obecnie to już nie to co kiedyś - telenowela, która leci raz na rok i zmienia ludzkie życia jest wbrew pozorom możliwa. Gdy jednak leci w telewizorni jedna obok drugiej, to stają się one istnym apogeum kiczu - kiczem wydestylowanym, czystym w swej esencji. To tak naprawdę gotowy szablon, gdzie role czarno-białych postaci są podmieniane pod ogólny schemat, zmienia się kontekst historyczny i szerokość geograficzna. Mimo wszystko jednak pomysł chwyta - z prostej przyczyny. Ta taśmowa produkcja wykorzystuje schematy, które znamy z wielkich mitów greckich, opowieści biblijnych czy baśni tysiąca i jednej nocy. Tak na dobrą sprawę trudno powiedzieć, czy w dzisiejszych czasach twórcy tych ważkich dla kultury dzieł nie byliby scenarzystami nowych mitów powszechnej wyobraźni. Okazałoby się wtedy, że Ikar spadłby do wody, bo zobaczył piękną, dojącą kozy wieśniaczkę na brzegu rzeki, która była jego siostrą, ale o tym nie wiedział, bo wydawało mu się, że jest wujkiem Minotaura i synem Dedala i Minosa.

Kto ich tam wie?

11 stycznia 2009

Z archiwum "Zielono i w poprzek" - Czy kicz je się łyżeczką?

Ponieważ w najbliższym czasie roboty będzie sporo, postanowiłem przez najbliższe dni skupić się na publikowaniu tekstów z nieistniejącego już magazynu "Zielono i w poprzek". Pomyślałem, że warto, by zawisły one w sieci, bowiem strona internetowa miesięcznika już nie istnieje. Zapraszam zatem do lektury, która - jak sądzę - urozmaici niniejsze zielone miejsce w sieci.

Tandeta też potrafi być piękna - problem w tym, że zdarza się to jej niespecjalnie często.

Druga połowa XIX wieku obfitowała w wydarzenia nie tylko z dziedziny polityki. Niebywały postęp technologiczny szedł w parze z nowymi prądami w literaturze i w malarstwie. W latach 70. do głosu zaczął dochodzić impresjonizm - prąd, który ponad dosłowne przedstawienie widzianego przez malarza obszaru przedkładał utrwalenie ulotnego oświetlenia obiektów utrwalanych na płótnie. Dla konserwatywnych akademików było to bluźnierstwo. Jednocześnie, na boku sztuki przez duże S powstawały dzieła, których jakość budziła emocje nie ze względu na ich innowacyjność, ale głównie - słabą jakość. W Monachium, jednym z ważniejszych miast nowo powstałej II Rzeszy, narodziło się pojęcie, które szybko wyszło z kręgów malarskich i zrobiło prawdziwą furorę w 100 lat później, razem z działalnością kolejnego geniusza populizmu - Andy'ego Warhola.

To niemieckie (albo też żydowskie, wywodzące się z jidysz) słowo zrobiło furorę najpierw jako inwektywa, stygmatyzująca nowe formy sztuki - od kina, poprzez komiks, radio, telewizję, a skończywszy na ulicznych happeningach. Zdjęcie przez wszystkie z wymienionych zjawisk odium kiczu z samych siebie uprawomacniało je w sztuce i pozwalało traktować je na równi z dotychczas istniejącymi jej gałęziami. W naszym kraju powszechne przekonanie co do tego, że komiks jest rozrywką dla dzieciaków, nie zaś źródłem artystycznych czy też intelektualnych doznań nadal trzyma się mocno, nawet jeśli nie ma nic wspólnego z rzeczywistością.

Tak naprawdę, jak pisze Abraham Moles, "Kicz jest w każdym z nas". Jego obecność ściśle wiąże się z dążeniem do tworzenia czegoś lepszego, doskonalszego od otaczającej rzeczywistości. W pędzie do zaelektryzowania mas swoimi pomysłami wielu twórców - świadomie bądź nie - tworzy dzieła, które balansują na krawędzi geniuszu, tandety i głupoty. Kiczem nazywane były komediowe opery Mozarta, które po latach doczekały się nobilitacji i dziś, po gombrowiczowsku, wszyscy mogą powiedzieć, że "Mozart wielkim kompozytorem był". Z drugiej zaś strony mamy ogrodowe krasnale, na które spoglądamy w sposób raczej negatywny, co później wcale nie przeszkadza nam z uśmiechem na ustach dekorować nimi ogrody.

Sfera pojęciowa i tego, co pod daną nazwę podpada jest tak płynna, że lepiej zacząć podawać konkretne przykłady zjawisk obecnie podpadających pod zjawisko określane nazwą "kicz". W muzyce mamy Dodę, która posiadając wysokie (przebadane) IQ tworzy łzawe melodyjki ujmujące tłumy. Nie sądzę, by czyniła to nieświadomie - w tym wymiarze zbliża się nawet do samego Andy'ego Warhola, grając na nosie standardom elit i tworząc ludyczną rozrywkę pozwalającą ludziom zapomnieć o pustych kontach bankowych. Osobiście jednak wolałbym nie dożyć czasów, kiedy "Dżaga" byłaby puszczana na lekcjach muzyki w podstawówce zaraz po Szopenie - póki co mogę być o to spokojny.

Mamy jednak także pod tym pojęciem do czynienia także z konwencjami, które świadomie balansując na granicy dobrego smaku tworzą arcydzieła. Zwielokrotniona, pomalowana na różne kolory Marylin Monroe, puszka zupy Campbella czy też przewodniczący Mao pokazują absurdalność popkulturowego kultu, mimo, iż same w sobie nie muszą wzbudzać orgiastycznych zachwytów w każdym je oglądającym. Świadomie ekstrawaganckie style lat 70. i 80. królują dziś w radiu (format "złotych przebojów"), serialach ("Różowe lata 70.") czy też na parkietach. Słynny serial "The Rocky Horror Picture Show", który porażał bardziej stopniem tandety niż serwowanym w nim strachem, również wskazuje na to, że kicz bardziej niż jednoznacznie negatywnym hasłem staje się dziedziną niedopowiedzenia, pewnym kotłem z gotującymi się w nim formami i treściami, które jednej osoby będą absolutnie obciachowe, a dla innej okażą się spełnieniem marzeń o obcowaniu z prawdziwą sztuką.

Kicz jest także źródłem zabawy i satysfakcji - tak więc tym bardziej trudno oceniać go w kategoriach li tylko tandety dla mas. Nawet, jeśli przyjąć że ze sztuką nie ma on wiele wspólnego (co w kontekście przywoływanych przeze mnie przykładów byłoby naginaniem rzeczywistości), to jednak samo jego istnienie staje się źródłem inspiracji. Kultura queerowa w dużej mierze opiera się na przegięciu, zarówno w dziedzinie ubioru, jak i stylu zachowania. Tańce w rytmie Steve'ego Wondera czy nieśmiertelnego hitu "YMCA" grupy Village People to tak naprawdę jedynie uwspółcześniona wersja odwiecznych tańców i śpiewów wykonywanych przez niższe klasy społeczne przy wiejskim ognisku - i nie ma w tym nic złego. Potwierdza to tylko tezę, że "kicz jest w każdym z nas".

Jego obecności nie da się nie zauważyć - pod to pojęcie może podpadać najnowszy film indyjski czy pierwsza lepsza reklama na ulicy. Kicz, pragnąc zanalizować otaczającą rzeczywistość, jedzie po niej swym walcem, który miażdży to, co realne. Z tego miażdżenia, jak to w życiu bywa, czasem wychodzą cuda, a czasem - prawdziwe potwory. W Ameryce pojawiają się już domy (całkiem słusznych rozmiarów) o wyglądzie psa czy koszyka piknikowego. Kto jednak wie, czy za 100 lat, w ramach kolejnego prądy intelektualnego nie będziemy świadkami powszechnej indywidualizacji mieszkalnictwa, a pierwsi, którzy poszli tymi śladami, traktowani będą z czcią należną pionierom, dzielnie zmagającym się ze społecznym ostracyzmem? Perspektywa doprawdy kiczowata.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...