Wbrew pozorom przez wakacje nie zmieniło się znowu tak wiele. Osłabło poparcie dwóch największych partii, przy czym PiS kontynuuje dużo bardziej wyrazisty trend spadkowy. Wydaje się, że do PSL powracać będzie elektorat, który przepłynął do Prawa i Sprawiedliwości w czasie ułagodzenia wizerunku partii. Wygląda zatem na to, że Jarosław Kaczyński w spektakularny sposób dąży do powrotu poparcia dla swojej partii w okolice poparcia 25%, które osiąga już w niektórych badaniach. Dość spory rozstrzał w poparciu sprawia, że nie widać niektórych silniejszych wyników SLD, w okolicach 13-14%. Nie ma tu zatem za bardzo o czym tu pisać - bloki startowe są w miarę jasne, jeśli Janusz Palikot nie ruszy ze swoją partią (o czym w osobnym wpisie) owe trendy raczej się nie zmienią - stabilne poparcie Platformy Obywatelskiej i Sojuszu Lewicy Demokratycznej, balansowanie na linie wyborczego progu Waldemara Pawlaka i jego partii, tym dla niego korzystniejsze, im bardziej Prawo i Sprawiedliwość ma zamiar zamykać się w swym twardym elektoracie. Chyba że faktem staną się kolejne plotki i na jesieni Kaczyński zrezygnuje z liderowania swojej partii. Wtedy możliwe jest wszystko - wielka wojna frakcyjna i podział ugrupowania, albo np. przejęcie władzy przez Zbigniewa Ziobro, który jeszcze rok temu potrafił osiągnąć fenomenalny rezultat w wyborach do Parlamentu Europejskiego, i to raczej pod bardziej "twardogłową" banderą. Jeśli te 2 wydarzenia nie zaistnieją, status quo znacząco się nie zmieni.
31 sierpnia 2010
30 sierpnia 2010
Eldorado na górze mapy
Przed szwedzkimi wyborami całkiem sporo na tym blogu skandynawskich klimatów. To dobrze zatem, że Wydawnictwo Krytyki Politycznej zdecydowało się wydać w letnią kanikułę bardzo interesujący przewodnik po polityce, społeczeństwie i kulturze naszego zamorskiego sąsiada. Wystarczy zresztą zerknąć na listę autorek i autorów, która daje niezłą rekomendację temu zbiorowi tekstów. Autorka znakomitych korespondencji - Anna Delick, omawiany już na tym blogu analityk szwedzkiego systemu społecznego - Steven Saxonberg, Ryszard Szarfenberg - specjalista od polityki społecznej na Uniwersytecie Warszawskim, a także, między innymi, Kinga Dunin, Jakub Bożek, Rafał Bakalarczyk, Maciej Gdula czy Edwin Bendyk gwarantują przyjemną lekturę. Zasadniczo można by na takiej rekomendacji skończyć opisywanie książki, ale poza dobrymi piórami mamy w niej interesujący temat, który zdecydowanie wart jest rozwinięcia.
W tym nieturystycznym przewodniku znajdziemy podstawę tego, co o Szwecji wiedzieć warto i trzeba. Trzeba, by zrozumieć kontekst wyłonienia się takiej, a nie innej umowy społecznej, problemy, efekty uboczne i zadyszki folkhemmet - nordyckiego "domu ludu", a także jego aktualny, całkiem niezły stan. By pojąć, jakim cudem udało się w tym rejonie świata - jak chyba nigdzie indziej - połączyć rozwój gospodarczy, egalitaryzm i troskę o środowisko, będziemy musieli cofnąć się niemal do średniowiecza. Wtedy to bowiem król zawarł z własnym, chłopskim społeczeństwem (tu nie było 10% szlachty w strukturze, niczym w Rzeczypospolitej Obojga Narodów, dorosłych z tytułem w XV wieku było na cały kraj, który obejmował także dzisiejszą Finlandię, raptem 450), co w późniejszych wiekach stworzyło podwaliny do bardziej egalitarnego podejścia. Dodajmy do tego XVIII-wieczne klęski w ekspansji militarnej, które zmusiły kraj do wewnętrznej modernizacji, wielowiekowe przywiązanie do badań i rozwoju (przykładem szybkie w skali europejskiej zwalczenie analfabetyzmu) jako metod na poprawę sytuacji ekonomicznej, a także pochodzącą z mieszczaństwa inteligencję, która - jak pisze Delick - nie miała w tyle głowy wizji umierania za oświecenie społeczeństwa - i mamy mieszankę, umożliwiającą powstanie całkiem sprawnego państwa dobrobytu.
Nie należy zapominać o tym, że na jego budowę tamtejsza partia socjaldemokratyczna miała bardzo dużo czasu - od 1933 roku rządziła przez cały ten okres, za wyjątkiem 16 lat najczęściej chwiejnych rządów prawicowych. W międzyczasie udało się naprawdę wiele - przede wszystkim zaś przygotować sprawnie działającą infrastrukturę dialogu społecznego między pracodawcami a pracownicami i pracownikami, co umożliwiło uspokojenie konfliktów przemysłowych i wzięcie przez państwo na siebie koszty względnej elastyczności rynku pracy. Od lat 90. XX wieku i reform dostosowujących szwedzką gospodarkę do wyzwań globalizacji, model socjalny tego kraju - jak zauważył Ryszard Szarfenberg (część tekstów dostępna jest na jego stronie internetowej) - spełnia kryteria nazywania go flexicurity, niczym podobny system zabezpieczeń i regulacji rynku pracy w Danii. Oznacza to nie tylko łatwość zatrudniania i zwalniania, ale przede wszystkim dostęp do szerokiej gamy usług publicznych i transferów socjalnych, umożliwiających utrzymanie wysokiej jakości życia nawet w okresie poszukiwania pracy.
Rzecz jasna nie jest tak, że wszystko u naszych północnych sąsiadów jest w jak największym porządku - mimo to pogłoski o upadku tego modelu, rozgłaszane z uporem godnym lepszej sprawy już od jakichś 20 lat przez neoliberalne kręgi nie znajdują pokrycia w rzeczywistości. Wysokie podatki dziwnym trafem ani nie wpłynęły na erozję społeczeństwa obywatelskiego (kwitnie), ani na innowacyjność (przodują), ani nawet na szeroko pojętą konkurencyjność gospodarki (dowodem dochody z eksportu). Szwedzi mają za to inne problemy - mimo postępów w osiąganiu równości płci nadal dość rozpowszechniona jest przemoc wobec kobiet, wyzwanie stanowi włączanie osób młodych na rynek pracy, nadal sporo jest zachowań ksenofobicznych wobec społeczności imigranckich. Polskie autorki i autorzy zwracają uwagę na siłę społecznej kontroli, ale w moim przekonaniu nie jest to wada, jeśli w zamian otrzymuje się wiele szans na praktyczne doświadczanie wolności nie tylko negatywnej, ale i pozytywnej - równości szans i realnego, większego niż w innych krajach, egalitaryzmu.
Edwin Bendyk, wskazując w kończącym przewodnik posłowiu na wielowiekowe podstawy kulturowe i polityczne powiada, że nie ma co marzyć o prostym przeniesieniu skandynawskiego modelu na polski grunt. Oznacza to, że przed nami wielka, intelektualna praca - także nad tym, by zastanowić się nad uniknięciem jego błędów. Z jednej bowiem strony zachwycamy się szwedzką, rozwiniętą polityką rozwojową i dyplomatycznymi wysiłkami, z drugiej zaś mamy Ikeę, która w krajach peryferyjnych i półperyferyjnych nie zawsze tak ściśle przestrzega prawa pracownicze czy normy ekologiczne, a większą troskę zaczyna okazywać wtedy, gdy grozi to nadszarpnięciem dobrej reputacji. Pytanie, czy z polskiej tradycji jedynym, wyłaniającym się wzorcem jest ten, wiążący wolny rynek, nieufność wobec państwa i poddanie wpływom kościoła katolickiego? Czy da się wyszukać inną tradycję, taką jak wypierany chłopski egalitaryzm albo kurczowe trzymanie się nad wyraz wątłych, historycznych tradycji mieszczańskich? Czy jeśli to za mało, to jesteśmy w stanie je przekroczyć, podobnie jak i rafy modelu szwedzkiego, w celu stworzenia nadwiślańskich fundamentów trwałego, zrównoważonego rozwoju? Gdzie je szukać? Jak widać, pytań jest wiele, ale kto wie, czy lektura przewodnika po Szwecji nie stanie się dla Was inspiracją do odnalezienia na nie odpowiedzi.
29 sierpnia 2010
Szerzej niż ekologia (korespondencja mailowa)
Zielona polityka od zawsze była, jest i będzie holistycznym widzeniem świata, uwzględniającym kwestie wybiegające poza kwestię ochrony środowiska - tak samo, jak PO nie mówi jedynie o gospodarce, PiS - o sądownictwie, SLD - o polityce społecznej czy PSL - o wsi. Ekopolityka nie zamyka się na inne tematy, bowiem do troski o przyrodę dodaje mnóstwo wartości, które w latach 70. XX wieku doprowadziły do jej powstania - feminizm, pacyfizm, sprawiedliwość społeczną, by wymienić tylko kilka spośród nich. To, co nazywane jest często tematycznym "mydłem i powidłem" jest naturalnym efektem działania partii politycznej i właśnie holistyczna wizja świata odróżnia ją od bycia ekologiczną organizacją pozarządową - instytucją niezwykle cenną w każdym społeczeństwie, mającą jednak do spełnienia zupełnie inne zadania. Całościowe spoglądanie na rzeczywistość sprawia, że przyciągamy także osoby z klucza innego niż ekologiczne, które też często potrafią argumentować, że "guzik ich obchodzą" kwestie osób LGBT czy zieleni w Katowicach czy Poznaniu - na każdą tego typu uwagę odpowiadamy podobnie: działamy w wielu segmentach i nie zamierzamy tego zmieniać.
Poprzez mówienie "guzik mnie obchodzą te sprawy" bardzo łatwo zignorować wzajemne powiązania między poszczególnymi tematami, jak również sugerować statyczność aktorów społecznych i ich pozycji. Dla przykładu - twierdzenie o antyekologiczności związków zawodowych jest w obecnych warunkach co najmniej uogólniającym nadużyciem. Związki zawodowe w Polsce, dzięki własnej, ciężkiej pracy, a także wsparciu Zielonych, organizacji pozarządowych i wpływom europejskich federacji, do których należą, przechodzą stałą ewolucję. Dzięki temu m.in. osoba pisząca te słowa publikuje artykuły w docierającym do działaczek i działaczy OPZZ czasopiśmie (społecznie, bez wynagrodzenia, trudno zatem zarzucić w tym wypadku oportunizm), dzięki temu czołowi działacze związków już dawno odrzucili jakiekolwiek antyekologiczne resentymenty, a niedawno OPZZ wydał po polsku broszurę o tym, jak przemysł może reformować się w celu wspierania walki ze zmianami klimatu.
To, że mało kto w Polsce rodzi się z wbudowaną wrażliwością ekologiczną, nie jest jeszcze powodem, by nie rozmawiać i nie próbować przekonywać do swoich racji, co udaje się wcale nie tak rzadko, jak można by pomyśleć. Analogiczną do naszej pracę wykonał ruch LGBT, dzięki czemu niedawno odbyła się pierwsza w historii konferencja na temat praw pracowniczych osób nieheteroseksualnych. W Niemczech przewodniczący centrali związkowej ver.di należy, Frank Bsirske, jest aktywnym członkiem Zielonych - trudno zatem uwierzyć w teorię o "genetycznej antyekologiczności" ruchu pracowniczego. W Europie Zachodniej standardem jest współdziałanie ruchów ekologicznych, związków zawodowych i organizacji pracodawców na rzecz tworzenia bardziej przyjaznej środowisku gospodarki - to standard, który chcielibyśmy, by obowiązywał także i w Polsce.
Sprowadzanie kwestii praw kobiet do populizmu jest, cóż, delikatnie ujmując kwestię, co najmniej równie populistyczne. Za hasłem parytetów kryje się szeroka gama problemów i nierówności, z jakimi w codziennym życiu stykają się kobiety. Poświęciłem sporo czasu na analizę rzeczywistości, w tym danych statystycznych, z których widać gołym okiem, że równość prawna nie zawsze niestety idzie w parze z równością faktyczną. Nierówności płacowe, potrafiące sięgnąć niemal 30% za pracę tej samej wartości wśród osób z wyższym wykształceniem, przemoc domowa, dotykająca częściej kobiet, niezgodne z prawem pytanie kobiet o plany rodzinne przez pracodawców - to wszystko polska rzeczywistość.
Ustawa parytetowa - choć niedoskonała - zwraca przynajmniej uwagę na to, że trudno o obecność tych tematów w przestrzeni publicznej bez obecności kobiet, mężczyźni bowiem - niestety - dość łatwo w tej, jak i w wielu innych sytuacjach, wolą mówić "guzik mnie to obchodzi" i zajmować się własnymi zabawkami w rodzaju stadionów na Euro 2012, podczas gdy nadal trudno jest doprosić się o odpowiedni poziom infrastruktury żłobkowej i przedszkolnej, mającej kluczową rolę z jednej strony w zapewnieniu kobietom możliwości godzenia życia zawodowego i prywatnego, z drugiej zaś - równie kluczową rolę w wyrównywaniu nierówności edukacyjnych, których obecność poważnie utrudnia między innymi edukację ekologiczną.
Elektrownie atomowe nie są rozwiązaniem globalnych problemów ekologicznych - i to nie z powodu imputowanego nam "fanatyzmu", ale twardych danych ekonomicznych. Decyzja o ich budowie nie jest decyzją technokratyczną, która powinna leżeć w gestii rzekomych ekspertów, kneblujących usta osobom mającym inne zdanie, ale kwestią polityczną, wokół której ścierają się różne wizje świata. "Wysokie technologie" nie są dobre same z siebie - takową technologią jest bomba atomowa, którą trudno podejrzewać o zapewnianie powszechnego dobra na świecie, z kolei technologia wiatrowa, niewątpliwie wysoko rozwinięta technologicznie, dziwnym trafem nie znajduje w naszym kraju tylu fanek i fanów, co widać zresztą po rządowej legislacji.
Wystarczy podać kilka faktów - po pierwsze, pierwszy od dawna budowany od podstaw reaktor w fińskim Olkiluoto, trapi chroniczne opóźnienie daty jej otwarcia i przekroczenie kosztów budowy o 60%. Po drugie, budowa jakiejkolwiek polskiej elektrowni atomowej nie rozwiązuje jakichkolwiek problemów związanych ze słabym stanem polskiej energetyki, jak również zobowiązań redukcji emisji gazów cieplarnianych, bowiem jej start przed rokiem 2020 jest bardzo mało prawdopodobny. Jednocześnie blokuje on fundusze na niezbędne inwestycje, takie jak chociażby wzrost efektywności energetycznej (polska gospodarka jest 2,5 razy bardziej energochłonna niż średnia europejska, co przyczynia się do wysokich kosztów produkcji i obniżenia konkurencyjności gospodarczej) czy inwestycje w odnawialne źródła energii (badania Instytutu na rzecz Ekorozwoju wskazują, że nie biorąc pod uwagi obszarów chronionych ekologiczne ten typ energii może dostarczyć 44% zapotrzebowania energetycznego kraju, dużo więcej, niż nawet 2 elektrownie atomowe).
W Niemczech za czasów rządów czerwono-zielonej koalicji dzięki takiej polityce utrzymano i stworzono ćwierć miliona miejsc pracy, a trudno powiedzieć, by warunki nasłonecznienia czy siła wiatru w większości obszarów tego kraju była znacznie większa, niż w Polsce. Zawsze, nie będąc fankami i fanami energetyki atomowej, zwracamy uwagę na alternatywy, które są co najmniej równie uprawnione jako decyzje polityczne i ekonomiczne.
Poprzez mówienie "guzik mnie obchodzą te sprawy" bardzo łatwo zignorować wzajemne powiązania między poszczególnymi tematami, jak również sugerować statyczność aktorów społecznych i ich pozycji. Dla przykładu - twierdzenie o antyekologiczności związków zawodowych jest w obecnych warunkach co najmniej uogólniającym nadużyciem. Związki zawodowe w Polsce, dzięki własnej, ciężkiej pracy, a także wsparciu Zielonych, organizacji pozarządowych i wpływom europejskich federacji, do których należą, przechodzą stałą ewolucję. Dzięki temu m.in. osoba pisząca te słowa publikuje artykuły w docierającym do działaczek i działaczy OPZZ czasopiśmie (społecznie, bez wynagrodzenia, trudno zatem zarzucić w tym wypadku oportunizm), dzięki temu czołowi działacze związków już dawno odrzucili jakiekolwiek antyekologiczne resentymenty, a niedawno OPZZ wydał po polsku broszurę o tym, jak przemysł może reformować się w celu wspierania walki ze zmianami klimatu.
To, że mało kto w Polsce rodzi się z wbudowaną wrażliwością ekologiczną, nie jest jeszcze powodem, by nie rozmawiać i nie próbować przekonywać do swoich racji, co udaje się wcale nie tak rzadko, jak można by pomyśleć. Analogiczną do naszej pracę wykonał ruch LGBT, dzięki czemu niedawno odbyła się pierwsza w historii konferencja na temat praw pracowniczych osób nieheteroseksualnych. W Niemczech przewodniczący centrali związkowej ver.di należy, Frank Bsirske, jest aktywnym członkiem Zielonych - trudno zatem uwierzyć w teorię o "genetycznej antyekologiczności" ruchu pracowniczego. W Europie Zachodniej standardem jest współdziałanie ruchów ekologicznych, związków zawodowych i organizacji pracodawców na rzecz tworzenia bardziej przyjaznej środowisku gospodarki - to standard, który chcielibyśmy, by obowiązywał także i w Polsce.
Sprowadzanie kwestii praw kobiet do populizmu jest, cóż, delikatnie ujmując kwestię, co najmniej równie populistyczne. Za hasłem parytetów kryje się szeroka gama problemów i nierówności, z jakimi w codziennym życiu stykają się kobiety. Poświęciłem sporo czasu na analizę rzeczywistości, w tym danych statystycznych, z których widać gołym okiem, że równość prawna nie zawsze niestety idzie w parze z równością faktyczną. Nierówności płacowe, potrafiące sięgnąć niemal 30% za pracę tej samej wartości wśród osób z wyższym wykształceniem, przemoc domowa, dotykająca częściej kobiet, niezgodne z prawem pytanie kobiet o plany rodzinne przez pracodawców - to wszystko polska rzeczywistość.
Ustawa parytetowa - choć niedoskonała - zwraca przynajmniej uwagę na to, że trudno o obecność tych tematów w przestrzeni publicznej bez obecności kobiet, mężczyźni bowiem - niestety - dość łatwo w tej, jak i w wielu innych sytuacjach, wolą mówić "guzik mnie to obchodzi" i zajmować się własnymi zabawkami w rodzaju stadionów na Euro 2012, podczas gdy nadal trudno jest doprosić się o odpowiedni poziom infrastruktury żłobkowej i przedszkolnej, mającej kluczową rolę z jednej strony w zapewnieniu kobietom możliwości godzenia życia zawodowego i prywatnego, z drugiej zaś - równie kluczową rolę w wyrównywaniu nierówności edukacyjnych, których obecność poważnie utrudnia między innymi edukację ekologiczną.
Elektrownie atomowe nie są rozwiązaniem globalnych problemów ekologicznych - i to nie z powodu imputowanego nam "fanatyzmu", ale twardych danych ekonomicznych. Decyzja o ich budowie nie jest decyzją technokratyczną, która powinna leżeć w gestii rzekomych ekspertów, kneblujących usta osobom mającym inne zdanie, ale kwestią polityczną, wokół której ścierają się różne wizje świata. "Wysokie technologie" nie są dobre same z siebie - takową technologią jest bomba atomowa, którą trudno podejrzewać o zapewnianie powszechnego dobra na świecie, z kolei technologia wiatrowa, niewątpliwie wysoko rozwinięta technologicznie, dziwnym trafem nie znajduje w naszym kraju tylu fanek i fanów, co widać zresztą po rządowej legislacji.
Wystarczy podać kilka faktów - po pierwsze, pierwszy od dawna budowany od podstaw reaktor w fińskim Olkiluoto, trapi chroniczne opóźnienie daty jej otwarcia i przekroczenie kosztów budowy o 60%. Po drugie, budowa jakiejkolwiek polskiej elektrowni atomowej nie rozwiązuje jakichkolwiek problemów związanych ze słabym stanem polskiej energetyki, jak również zobowiązań redukcji emisji gazów cieplarnianych, bowiem jej start przed rokiem 2020 jest bardzo mało prawdopodobny. Jednocześnie blokuje on fundusze na niezbędne inwestycje, takie jak chociażby wzrost efektywności energetycznej (polska gospodarka jest 2,5 razy bardziej energochłonna niż średnia europejska, co przyczynia się do wysokich kosztów produkcji i obniżenia konkurencyjności gospodarczej) czy inwestycje w odnawialne źródła energii (badania Instytutu na rzecz Ekorozwoju wskazują, że nie biorąc pod uwagi obszarów chronionych ekologiczne ten typ energii może dostarczyć 44% zapotrzebowania energetycznego kraju, dużo więcej, niż nawet 2 elektrownie atomowe).
W Niemczech za czasów rządów czerwono-zielonej koalicji dzięki takiej polityce utrzymano i stworzono ćwierć miliona miejsc pracy, a trudno powiedzieć, by warunki nasłonecznienia czy siła wiatru w większości obszarów tego kraju była znacznie większa, niż w Polsce. Zawsze, nie będąc fankami i fanami energetyki atomowej, zwracamy uwagę na alternatywy, które są co najmniej równie uprawnione jako decyzje polityczne i ekonomiczne.
28 sierpnia 2010
Głosuj w Warszawie - Twój głos jest ważny!
Wybory samorządowe determinują kształt miasta - tego ile ile trzeba będzie zapłacić za czynsz i o ile będzie więcej placów zabaw, czy przybędzie ścieżek rowerowych, festiwali teatralnych, koncertów, imprez i jak będzie wyglądał transport miejski. Nikomu chyba sprawy związane z jego najbliższym otoczeniem nie są obojętne. Jeżeli mieszkasz na stałe na obszarze Warszawy (bo np tutaj studiujesz lub pracujesz) warto byś wziął/wzięła udział w wyborach samorządowych, które odbędą się jesienią 2010 roku.
W odróżnieniu od wyborów prezydenckich czy parlamentarnych, w wyborach samorządowych nie można uzyskać zaświadczenia o prawie do głosowania czy wpisać się do spisu wyborców. Istnieje jednak możliwość głosowania dla osób które nie są zameldowane na obszarze stolicy do wzięcia udziału w wyborach samorządowych Warszawy. Należy wpisać się do stałego rejestru wyborców.
Stały rejestr wyborców, jak sama nazwa wskazuje jest jest to rejestr wszystkich mieszkańców danego obwodu, którzy mają prawo do głosowania. Zazwyczaj są tam umieszczane osoby, które są po prostu zameldowane na danym obszarze. Meldunek jednak nie jest warunkiem koniecznym. Najistotniejszy jest fakt stałego zamieszkiwania.
Co daje wpisanie do stałego rejestru wyborców?
W odróżnieniu od wyborów prezydenckich czy parlamentarnych, w wyborach samorządowych nie można uzyskać zaświadczenia o prawie do głosowania czy wpisać się do spisu wyborców. Istnieje jednak możliwość głosowania dla osób które nie są zameldowane na obszarze stolicy do wzięcia udziału w wyborach samorządowych Warszawy. Należy wpisać się do stałego rejestru wyborców.
Stały rejestr wyborców, jak sama nazwa wskazuje jest jest to rejestr wszystkich mieszkańców danego obwodu, którzy mają prawo do głosowania. Zazwyczaj są tam umieszczane osoby, które są po prostu zameldowane na danym obszarze. Meldunek jednak nie jest warunkiem koniecznym. Najistotniejszy jest fakt stałego zamieszkiwania.
Co daje wpisanie do stałego rejestru wyborców?
Jeżeli planujesz mieszkać w Warszawie przez dłuższy czas, a z wielu względów nie chcesz zmieniać swojego miejsca zameldowania warto złożyć wniosek o wpisanie do rejestru. Po pierwsze będziesz mógł/mogła wziąć udział w wyborach samorządowych. Po drugie będziesz już przy każdych wyborach (parlamentarnych, prezydenckich, referendach) zawsze umieszczana/umieszczany w stałym spisie wyborców w miejscu stałego zamieszkania. Gdy będziesz chciał/ła głosować w Warszawie, nie będziesz musiał/ła występować o zaświadczenie o prawie do głosowania, czy każdorazowo składać wniosek o wpisanie do spisu wyborców. Z drugiej strony nie będziesz już umieszczany/umieszczana w rejestrze miejsca zameldowania. Oczywiście możesz wpisywać się do rejestru wyborców w raz z każdą zmianą miejsca zamieszkania.
Formalności
Formalności
- Składając wniosek trzeba mieć ze sobą dowód osobisty.
- Praktyka pokazuje, że warto mieć również ze sobą oryginał umowy najmu, zaświadczenie o studiowaniu (czasami wystarczy tylko indeks bądź legitymacja studencka), umowę o pracę - kopię tych dokumentów można załączyć do wniosku.
- Złożenie wniosku jest bezpłatne i można dokonać tego w każdym momencie.
Na rozpatrzenie wniosku należy poczekać 3 dni. Można się od decyji odwołać w terminie 3 dniowym od dnia doręczna, do sądu rejonowego.
Więcej informacji:
27 sierpnia 2010
Wszystkie barwy tęczy
Z Małgorzatą Tkacz-Janik, przewodniczącą Zielonych, rozmawia Tomasz Goliński. Artykuł pochodzi z wakacyjnego wydania "Zielonych Wiadomości" - gorąco zachęcamy do pobrania wersji elektronicznej i życzymy ciekawej lektury.
Tomasz Goliński: Zieloni są jedyną w Polsce partią, w której funkcjonuje parytet we wszystkich ciałach decyzyjnych. Czy rzeczywiście musicie „łapać” kobiety, niechętne polityce?
Małgorzata Tkacz-Janik: Parytet mamy nie tylko w ciałach decyzyjnych. Zdarza się, że wprowadzamy go w trakcie dyskusji, dając na zmianę głos kobiecie i mężczyźnie. Zieloni dostrzegają niesprawiedliwą dla kobiet proporcję uczestnictwa płci w otaczającym nas życiu. I robimy wszystko, aby to naprawiać i zmieniać. Tu chodzi nie tylko o politykę, ale również o o ludzką godność i o fundamentalne kwestie życia codziennego. Inaczej, jako kobieta, nie chciałabym zostać polityczką!
Parytet nigdy nas nie ograniczał. Nie „łapaliśmy” kobiet w zielone sieci. Po prostu odrzuciliśmy patriarchalny model polityki, zmieniliśmy retorykę. Nie ma umizgów, kokieterii, seksualnych aluzji. Jest partnerska rozmowa, dzięki której możemy obejrzeć daną kwestię z różnych punktów widzenia. Wtedy kobiecy język jest różny, ale równy. Nie ma to nic wspólnego z poprawnością polityczną. To głęboko humanistyczny, polityczny, bardzo zielony projekt.
T. G.: Czy 154 tys. podpisów pod obywatelskim projektem ustawy o parytecie to sukces?
M. T.-J.: Tak, to jest sukces. Zwłaszcza że Polacy i Polki są zniechęceni do polityki, nie wierzą, że mogą coś zmienić. Szczególnie kobiety mają złe doświadczenia. Nie jest to ich pierwsze „pospolite ruszenie” podczas 20 lat transformacji. Wszystkie poprzednie zamieciono pod dywan. A mimo to znowu udało się wzbudzić energię i nadzieję na zmianę.
Parytet to nie panaceum na całą krzywdę kobiet. Ale to znakomite narzędzie demaskowania nierówności. Walka o parytet pozwoliła otworzyć debatę o dyskryminacji kobiet, a także innych mniejszości. Okazało się, że nierówności płacowe mają płeć, że niesprawiedliwy jest patriarchalny podział ról. Że umowy śmieciowe czy pracę „na czarno” najczęściej podejmują właśnie kobiety. Że politycy siedzą nie tylko w naszych portfelach, ale także leżą z nami w łóżkach, decydując o tym, kiedy i czy w ogóle będziemy mieć dzieci.
Klasa polityczna nic dziś nie robi, aby pomóc kobietom i mniejszościom. Niemal jednopartyjna dziś władza wprowadza neoliberalne reformy, które pogłębiają rozwarstwienie i ubożenie społeczeństwa. PO nie chce przyjąć ustawy o płacy minimalnej. Przerzuca ciężar na rodzinę (czytaj: kobiety) i w haniebny sposób prywatyzuje opiekę! Co z tego, że mamy ustawę o mikroprzedszkolach i żłobkach, skoro będą one prywatne? Kobieta w tym systemie zostaje w domu, bo to się jej i rodzinie bardziej opłaca. Czy to jest równość? Czy to jest demokracja?
T. G.: Czy Bronisław Komorowski podpisze ustawę o 35-procentowych kwotach na listach wyborczych? Czy samą propozycję kwot zamiast parytetu uważa pani za udany kompromis?
M. T.-J.: O postawie Komorowskiego i PO wiele mówi dotychczasowe procedowanie nad parytetami. Od 16 lutego odbyły się cztery posiedzenia komisji. Na każdym temat był spychany z porządku obrad albo przesuwany na kolejne daty. Mimo to zmiany w ordynacji mogłyby wejść w życie już podczas najbliższych wyborów samorządowych.
Konstytucjonaliści mówią, że z punktu widzenia prawa to nie jest „zmiana zasadnicza”. Tyle że proponowana przez Komorowskiego 35-procentowa kwota niewiele zmienia. To nie jest kompromis, to ochłap z patriarchalnego, neoliberalnego, bardzo konserwatywnego stołu. Realnie niewiele to zmieni, bo partie i tak wystawiają zwykle zbliżony odesetek kobiet. Trzeba także pamiętać, że nawet 50% miejsc na listach, ale bez „suwaka” (czyli naprzemiennego umieszczania na listach kobiet i mężczyzn), niekoniecznie przełożyłoby się na zwiększoną obecność kobiet w Sejmie.
T. G.: Czy po wyborach prezydenckich są szanse na podjęcie kolejnych tematów związanych z prawami kobiet? Sytuacja matek na rynku pracy, aborcja, wychowanie seksualne, refundacja środków antykoncepcyjnych, przemoc wobec kobiet...
M. T.-J.: Minęły prawie 3 lata rządów PO. To były 3 lata milczenia na temat przyjęcia przez Polskę w całości Karty Praw Podstawowych. Ustawa o płacy minimalnej nie niższej niż połowa średniego wynagrodzenia, co zapewniłoby wstrzymanie ubożenia społeczeństwa, leży w lasce marszałka od ponad 2 lat.
Dlaczego marszałek jako prezydent miałby nagle rozmrozić ten temat? Prawo do aborcji? Chyba pan żartuje! Przypomnę tylko, że to Komorowski nazywał się z dumą podczas tzw. debaty „twórcą kompromisu w sprawie aborcji”. Bez komentarza. Związki partnerskie? Słyszeliśmy wszyscy, jak obecny prezydent tłumaczy, że są niepotrzebne, bo przecież lesbijki i geje „dziedziczyć po sobie mogą i tak”, a jeśli nie, to może „kiedyś trzeba będzie to poprawić”. A przecież to tylko część praw, które powinna zapewnić ustawa o związkach partnerskich. Ustawa o finansowaniu in vitro z NFZ leży w lasce od 3 lat. Po śmierci Izabeli Jarugi-Nowackiej, reprezentującej klub Lewicy, który ją złożył, Komorowski wycofał ją z procedowania.
Zauważmy, że antykaczyńska histeria w większym stopniu dotyczyła facetów. Wiele kobiet przeczuwa, że za rządów PO czekają nas pozory polityki równościowej. Nie znoszę „kaczyzmu”, ale boję się „bronkizmu” jak ognia. Przede wszystkim boję jako kobieta. Kobieta w neoliberalnej Polsce nie ma łatwego życia.
T. G.: Czyli nic się tu nigdy nie zmieni?
M. T.-J.: Pokładam nadzieję w nowym pokoleniu, na które stawia też Grzegorz Napieralski. Dla nich PRL jest abstrakcją, za to realia neoliberalnego rynku pracy odczuwają boleśnie na własnej skórze. Dla nich ochrona matek na rynku pracy przez państwo to „oczywista oczywistość”. To pokolenie, które ostatecznie położy kres polskiemu patriarchatowi i konserwie. Amen (śmiech).
T. G.: Jest pani z Górnego Śląska. Jak duży udział mieli Zieloni w powstaniu pierwszego śląskiego Marszu Tolerancji?
M. T.-J.: Bez Zielonych i KPH pierwszy marsz tolerancji w Katowicach w ogóle by się nie odbył. Tematyka antydyskrymincyjna była tu wcześniej nieobecna. Ten pierwszy marsz był marszem policji – było tyle samo policjantów, co uczestników. Nie był to marsz pokazujący ideę tolerancji, tylko marsz strachu.
Gdy to wspominam, nasuwają mi się pytania. Czy rzeczywiście ludzie tutaj tak myślą? Czy Ślązacy są większymi homofobami niż mieszkańcy innych regionów Polski? Gdy ostatnio delegacja z Kolonii – miasta partnerskiego Katowic – na spotkaniu w UM Katowice mówiła o różnorodności (etnicznej, narodowej, płciowej itd.) Kolonii jako o najważniejszym czynniku rozwoju miasta, jeden z wiceprezydentów Katowic zapytał: a gdzie są w tym wszystkim prawdziwi Niemcy? Tym bardziej doniosłe jest to, że ten Marsz w ogóle się odbył. Chwała ludziom ze śląskiej KPH.
Katowice przygotowują się do bycia kulturalną stolicą Europy 2016. Jeżeli wątek różnorodności nie będzie uznany za wartość (bo jest on wartością, niezależnie od tego, czy pan prezydent tego chce, czy nie), odejmiemy sobie wiele punktów, które moglibyśmy zdobyć.
T. G.: Zieloni od lat aktywnie walczą o prawa osób LGBT w Polsce. Jak legalizacja związków partnerskich ma się do wizji zielonej polityki?
M. T.-J.: Zawsze stawaliśmy po tęczowej stronie świata. Jesteśmy za legalizacją związków według kryteriów, które wypracują środowiska LGBT. W Grupie Inicjatywnej ustawy o związkach partnerskich jest Krystian Legierski, będący członkiem Zielonych. Znamy różne przykłady rozwiązań: PACS, małżeństwo, konkubinat czy inne formy kohabitacji. Ale politycznie chcemy poprzeć rozwiązanie wypracowane przez samych obywateli i obywatelki. Najlepszą formą zielonej demokracji jest właśnie oddolność, różnorodność, żeby nie powiedzieć… równość (śmiech).
Dr Małgorzata Tkacz-Janik – dziennikarka, wykładowczyni akademicka, feministka. W 2006 roku zorganizowała pierwszą Manifę na Śląsku. Współorganizatorka i członkini rady programowej Kongresu Kobiet. Była kandydatką Zielonych w wyborach do Parlamentu Europejskiego w 2004 r. i do Sejmu w 2005 r. (na liście SdPl). W styczniu 2009 r. nominowana przez „Gazetę Wyborczą” do tytułu Polki Roku 2008. Od kwietnia 2010 r. jest przewodniczącą Zielonych 2004 (parytetowo obok Dariusza Szweda).
Tomasz Goliński: Zieloni są jedyną w Polsce partią, w której funkcjonuje parytet we wszystkich ciałach decyzyjnych. Czy rzeczywiście musicie „łapać” kobiety, niechętne polityce?
Małgorzata Tkacz-Janik: Parytet mamy nie tylko w ciałach decyzyjnych. Zdarza się, że wprowadzamy go w trakcie dyskusji, dając na zmianę głos kobiecie i mężczyźnie. Zieloni dostrzegają niesprawiedliwą dla kobiet proporcję uczestnictwa płci w otaczającym nas życiu. I robimy wszystko, aby to naprawiać i zmieniać. Tu chodzi nie tylko o politykę, ale również o o ludzką godność i o fundamentalne kwestie życia codziennego. Inaczej, jako kobieta, nie chciałabym zostać polityczką!
Parytet nigdy nas nie ograniczał. Nie „łapaliśmy” kobiet w zielone sieci. Po prostu odrzuciliśmy patriarchalny model polityki, zmieniliśmy retorykę. Nie ma umizgów, kokieterii, seksualnych aluzji. Jest partnerska rozmowa, dzięki której możemy obejrzeć daną kwestię z różnych punktów widzenia. Wtedy kobiecy język jest różny, ale równy. Nie ma to nic wspólnego z poprawnością polityczną. To głęboko humanistyczny, polityczny, bardzo zielony projekt.
T. G.: Czy 154 tys. podpisów pod obywatelskim projektem ustawy o parytecie to sukces?
M. T.-J.: Tak, to jest sukces. Zwłaszcza że Polacy i Polki są zniechęceni do polityki, nie wierzą, że mogą coś zmienić. Szczególnie kobiety mają złe doświadczenia. Nie jest to ich pierwsze „pospolite ruszenie” podczas 20 lat transformacji. Wszystkie poprzednie zamieciono pod dywan. A mimo to znowu udało się wzbudzić energię i nadzieję na zmianę.
Parytet to nie panaceum na całą krzywdę kobiet. Ale to znakomite narzędzie demaskowania nierówności. Walka o parytet pozwoliła otworzyć debatę o dyskryminacji kobiet, a także innych mniejszości. Okazało się, że nierówności płacowe mają płeć, że niesprawiedliwy jest patriarchalny podział ról. Że umowy śmieciowe czy pracę „na czarno” najczęściej podejmują właśnie kobiety. Że politycy siedzą nie tylko w naszych portfelach, ale także leżą z nami w łóżkach, decydując o tym, kiedy i czy w ogóle będziemy mieć dzieci.
Klasa polityczna nic dziś nie robi, aby pomóc kobietom i mniejszościom. Niemal jednopartyjna dziś władza wprowadza neoliberalne reformy, które pogłębiają rozwarstwienie i ubożenie społeczeństwa. PO nie chce przyjąć ustawy o płacy minimalnej. Przerzuca ciężar na rodzinę (czytaj: kobiety) i w haniebny sposób prywatyzuje opiekę! Co z tego, że mamy ustawę o mikroprzedszkolach i żłobkach, skoro będą one prywatne? Kobieta w tym systemie zostaje w domu, bo to się jej i rodzinie bardziej opłaca. Czy to jest równość? Czy to jest demokracja?
T. G.: Czy Bronisław Komorowski podpisze ustawę o 35-procentowych kwotach na listach wyborczych? Czy samą propozycję kwot zamiast parytetu uważa pani za udany kompromis?
M. T.-J.: O postawie Komorowskiego i PO wiele mówi dotychczasowe procedowanie nad parytetami. Od 16 lutego odbyły się cztery posiedzenia komisji. Na każdym temat był spychany z porządku obrad albo przesuwany na kolejne daty. Mimo to zmiany w ordynacji mogłyby wejść w życie już podczas najbliższych wyborów samorządowych.
Konstytucjonaliści mówią, że z punktu widzenia prawa to nie jest „zmiana zasadnicza”. Tyle że proponowana przez Komorowskiego 35-procentowa kwota niewiele zmienia. To nie jest kompromis, to ochłap z patriarchalnego, neoliberalnego, bardzo konserwatywnego stołu. Realnie niewiele to zmieni, bo partie i tak wystawiają zwykle zbliżony odesetek kobiet. Trzeba także pamiętać, że nawet 50% miejsc na listach, ale bez „suwaka” (czyli naprzemiennego umieszczania na listach kobiet i mężczyzn), niekoniecznie przełożyłoby się na zwiększoną obecność kobiet w Sejmie.
T. G.: Czy po wyborach prezydenckich są szanse na podjęcie kolejnych tematów związanych z prawami kobiet? Sytuacja matek na rynku pracy, aborcja, wychowanie seksualne, refundacja środków antykoncepcyjnych, przemoc wobec kobiet...
M. T.-J.: Minęły prawie 3 lata rządów PO. To były 3 lata milczenia na temat przyjęcia przez Polskę w całości Karty Praw Podstawowych. Ustawa o płacy minimalnej nie niższej niż połowa średniego wynagrodzenia, co zapewniłoby wstrzymanie ubożenia społeczeństwa, leży w lasce marszałka od ponad 2 lat.
Dlaczego marszałek jako prezydent miałby nagle rozmrozić ten temat? Prawo do aborcji? Chyba pan żartuje! Przypomnę tylko, że to Komorowski nazywał się z dumą podczas tzw. debaty „twórcą kompromisu w sprawie aborcji”. Bez komentarza. Związki partnerskie? Słyszeliśmy wszyscy, jak obecny prezydent tłumaczy, że są niepotrzebne, bo przecież lesbijki i geje „dziedziczyć po sobie mogą i tak”, a jeśli nie, to może „kiedyś trzeba będzie to poprawić”. A przecież to tylko część praw, które powinna zapewnić ustawa o związkach partnerskich. Ustawa o finansowaniu in vitro z NFZ leży w lasce od 3 lat. Po śmierci Izabeli Jarugi-Nowackiej, reprezentującej klub Lewicy, który ją złożył, Komorowski wycofał ją z procedowania.
Zauważmy, że antykaczyńska histeria w większym stopniu dotyczyła facetów. Wiele kobiet przeczuwa, że za rządów PO czekają nas pozory polityki równościowej. Nie znoszę „kaczyzmu”, ale boję się „bronkizmu” jak ognia. Przede wszystkim boję jako kobieta. Kobieta w neoliberalnej Polsce nie ma łatwego życia.
T. G.: Czyli nic się tu nigdy nie zmieni?
M. T.-J.: Pokładam nadzieję w nowym pokoleniu, na które stawia też Grzegorz Napieralski. Dla nich PRL jest abstrakcją, za to realia neoliberalnego rynku pracy odczuwają boleśnie na własnej skórze. Dla nich ochrona matek na rynku pracy przez państwo to „oczywista oczywistość”. To pokolenie, które ostatecznie położy kres polskiemu patriarchatowi i konserwie. Amen (śmiech).
T. G.: Jest pani z Górnego Śląska. Jak duży udział mieli Zieloni w powstaniu pierwszego śląskiego Marszu Tolerancji?
M. T.-J.: Bez Zielonych i KPH pierwszy marsz tolerancji w Katowicach w ogóle by się nie odbył. Tematyka antydyskrymincyjna była tu wcześniej nieobecna. Ten pierwszy marsz był marszem policji – było tyle samo policjantów, co uczestników. Nie był to marsz pokazujący ideę tolerancji, tylko marsz strachu.
Gdy to wspominam, nasuwają mi się pytania. Czy rzeczywiście ludzie tutaj tak myślą? Czy Ślązacy są większymi homofobami niż mieszkańcy innych regionów Polski? Gdy ostatnio delegacja z Kolonii – miasta partnerskiego Katowic – na spotkaniu w UM Katowice mówiła o różnorodności (etnicznej, narodowej, płciowej itd.) Kolonii jako o najważniejszym czynniku rozwoju miasta, jeden z wiceprezydentów Katowic zapytał: a gdzie są w tym wszystkim prawdziwi Niemcy? Tym bardziej doniosłe jest to, że ten Marsz w ogóle się odbył. Chwała ludziom ze śląskiej KPH.
Katowice przygotowują się do bycia kulturalną stolicą Europy 2016. Jeżeli wątek różnorodności nie będzie uznany za wartość (bo jest on wartością, niezależnie od tego, czy pan prezydent tego chce, czy nie), odejmiemy sobie wiele punktów, które moglibyśmy zdobyć.
T. G.: Zieloni od lat aktywnie walczą o prawa osób LGBT w Polsce. Jak legalizacja związków partnerskich ma się do wizji zielonej polityki?
M. T.-J.: Zawsze stawaliśmy po tęczowej stronie świata. Jesteśmy za legalizacją związków według kryteriów, które wypracują środowiska LGBT. W Grupie Inicjatywnej ustawy o związkach partnerskich jest Krystian Legierski, będący członkiem Zielonych. Znamy różne przykłady rozwiązań: PACS, małżeństwo, konkubinat czy inne formy kohabitacji. Ale politycznie chcemy poprzeć rozwiązanie wypracowane przez samych obywateli i obywatelki. Najlepszą formą zielonej demokracji jest właśnie oddolność, różnorodność, żeby nie powiedzieć… równość (śmiech).
Dr Małgorzata Tkacz-Janik – dziennikarka, wykładowczyni akademicka, feministka. W 2006 roku zorganizowała pierwszą Manifę na Śląsku. Współorganizatorka i członkini rady programowej Kongresu Kobiet. Była kandydatką Zielonych w wyborach do Parlamentu Europejskiego w 2004 r. i do Sejmu w 2005 r. (na liście SdPl). W styczniu 2009 r. nominowana przez „Gazetę Wyborczą” do tytułu Polki Roku 2008. Od kwietnia 2010 r. jest przewodniczącą Zielonych 2004 (parytetowo obok Dariusza Szweda).
26 sierpnia 2010
List otwarty do metra w "sprawie kabackiej"
Zwracamy się do Państwa w związku z doniesieniami, związanymi z modernizacją Stacji Techniczno-Postojowej Kabaty i uciążliwościami dla mieszkanek i mieszkańców okolicy z jej powodu. Informowali nas oni o problemach, dotykających osoby wrażliwe na uciążliwy zapach substancji używanych przy remoncie, odczuwany szczególnie intensywnie w godzinach wieczornych w okolicach ulicy Ekologicznej. Problem jest istotny dla osób mieszkających w okolicy, w której znajdują się między innymi szkoła podstawowa, przedszkola i obszary rekreacyjne, z rezerwatem przyrody włącznie.
Rozumiemy tłumaczenia, związane z podawaniem składu substancji używanych do pokrycia drewnianych podkładów torowisk, chcielibyśmy jednak zapytać o powody, dla których Państwa firma nie poinformowała mieszkanek i mieszkańców Kabat o potencjalnych uciążliwościach, związanych z przebudową stacji przed jej rozpoczęciem. Wydaje nam się, że nie powinno stanowić problemu, a wręcz być obowiązkiem zleceniodawcy, zwrócenie się do wykonawcy robót z żądaniem przedstawienia właściwości używanych substancji, zwłaszcza pod kątem negatywnego wpływu na jakość życia okolicznych mieszkańców. Będąc w posiadaniu takowych informacji, Metro Warszawskie mogło zawczasu zorganizować (np. w porozumieniu z Urzędem Dzielnicy Ursynów) otwarte spotkania informacyjne, na których można było przygotować na te niedogodności społeczność Kabat. Wszelkie pytania, uwagi i wątpliwości mogły pomóc Państwa firmie w przeprowadzeniu inwestycji w sposób jak najmniej szkodliwy dla ludzi i środowiska. Nie rozumiemy, dlaczego tak się nie stało.
W ramach coraz bardziej powszechnej Społecznej Odpowiedzialności Biznesu (CSR) wyżej wymienione, przykładowe praktyki włączania jak największych grup osób, na których działalność danego przedsiębiorstwa wpływa, powoli stają się standardem. Powinny być one szczególnie ważne i inspirujące dla władz stołecznego metra, co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, to instytucja komunalna, mająca przede wszystkim na celu świadczenie usług użyteczności publicznej. Po drugie, to firma szczególna, zajmująca się transportem zbiorowym w mieście. Z obu tych powodów ważne w jej działaniu powinny być kwestie związane z dialogiem społecznym, realizowaniem prawa do informacji osób bezpośrednio dotkniętych daną inwestycją, a także ograniczanie zanieczyszczeń środowiska, redukcja emisji gazów cieplarnianych, a poprzez ograniczanie popytu na transport samochodowy zmniejszanie spowodowanego nim hałasu i zanieczyszczeń środowiska.
Sprawa odoru na Kabatach może narazić Państwa przedsiębiorstwo na spore straty wizerunkowe. Determinacja lokalnej społeczności, która samodzielnie musiała wyszukiwać informacji na temat ewentualnej szkodliwości zdrowotnej używanych przy modernizacji STP Kabaty jest wzorcowym przykładem obywatelskiej aktywności i świadomości. Mamy nadzieję, że będzie ona przyczynkiem do większej otwartości Metra Warszawskiego na uwagi, opinie i wątpliwości wszystkich tych, ze zdaniem których instytucja ta powinna się liczyć – mieszkanek i mieszkańców miasta, ceniących sobie możliwość podróżowania tym środkiem komunikacji.
Z poważaniem
Bartłomiej Kozek, przewodniczący koła warszawskiego partii Zieloni
Rozumiemy tłumaczenia, związane z podawaniem składu substancji używanych do pokrycia drewnianych podkładów torowisk, chcielibyśmy jednak zapytać o powody, dla których Państwa firma nie poinformowała mieszkanek i mieszkańców Kabat o potencjalnych uciążliwościach, związanych z przebudową stacji przed jej rozpoczęciem. Wydaje nam się, że nie powinno stanowić problemu, a wręcz być obowiązkiem zleceniodawcy, zwrócenie się do wykonawcy robót z żądaniem przedstawienia właściwości używanych substancji, zwłaszcza pod kątem negatywnego wpływu na jakość życia okolicznych mieszkańców. Będąc w posiadaniu takowych informacji, Metro Warszawskie mogło zawczasu zorganizować (np. w porozumieniu z Urzędem Dzielnicy Ursynów) otwarte spotkania informacyjne, na których można było przygotować na te niedogodności społeczność Kabat. Wszelkie pytania, uwagi i wątpliwości mogły pomóc Państwa firmie w przeprowadzeniu inwestycji w sposób jak najmniej szkodliwy dla ludzi i środowiska. Nie rozumiemy, dlaczego tak się nie stało.
W ramach coraz bardziej powszechnej Społecznej Odpowiedzialności Biznesu (CSR) wyżej wymienione, przykładowe praktyki włączania jak największych grup osób, na których działalność danego przedsiębiorstwa wpływa, powoli stają się standardem. Powinny być one szczególnie ważne i inspirujące dla władz stołecznego metra, co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, to instytucja komunalna, mająca przede wszystkim na celu świadczenie usług użyteczności publicznej. Po drugie, to firma szczególna, zajmująca się transportem zbiorowym w mieście. Z obu tych powodów ważne w jej działaniu powinny być kwestie związane z dialogiem społecznym, realizowaniem prawa do informacji osób bezpośrednio dotkniętych daną inwestycją, a także ograniczanie zanieczyszczeń środowiska, redukcja emisji gazów cieplarnianych, a poprzez ograniczanie popytu na transport samochodowy zmniejszanie spowodowanego nim hałasu i zanieczyszczeń środowiska.
Sprawa odoru na Kabatach może narazić Państwa przedsiębiorstwo na spore straty wizerunkowe. Determinacja lokalnej społeczności, która samodzielnie musiała wyszukiwać informacji na temat ewentualnej szkodliwości zdrowotnej używanych przy modernizacji STP Kabaty jest wzorcowym przykładem obywatelskiej aktywności i świadomości. Mamy nadzieję, że będzie ona przyczynkiem do większej otwartości Metra Warszawskiego na uwagi, opinie i wątpliwości wszystkich tych, ze zdaniem których instytucja ta powinna się liczyć – mieszkanek i mieszkańców miasta, ceniących sobie możliwość podróżowania tym środkiem komunikacji.
Z poważaniem
Bartłomiej Kozek, przewodniczący koła warszawskiego partii Zieloni
25 sierpnia 2010
Zieloni Seniorzy
Problem osławionego już krzyża przy Pałacu Namiestnikowskim prowokuje wiele dyskusji. Moją uwagę skupia przede wszystkim sytuacja osób starszych, które tam demonstrują (odnosi się to też zresztą do całego tak zwanego ruchu radiomaryjnego). Starsze kobiety, często samotne, z niewysokimi emeryturami - zasługują bardziej na współczucie i wsparcie, aniżeli na wyśmiewanie i niewybredne ataki. Ich wykluczenie i dyskryminacja, pobudza tylko frustracje, które swoje ujście mają w religijnym fanatyzmie i udziale w ruchu, który niestety cynicznie wykorzystuje ich energię, zamiast oferować prawdziwą pomoc. W Polsce mało która partia, ma ofertę polityczną skierowaną dla seniorów, w takim zakresie który rozwiązywałby ich prawdziwe problemy. Nie dostrzega się tej grupy, a szkoda. Ujmowanie starości jako balastu i czegoś niepotrzebnego ma bardzo niedobre konsekwencje dla całego społeczeństwa. Wydaje się, że Zieloni są organizacją, której "targetem" są dobrze wykształceni młodzi ludzie z dużych miast. Nie wolno jednak zapominać, że i taki modelowy zielony wyborca, też przejdzie kiedyś na emeryturę i będzie stary. Demografia jest nieuchronna, polskie społeczeństwo wzorem zachodnich, starzeje się, problemy i wyzwania z tym związane będą narastać. Wydaje się więc niezbędne by przedstawić alternatywę dla starszych osób.
Zapoznając się z programem i działalnością szwedzkiej partii Zielonych natrafiłem na program skierowany właśnie dla seniorów. W strukturach samych Zielonych istnieje też grupa Zieloni seniorzy. Porównywanie sytuacji osób starszych w Polsce i Szwecji, jest oczywiście kuriozalne i wiadomo, że tam na północy ich sytuacja jest lepsza pod wieloma względami - od wysokości emerytur, poprzez opiekę zdrowotną czy dostępność różnych form opieki domowej . Jednak warto przyjrzeć się jak szwedzcy Zieloni dostrzegają i opisują problemy osób starszych. Może to być ciekawa perspektywa.
(przedstawiony poniżej tekst jest wolnym tłumaczeniem programu wyborczego Partii Zielonych skierowanego do seniorów)
Zieloni seniorzy
Doświadczenie, wiedza, oraz zdolności osób starszych powinny zostać wykorzystane. Seniorzy powinni mieć możliwość udziału w życiu społecznym oraz pozostawania aktywnymi. Starsi powinni być postrzegani jako źródło doświadczenia i wiedzy oraz wsparcie dla młodszych pokoleń, nie zaś jako niepotrzebny balast i obciążenie dla społeczeństwa.
Nie chcemy konfliktu międzypokoleniowego. W naszej ocenie jest możliwy przekaz który trafia zarówno do starszych jak i młodszych generacji.
Jakość życia powinna być wysoka, również w ostatnich latach życia, gdy siły życiowe są mniejsze. Każdy powinien mieć możliwość starzenia się z godnością oraz w bezpiecznym otoczeniu. Dostęp do opieki powinien musi zostać zapewniony każdemu obywatelowi i obywatelce.
Chcemy, by to parlament decydował o jakości poziomu opieki dla osób starszych. Wolność wyboru oraz autonomia jednostki powinny być podstawą przy określaniu tego poziomu
Politycy bardziej dojrzali
Jest ważne, by w demokratycznym społeczeństwie by skład organów decyzyjnych odzwierciedlał sytuację społeczną. W dzisiejszych czasach starsi są niedostatecznie reprezentowani. Chcemy, żeby jeden na pięciu polityków był powyżej 65 roku życia. (przyp. zapewne dotyczy to udziału w wybieranych organach decyzyjnych)
Emerytury
Niektórzy emeryci, z powodów zdrowotnych przestali pracować przed ukończeniem 65 roku życia. Inni chcą pracować dużo dłużej. Wybór okresu przejścia na emeryturę jest ważny, musi jednak istnieć inna od pracy zawodowej, możliwość wykorzystania doświadczenia seniorów. Emeryci powinni być opodatkowani w taki sam sposób jak inne grupy (przyp. w Szwecji emeryci ponoszą proporcjonalnie większe opłaty podatkowe aniżeli na przykład pracownicy).
Lepsze możliwości podróżowania
Transport publiczny powinien działać lepiej. Wciąż istnieją utrudnienia w dostępie dla osób z niepełnosprawnością. Wszyscy ludzie powinni mieć ekonomiczną możliwość do podróżowania. Proponujemy zniżki i udogodnienia w transporcie miejskim i narodowym dla emerytów. Każdy powinien mieć możliwość odwiedzenia swoich krewnych oraz przyjaciół.
Obszary zielone poprawiają jakość życia
Tereny zielone w pobliżu miejsca zamieszkania zachęcają do aktywność fizyczną i przebywania na świeżym powietrzu. Dostęp do zieleni polepsza jakość życia młodych i starszych. Ogrody i parki mają ogromne znaczenie w poprawianiu stanu zdrowia i mają duże znaczenie dla zdrowia publicznego. Partia Zielonych chce zachować oraz zwiększać obszary zielone, parki, ogrody i skwery.
Ochrona zdrowia a aktywność fizyczna
Istnieje związek między zażywaniem ruchu, a długością życia. Aktywność fizyczna poprawia siły życiowe, doprowadzać do dobrego stanu organizmu oraz zwiększa mobilności, umożliwia samodzielne życie. Potrzeba promować aktywność fizyczną seniorów.
Zdolność do podejmowania decyzji o przyszłym życiu
Potrzeby i aspiracje osób starszy oczywiście są zróżnicowane. Stąd potrzeba budowy i rozwoju różnych form domów opieki - od takich gdzie zapewniana jest stała opieka, do form gdzie seniorzy mogą by być bardziej samodzielni.
Większość starszych osób, będzie mieszkać w swoich domach tak długo jak to będzie możliwe. Z pomocą różnych form opieki domowej jest to często możliwe. Jednak wiele osób czuje się samotnych, izolowanych, brak im poczucia bezpieczeństwa. Opieka pielęgniarska i pomoc w codziennych sprawach powinna być udzielana z szacunkiem dla prywatności i godności osób starszych.
Istotne jest prawo do odpowiedniego bezpiecznego mieszkania, bliskiego kontaktu z personelem i lokalnej społeczności. Starsze osoby powinny mieć możliwość zamieszkania w miejscu, w którym sobie tego życzą.
Dobre jedzenie w spożywane towarzystwie innych osób
Każdy powinien mieć prawo do dobrego i pożywnego jedzenia. Jest to ważna część życia która jest czynnikiem przyczyniającym się do poprawy stanu zdrowia. Lokalnie przygotowywane i ekologiczne posiłki powinny być prawem dla wszystkich osób starszych. Posiłek powinien być spożywany w towarzystwie innych.
Zbyt dużo lekarstw
Zaawansowany wiek zwiększa potrzebę zażywania lekarstw. Lekarstwa dla starszych osób powinny być zawsze zapisywane podstawie zaawansowania choroby, a nie bazować chociażby na wieku . Chcemy pracować na rzecz zmniejszenia ilość zażywania lekarstw, które są czasami niepotrzebne, a prowadzą do niepożądanych skutków.
Przyszłość systemu ochrony zdrowia
Partia Zielonych chce by system ochrony zdrowia podlegał demokratycznej kontroli, powinien on zapewniać dawać jak potrzebny. Chcemy wspierać spółdzielnie i organizacje non-profit które chciałyby prowadzić zakłady opieki zdrowotnej. Ważne jest zwiększone zapobieganie powstawania chorób. Związek między opieką zdrowotną, a opieką nad starszymi osobami powinna zostać zwiększona.
Sytuacja personelu opieki
Statut personelu opieki musi zostać polepszony. Lepsze pensje i warunki pracy zapewnią są podstawą. Praca z seniorami powinna być bardziej atrakcyjna pod wieloma względami.
Nasze postulaty
Chcemy
- by jeden na pięciu osób na listach wyborczy powinien być powyżej 65 roku życia
- stworzenia większej ilości zajęć dla seniorów
- zachowania terenów zielonych dla rekreacji i spotykania ze zwierzętami
- by emeryci płacili takie same podatki jak inni obywatele
- stworzenia więcej miejsc spotkań dla seniorów
- by seniorzy mieli dostęp do ekologicznego, przygotowywanego lokalnie pożywienia
- stworzyć udogodnienia dla osób starszych w transporcie publicznym
- wprowadzić narodową kartę podróżną (rabaty i zwolnienia z kosztów) dla seniorów
- ułatwić spotkania międzypokoleniowe
- stworzyć lepszy system opieki dla osób z demencją
Zapoznając się z programem i działalnością szwedzkiej partii Zielonych natrafiłem na program skierowany właśnie dla seniorów. W strukturach samych Zielonych istnieje też grupa Zieloni seniorzy. Porównywanie sytuacji osób starszych w Polsce i Szwecji, jest oczywiście kuriozalne i wiadomo, że tam na północy ich sytuacja jest lepsza pod wieloma względami - od wysokości emerytur, poprzez opiekę zdrowotną czy dostępność różnych form opieki domowej . Jednak warto przyjrzeć się jak szwedzcy Zieloni dostrzegają i opisują problemy osób starszych. Może to być ciekawa perspektywa.
(przedstawiony poniżej tekst jest wolnym tłumaczeniem programu wyborczego Partii Zielonych skierowanego do seniorów)
Zieloni seniorzy
Doświadczenie, wiedza, oraz zdolności osób starszych powinny zostać wykorzystane. Seniorzy powinni mieć możliwość udziału w życiu społecznym oraz pozostawania aktywnymi. Starsi powinni być postrzegani jako źródło doświadczenia i wiedzy oraz wsparcie dla młodszych pokoleń, nie zaś jako niepotrzebny balast i obciążenie dla społeczeństwa.
Nie chcemy konfliktu międzypokoleniowego. W naszej ocenie jest możliwy przekaz który trafia zarówno do starszych jak i młodszych generacji.
Jakość życia powinna być wysoka, również w ostatnich latach życia, gdy siły życiowe są mniejsze. Każdy powinien mieć możliwość starzenia się z godnością oraz w bezpiecznym otoczeniu. Dostęp do opieki powinien musi zostać zapewniony każdemu obywatelowi i obywatelce.
Chcemy, by to parlament decydował o jakości poziomu opieki dla osób starszych. Wolność wyboru oraz autonomia jednostki powinny być podstawą przy określaniu tego poziomu
Politycy bardziej dojrzali
Jest ważne, by w demokratycznym społeczeństwie by skład organów decyzyjnych odzwierciedlał sytuację społeczną. W dzisiejszych czasach starsi są niedostatecznie reprezentowani. Chcemy, żeby jeden na pięciu polityków był powyżej 65 roku życia. (przyp. zapewne dotyczy to udziału w wybieranych organach decyzyjnych)
Emerytury
Niektórzy emeryci, z powodów zdrowotnych przestali pracować przed ukończeniem 65 roku życia. Inni chcą pracować dużo dłużej. Wybór okresu przejścia na emeryturę jest ważny, musi jednak istnieć inna od pracy zawodowej, możliwość wykorzystania doświadczenia seniorów. Emeryci powinni być opodatkowani w taki sam sposób jak inne grupy (przyp. w Szwecji emeryci ponoszą proporcjonalnie większe opłaty podatkowe aniżeli na przykład pracownicy).
Lepsze możliwości podróżowania
Transport publiczny powinien działać lepiej. Wciąż istnieją utrudnienia w dostępie dla osób z niepełnosprawnością. Wszyscy ludzie powinni mieć ekonomiczną możliwość do podróżowania. Proponujemy zniżki i udogodnienia w transporcie miejskim i narodowym dla emerytów. Każdy powinien mieć możliwość odwiedzenia swoich krewnych oraz przyjaciół.
Obszary zielone poprawiają jakość życia
Tereny zielone w pobliżu miejsca zamieszkania zachęcają do aktywność fizyczną i przebywania na świeżym powietrzu. Dostęp do zieleni polepsza jakość życia młodych i starszych. Ogrody i parki mają ogromne znaczenie w poprawianiu stanu zdrowia i mają duże znaczenie dla zdrowia publicznego. Partia Zielonych chce zachować oraz zwiększać obszary zielone, parki, ogrody i skwery.
Ochrona zdrowia a aktywność fizyczna
Istnieje związek między zażywaniem ruchu, a długością życia. Aktywność fizyczna poprawia siły życiowe, doprowadzać do dobrego stanu organizmu oraz zwiększa mobilności, umożliwia samodzielne życie. Potrzeba promować aktywność fizyczną seniorów.
Zdolność do podejmowania decyzji o przyszłym życiu
Potrzeby i aspiracje osób starszy oczywiście są zróżnicowane. Stąd potrzeba budowy i rozwoju różnych form domów opieki - od takich gdzie zapewniana jest stała opieka, do form gdzie seniorzy mogą by być bardziej samodzielni.
Większość starszych osób, będzie mieszkać w swoich domach tak długo jak to będzie możliwe. Z pomocą różnych form opieki domowej jest to często możliwe. Jednak wiele osób czuje się samotnych, izolowanych, brak im poczucia bezpieczeństwa. Opieka pielęgniarska i pomoc w codziennych sprawach powinna być udzielana z szacunkiem dla prywatności i godności osób starszych.
Istotne jest prawo do odpowiedniego bezpiecznego mieszkania, bliskiego kontaktu z personelem i lokalnej społeczności. Starsze osoby powinny mieć możliwość zamieszkania w miejscu, w którym sobie tego życzą.
Dobre jedzenie w spożywane towarzystwie innych osób
Każdy powinien mieć prawo do dobrego i pożywnego jedzenia. Jest to ważna część życia która jest czynnikiem przyczyniającym się do poprawy stanu zdrowia. Lokalnie przygotowywane i ekologiczne posiłki powinny być prawem dla wszystkich osób starszych. Posiłek powinien być spożywany w towarzystwie innych.
Zbyt dużo lekarstw
Zaawansowany wiek zwiększa potrzebę zażywania lekarstw. Lekarstwa dla starszych osób powinny być zawsze zapisywane podstawie zaawansowania choroby, a nie bazować chociażby na wieku . Chcemy pracować na rzecz zmniejszenia ilość zażywania lekarstw, które są czasami niepotrzebne, a prowadzą do niepożądanych skutków.
Przyszłość systemu ochrony zdrowia
Partia Zielonych chce by system ochrony zdrowia podlegał demokratycznej kontroli, powinien on zapewniać dawać jak potrzebny. Chcemy wspierać spółdzielnie i organizacje non-profit które chciałyby prowadzić zakłady opieki zdrowotnej. Ważne jest zwiększone zapobieganie powstawania chorób. Związek między opieką zdrowotną, a opieką nad starszymi osobami powinna zostać zwiększona.
Sytuacja personelu opieki
Statut personelu opieki musi zostać polepszony. Lepsze pensje i warunki pracy zapewnią są podstawą. Praca z seniorami powinna być bardziej atrakcyjna pod wieloma względami.
Nasze postulaty
Chcemy
- by jeden na pięciu osób na listach wyborczy powinien być powyżej 65 roku życia
- stworzenia większej ilości zajęć dla seniorów
- zachowania terenów zielonych dla rekreacji i spotykania ze zwierzętami
- by emeryci płacili takie same podatki jak inni obywatele
- stworzenia więcej miejsc spotkań dla seniorów
- by seniorzy mieli dostęp do ekologicznego, przygotowywanego lokalnie pożywienia
- stworzyć udogodnienia dla osób starszych w transporcie publicznym
- wprowadzić narodową kartę podróżną (rabaty i zwolnienia z kosztów) dla seniorów
- ułatwić spotkania międzypokoleniowe
- stworzyć lepszy system opieki dla osób z demencją
24 sierpnia 2010
Spektakl totalny czy totalitarny?
Tego nie da się tak łatwo zapomnieć. Początek XXI wieku przywitał nas nie tylko wydarzeniami 11 września 2001 roku, kiedy to zaatakowany został Nowy Jork i Waszyngton i kiedy bardzo szybko dokonało się anulowanie wieszczenia "końca historii". Niewątpliwym, społecznym wydarzeniem był rozkwit reality shows w rodzaju "Agenta" i "Big Brothera", także w polskiej telewizji. Ich obecność w ramówkach trwa po dziś dzień, chociaż wydaje się, że przywykliśmy już do nich i nie zwracamy nań szczególnej uwagi. Tymczasem dla wówczas powoli pnącej się w górę stacji TVN Wielki Brat stał się przełomem, od którego na serio mogła powalczyć o miejsce na podium, jeśli chodzi o wyniki oglądalności. Kontrowersyjny z wielu powodów program w rodzimej wersji nabrał z początku swojskości, kiedy to jedna z jego uczestniczek modliła się przed zaśnięciem, a zwycięzcą pierwszej serii został skromny pan w średnim wieku, który dziś jest posłem Platformy Obywatelskiej z Kujaw. Kiedy wraca się do tego okresu, kiedy to tryumfy, z 40-procentowym poparciem włącznie, święcił SLD, wydaje się, że ówczesna telewizyjna narracja zdawała się poprzedzać narodziny hegemonii PO - i to pomimo faktu, że zaraz potem jeden z graczy został posłem Sojuszu, nie słynąc ze szczególnej pracowitości. Coś proroczego było w tym, że format, reklamowany jako światowy, wygrał dzięki głosom widzów stateczny, starszy facet, a nie ktokolwiek inny z dość młodej ekipy, zamkniętej w domu w podwarszawskim Sękocinie.
Późniejsze edycje, z tego co pamiętam przypominając sobie dyskusje na temat seksu uczestników, kłótni i tym podobnych zjawisk, zaczęły już bardziej przypominać "światową normę", dlatego pomimo faktu, że reality shows nie budzą już tak licznych kontrowersji, warto przeczytać książkę o źródłach fascynacji tego typu formatami. Muza w ramach serii "Spectrum" wydała dzieło Sama Brentona i Reubena Cohena "Polowanie na ludzi" jeszcze w roku 2004, co sprawia, że dziś łatwo kupić ją za niemal groszowe kwoty w antykwariatach albo w Internecie. Autorzy postawili sobie za cel pokazanie źródeł pojawienia się programów takich jak "Ekspedycja Robinson" czy "Big Brother", które ich zdaniem wypływają z banalizacji sztuki dokumentu, przefiltrowanej przez wzmożoną indywidualizację gustów i podlaną psychologicznymi banałami. Owa mieszanka wyrastała przez lata, czekając na odpowiedni poziom postępu technologicznego i na znalezienie miejsca w sercach układających telewizyjne ramówki. Gdy to się udało, efekty bywały - i nadal bywają - szokujące.
Jedzenie byczych jąder, zdradzanie partnerów życiowych i ryzykowanie trwałości związku dla pieniędzy, przebywanie w samej bieliźnie w celi, w której odpowiada się na pytania, jednocześnie będąc poddawanym ekstremalnym bodźcom, całodobowe stanie na słupie w celu uniknięcia oddania się procedurze eliminacji z programu - to tylko niektóre ze zjawisk, z jakimi zmagają się osoby biorące udział w owych "eksperymentach". Autorzy książki mogą w pewnym momencie szokować, poważnie dyskutując na temat nielegalności odcinania uczestniczek i uczestników części z nich od rodziny i wiadomości ze świata zewnętrznego. Przywoływanie definicji tortur w kontekście lekkiej rozrywki nie jest jednak bezzasadne - szczególnie niejasna rola osób, mających świadczyć pomoc psychologiczną, nie mających zarazem możliwości współdecydowania czy sugerowania rezygnacji z uczestnictwa może prowadzić do załamań psychicznych osób, sądzących, że będzie to tylko niewinna zabawa.
Można by tu odwołać się do koncepcji "homo ludens" Huizingi i wskazać, że w takim totalnym, sztucznie wytworzonym świecie trudno o możliwość dokonania podziału między "zwykłym życiem" a zabawą - stałe przebywanie w obszarze gry prowadzi do skomplikowania percepcji własnego istnienia. Niczym w eksperymencie Zimbardo z lat 70. XX wieku, gdzie ochotnicy - więźniowie i ich strażnicy - tak mocno wcielili się w swe role, że eksperyment trzeba było przedwcześnie przerwać, tak dziś długotrwała izolacja, wymaganie spełniania nierzadko wygórowanych wyzwań sprawnościowych (jak w rozmaitych wariacjach na temat życia na bezludnej wyspie) prowadzi do wycieńczenia fizycznego i emocjonalnych problemów, nierzadko nawet u silnych osobowości. Wszystko dla rekordów oglądalności i zysków z reklam.
W 1997 roku, kiedy TVN startował, miał być telewizją, będącą inteligentną alternatywą dla TVP. Czy w roku 2010 osoba oglądająca ten kanał, w którym z całej publicystyki i kilku wydań serwisów informacyjnych ostały się tylko "Fakty" o 19.00? Wydaje się, że reality shows stały się w tym - i nie tylko w tym - wypadku kamieniem milowym na drodze spychania bardziej ambitnych propozycji na łamy kanałów tematycznych, ułatwiając zapełnienie całej ramówki filmami i programami rozrywkowymi. Tracący na rzecz mniejszych stacji widzów duzi nadawcy zdecydowali się wykorzystać posiadanie większych zasobów finansowych na rzecz prezentowania rodzimych wersji sformatowanych hitów. Ponieważ było ich dużo, z chęcią (i ewentualna poprawką na większą zachowawczość polskiej widowni) zaczęto serwować co bardziej głupie wariacje, z legendarnymi "Łysymi i blondynkami" na czele. Do starej telewizji, usiłującej zadowolić oglądających czymś więcej, niż płaską rozrywką, powrotu nie ma - chyba, że wykupi się w miarę kosztowny abonament i spróbuje się przekopać przez gąszcz stacji tematycznych, wyławiając coś dla siebie...
Późniejsze edycje, z tego co pamiętam przypominając sobie dyskusje na temat seksu uczestników, kłótni i tym podobnych zjawisk, zaczęły już bardziej przypominać "światową normę", dlatego pomimo faktu, że reality shows nie budzą już tak licznych kontrowersji, warto przeczytać książkę o źródłach fascynacji tego typu formatami. Muza w ramach serii "Spectrum" wydała dzieło Sama Brentona i Reubena Cohena "Polowanie na ludzi" jeszcze w roku 2004, co sprawia, że dziś łatwo kupić ją za niemal groszowe kwoty w antykwariatach albo w Internecie. Autorzy postawili sobie za cel pokazanie źródeł pojawienia się programów takich jak "Ekspedycja Robinson" czy "Big Brother", które ich zdaniem wypływają z banalizacji sztuki dokumentu, przefiltrowanej przez wzmożoną indywidualizację gustów i podlaną psychologicznymi banałami. Owa mieszanka wyrastała przez lata, czekając na odpowiedni poziom postępu technologicznego i na znalezienie miejsca w sercach układających telewizyjne ramówki. Gdy to się udało, efekty bywały - i nadal bywają - szokujące.
Jedzenie byczych jąder, zdradzanie partnerów życiowych i ryzykowanie trwałości związku dla pieniędzy, przebywanie w samej bieliźnie w celi, w której odpowiada się na pytania, jednocześnie będąc poddawanym ekstremalnym bodźcom, całodobowe stanie na słupie w celu uniknięcia oddania się procedurze eliminacji z programu - to tylko niektóre ze zjawisk, z jakimi zmagają się osoby biorące udział w owych "eksperymentach". Autorzy książki mogą w pewnym momencie szokować, poważnie dyskutując na temat nielegalności odcinania uczestniczek i uczestników części z nich od rodziny i wiadomości ze świata zewnętrznego. Przywoływanie definicji tortur w kontekście lekkiej rozrywki nie jest jednak bezzasadne - szczególnie niejasna rola osób, mających świadczyć pomoc psychologiczną, nie mających zarazem możliwości współdecydowania czy sugerowania rezygnacji z uczestnictwa może prowadzić do załamań psychicznych osób, sądzących, że będzie to tylko niewinna zabawa.
Można by tu odwołać się do koncepcji "homo ludens" Huizingi i wskazać, że w takim totalnym, sztucznie wytworzonym świecie trudno o możliwość dokonania podziału między "zwykłym życiem" a zabawą - stałe przebywanie w obszarze gry prowadzi do skomplikowania percepcji własnego istnienia. Niczym w eksperymencie Zimbardo z lat 70. XX wieku, gdzie ochotnicy - więźniowie i ich strażnicy - tak mocno wcielili się w swe role, że eksperyment trzeba było przedwcześnie przerwać, tak dziś długotrwała izolacja, wymaganie spełniania nierzadko wygórowanych wyzwań sprawnościowych (jak w rozmaitych wariacjach na temat życia na bezludnej wyspie) prowadzi do wycieńczenia fizycznego i emocjonalnych problemów, nierzadko nawet u silnych osobowości. Wszystko dla rekordów oglądalności i zysków z reklam.
W 1997 roku, kiedy TVN startował, miał być telewizją, będącą inteligentną alternatywą dla TVP. Czy w roku 2010 osoba oglądająca ten kanał, w którym z całej publicystyki i kilku wydań serwisów informacyjnych ostały się tylko "Fakty" o 19.00? Wydaje się, że reality shows stały się w tym - i nie tylko w tym - wypadku kamieniem milowym na drodze spychania bardziej ambitnych propozycji na łamy kanałów tematycznych, ułatwiając zapełnienie całej ramówki filmami i programami rozrywkowymi. Tracący na rzecz mniejszych stacji widzów duzi nadawcy zdecydowali się wykorzystać posiadanie większych zasobów finansowych na rzecz prezentowania rodzimych wersji sformatowanych hitów. Ponieważ było ich dużo, z chęcią (i ewentualna poprawką na większą zachowawczość polskiej widowni) zaczęto serwować co bardziej głupie wariacje, z legendarnymi "Łysymi i blondynkami" na czele. Do starej telewizji, usiłującej zadowolić oglądających czymś więcej, niż płaską rozrywką, powrotu nie ma - chyba, że wykupi się w miarę kosztowny abonament i spróbuje się przekopać przez gąszcz stacji tematycznych, wyławiając coś dla siebie...
23 sierpnia 2010
W zielonej sieci - odc. 40
Blogi:
- W tym tygodniu trudno wybierać ciekawe notki na zagranicznych blogach, bo jest ich całkiem sporo, ale skoncentrowane są na pojedynczych stronach. Przykład? Jane Watkinson napisała między innymi o brytyjskim systemie edukacyjnym, roli imigracji w wynikach wyborów w Wielkiej Brytanii i Australii oraz o ideologicznym zacietrzewieniu Nicka Clegga na punkcie deficytu.
- O deficycie - ale także o Zielonym Dodatku Płacowym - pisze Richard Lawson.
- Jim Jepps informuje o plotce, związanej z rozpadem Liberalnych Demokratów, powstaniem hiszpańskiej partii Zielonych i rozwoju kampanii samorządowej w Norwich, gdzie Zieloni mają szansę stać się najsilniejszą partią w Radzie Miasta.
- Peter Crainie kontynuuje pisanie o systemie Głosu Alternatywnego.
- Ciekawa książka zrecenzowana u Molly Scott Cato.
- Globalni Młodzi Zieloni sadzili drzewa w Berlinie przy okazji swojego kongresu.
Partie:
- Niemcy: Korespondencje z całego świata na temat upowszechniania się koncepcji Zielonego Nowego Ładu.
- Austria: Zieloni publikują wykaz swoich przychodów i wydatków.
- Anglia i Walia: Potrzebna większa pomoc Europy dla osób dotkniętych powodzią w Pakistanie.
- Irlandia: Drogie bilety na mecze rugby.
- Nowa Zelandia: O tym, jak łatwo zrzucać problemy lokalnej społeczności na jej liderstwo, zamiast zwracać uwagę na niedociągnięcia własnej polityki.
- Holandia: Studentki i studenci mają prawo do akademików!
YouTube:
Elizabeth May zaprasza na kongres kanadyjskich Zielonych do Toronto.
22 sierpnia 2010
Australia wie jedno - wygrali Zieloni
To chyba najbardziej pewna informacja jak na razie - kiedy piszę te słowa, na antypodach wstaje właśnie nowy, powyborczy dzień, w którym Australijki i Australijczycy nadal nie do końca wiedzą, co ich czeka. Prognozy przed ostatecznymi wynikami obarczone są sporą dozą niepewności, wszak mogą oni głosować korespondencyjnie, a system wyborczy mają dość skomplikowany. Jedno jest pewne - po raz pierwszy od 1940 roku obudzili się - podobnie jak niedawno wyborczynie i wyborczy w Wielkiej Brytanii - z parlamentem, w którym żadna partia nie uzyskała bezwzględnej liczby miejsc. Wedle szacunków 44% poparcia dla koalicji Partii Liberalnej i Narodowej, która zdobyła prawie 2 punkty procentowe więcej niż 3 lata temu, ma przełożyć się na 73-74 miejsca w 150-osobowej Izbie Reprezentantów. Dotychczas rządząca Partia Pracy premierki Julii Gillard (pierwszej kobiety na tym stanowisku) straciła 5,5 punktu procentowego, zyskując jedynie 38% głosów. Ponieważ jednak okręgi w wyborach do tej izby są jednomandatowe i przydzielane są wedle ordynacji głosu alternatywnego (osoba głosująca szereguje osoby kandydujące w kolejności swoich przekonań), toteż udało jej się utrzymać 71-72 mandaty w izbie niższej. Pozostałe 5 zdobyła czwórka kandydatów niezależnych, w tym 3 konserwatystów i jeden były Zielony, Andrew Wilkie, a także - pierwszy w historii, nie licząc wyborów uzupełniających w 2002 roku (Michael Organ nie powtórzył później swojego sukcesu) - kandydat Zielonych, Adam Bandt (na zdjęciu), o którym za chwilę. W takiej sytuacji bardzo możliwe jest, że Partia Pracy zdoła stracić władzę po raptem trzech latach rządzenia - lider opozycji, Tony Abbott, może bowiem dogadać się z niezależnymi konserwatystami, dwójka z nich należała zresztą niegdyś do partii jego liberalno-narodowej Koalicji, i w ten sposób zapewnić sobie marginalną większość.
Zieloni mają wszelkie powody, by być zadowoleni. Wedle wyników z podliczenia ponad 3/4 głosów w wyborach do izby niższej, w których mieli dużo niższe szanse na sukcesy, zagłosowało na nich 11,5% osób głosujących, co jest absolutnym rekordem "trzeciej partii" w Australii od lat, jeśli nie liczyć identycznego udziału Partii Narodowej z roku 1987 (partia ta jest bowiem częścią koalicji z Partią Liberalną) - do tej pory najlepszym wynikiem był rezultat centrowych Australijskich Demokratów z 1990 roku - 11,3%. W jednym okręgu ten olbrzymi wzrost poparcia dla Zielonych (niemal 4 punkty procentowe więcej niż w 2007 roku!) przełożył się na mandat poselski. To Melbourne, gdzie do tej pory Partia Pracy wygrywała nieprzerwanie od... 1900 roku. Postawienie na prawnika, specjalizującego się w prawie pracy, aktywnie walczącego o prawo małżeńskie dla osób homoseksualnych, prawa pracownicze i rozwój szybkiej kolei okazało się strzałem w dziesiątkę. Odpływ głosów do partii Boba Browna wzmogła fatalna polityka ekologiczna laburzystów - po dobrym początku, podpisaniu protokołu z Kioto przez poprzedniego lidera lewicy, Kevina Rudda, w ostatnich miesiącach kolejne rządy usiłowały przeforsować podatek węglowy, obciążający nie trucicieli środowiska, lecz... konsumentki i konsumentów. Zieloni doprowadzili do jego odrzucenia, a proponując zrównoważone społecznie i ekologicznie alternatywy potrafili przekonująco uzasadnić swoją decyzję.
Jeszcze lepsze wieści dochodzą z frontu boju o miejsca w 80-osobowym Senacie. Zieloni mieli do tej pory 6 osób, a wszystko wskazuje na to, że będą ich mieć 9. Wedle prognoz koalicja Liberałów i Narodowców zdobędzie 34 miejsca, Partia Pracy - 31, a po jednym - senator niezależny oraz neokonserwatywna Demokratyczna Partia Pracy. Niezależnie zatem od tego, jaki ostatecznie rząd powstanie (a ryzyko "wielkiej koalicji" jest praktycznie zerowe, bardziej prawdopodobne byłyby już przedterminowe wybory, które jednak byłyby przez opinię publiczną przyjęte fatalnie) bez głosów Zielonych nie będzie mógł przeforsować proponowanych przez siebie rozwiązań legislacyjnych. To szczególnie ważne w obliczu niektórych propozycji prawicy, takich jak prywatyzacja narodowego dostawcy szerokopasmowego Internetu czy pomysły na pogarszanie praw pracowniczych. W zeszłej kadencji - mając gorszą pozycję przetargową - udało się im między innymi skłonić Partię Pracy do uzupełnienia kryzysowego pakietu stymulacyjnego o narzędzia ekologiczne i społeczne, dzięki którym udało się australijskiej gospodarce przejść w miarę gładko przez trudny okres. Ówczesnym projektom sprzeciwiała się prawica, która nie widzi potrzeby przeciwdziałania zmianom klimatycznym, a w jej szeregach nie brak zarówno sceptyków klimatycznych, jak i reprezentantów interesów lobby przemysłowego (tych z kolei nie brakowało również u laburzystów).
Co zatem przyczyniło się do tak dużego sukcesu partii Boba Browna? Wydaje się, że dwa czynniki. Po pierwsze, przez lata funkcjonowania na krajowej scenie politycznej udało im się zbudować wizerunek kompetentnej siły politycznej, która przejęła dobrze wykształcony, miejski elektorat Australijskich Demokratów. Kwestie ekologiczne, takie jak zarządzanie zasobami wodnymi, rozwój transportu kolejowego, ochrona Wielkiej Rafy Koralowej czy rozwój energetyki odnawialnej udało im się zgrabnie połączyć z innymi, ważnymi dla Australijek i Australijczyków kwestiami. Humanitarna polityka imigracyjna, zrównanie praw małżeńskich dla hetero- i homoseksualistów (60% badanych popiera ten pomysł), a także kompetencje w dziedzinie edukacji i ochrony zdrowia, które osoby czytające tego bloga mogły niedawno poznać, pozwoliły w tych wyborach na zdobycie głosów osób, rozczarowanych postawą Partii Pracy. Kevin Rudd, pierwszy jej premier, stracił w ostatnich miesiącach impet i został obalony przez wrogie mu stronnictwo, promujące Julię Gillard. Komentatorzy podczas wieczoru wyborczego mówili jednogłośnie - rok temu nikt nie spodziewałby się takiego obrotu rzeczy dla laburzystów. Choć sukces Zielonych od miesięcy wisiał w powietrzu, to jednak ostateczny jego zakres i tak robi wrażenie.
Prawdopodobny wynik tych wyborów oznacza 3 lata słabych rządów prawicy. Lokalna jej wersja lubi się z neoliberalizmem, homofobią i negowaniem wpływu człowieka na zmiany klimatu. W kadencji 2002-2005, kiedy ówczesny premier John Howard miał swobodną większość, Zieloni musieli między innymi walczyć z WorkChoices - ustawą rujnująca pozycję pracownic i pracowników wobec pracodawców (od tego czasu związki zawodowe patrzą na partię Boba Browna z rosnącą sympatią), a także protestować przeciwko udziałowi ich kraju w inwazji na Irak. Nie zapowiada to zatem braku zajęć dla progresywnej partii opozycyjnej. W najlepszym wypadku słaby rząd prawicowy nie będzie mógł przeprowadzać radykalnych, sprzecznych z zielonym programem projektów politycznych i za 3 lata powróci Partia Pracy. W najgorszym antypody mogą czekać przedterminowe wybory, których wyniki byłyby wielką niewiadomą. Pytanie, na ile Zieloni będą mogli realizować swoje polityczne postulaty, pozostaje kwestią otwartą. Narzędzi do naciskania Liberałów i Narodowców mają sporo, a ich znakomite rezultaty być może skłonią lewicę do powrotu do bardziej ambitnej polityki ekologicznej, widzą bowiem na własnej skórze, do czego prowadzi rezygnacja z niej na rzecz między innymi lobby węglowego, silnego w tym kraju.
21 sierpnia 2010
Złota jesień dla Pragi Południe
Uniwersytet Trzeciego Wieku na Pradze Południe działa bardzo prężnie i wiele osób z niego korzysta, w tym mój ponad 80-letni dziadek. Oferuje prawie wszystko od nordic walking po kursy komputerowe, dzięki niemu dziadek z żoną zakupili komputer i podłączyli internet, nawet mają już własną skrzynkę i mogą wymieniać się zdjęciami z wakacji w Hiszpanii z innymi seniorami.
Oczywiście nie obyło się bez dużej dozy cierpliwości osób postronnych: ciężko było ich na przykład przekonać, że nie trzeba latać do fotografa na drugim końcu dzielnicy, żeby wypalił płytę ze zdjęciami, tylko wystarczy włożyć do komputera kartę SD i przerzucić obrazy na pulpit.
Fajną opcją jest wolontariat/praca dla młodych ludzi, którzy mieliby cierpliwość wykładać obsługę komputerów, komórek, i-phone'ów i innych szatańskich wynalazków osobom takim, jak mój dziadek.
Bombowym pomysłem jest pośrednictwo w sprawowaniu opieki i choćby pomocy przy zakupach. Stworzyć sieć osób sprawdzonych (i nawet wydrukować jakieś symboliczne legitymacje) które zaznaczą, kiedy są do dyspozycji w swoim rewirze, żeby komuś przynieść wodę oligoceńską albo pomóc zanieść kicię do weterynarza. Zresztą nie tylko dla starszych, ale też dla matek niemowląt, które mają grypę i nie mają siły wyjść do sklepu po jedynego Gerbera, na którego pociecha nie jest uczulona.
Zauważyłam, że rzeczywiście jest tak, że często starsi ludzie - zwłaszcza ci, którzy wcześniej byli bardzo aktywni - wstydzą się przyjąć jakiekolwiek usługi za darmo, w tym te najprostsze w stylu pomoc w przeniesieniu zakupów w stylu woda w pięciolitrowych baniakach albo wyrzucenie śmieci. Nawet kiedy tłumaczę, że z przyjemnością się przejdę i wniosę wózek zakupowy pani Irmy, mojej sąsiadki (lat 80, mąż przeszedł Majdanek i ma pretekst do niewychodzenia z domu, syn się powiesił, córka pracoholiczka, wiecznie nieobecna), pani Irma mówi, że to dla niej żaden problem (bzdura), że jestem kochana, że miło się rozmawia, ale żebym się zajęła sobą albo swoim narzeczonym.
Myślę, że gdyby miała świadomość, że daje szansę młodej osobie zarobić choćby symboliczne kieszonkowe, to z przyjemnością dawałaby komuś targać swoje zakupy, a przy okazji mogłaby porozmawiać o życiu, miłości i śmierci.
Co do osiedlowych bibliotek - polecam centralny system bibliotek Dzielnicy Praga Południe - na jedną kartę mogę wypożyczyć 10 książek z całej dzielnicy, i jeszcze mnie mailem kulturalnie upomną, że coś przetrzymałam i wypadałoby oddać - można by pomyśleć o tym, żeby podczepić pod nie korepetycje, tzn. żeby osoby chętne do udzielania korepetycji zgłaszały się do bibliotek, które prowadziłyby rejestr korepetytorów, ich kompetencji i stawek, i udostępniały jakiś cichy kącik na lekcje jeden na jeden, użyteczne w przypadku jeśli ani nauczyciel, ani uczeń nie mają warunków w domu, a nie chcą się spotykać w kawiarniach, bo nawet herbata kosztuje więcej niż 5zł.
Alicja Szymczak jest członkinią warszawskich Zielonych i mieszkanką Saskiej Kępy.
Oczywiście nie obyło się bez dużej dozy cierpliwości osób postronnych: ciężko było ich na przykład przekonać, że nie trzeba latać do fotografa na drugim końcu dzielnicy, żeby wypalił płytę ze zdjęciami, tylko wystarczy włożyć do komputera kartę SD i przerzucić obrazy na pulpit.
Fajną opcją jest wolontariat/praca dla młodych ludzi, którzy mieliby cierpliwość wykładać obsługę komputerów, komórek, i-phone'ów i innych szatańskich wynalazków osobom takim, jak mój dziadek.
Bombowym pomysłem jest pośrednictwo w sprawowaniu opieki i choćby pomocy przy zakupach. Stworzyć sieć osób sprawdzonych (i nawet wydrukować jakieś symboliczne legitymacje) które zaznaczą, kiedy są do dyspozycji w swoim rewirze, żeby komuś przynieść wodę oligoceńską albo pomóc zanieść kicię do weterynarza. Zresztą nie tylko dla starszych, ale też dla matek niemowląt, które mają grypę i nie mają siły wyjść do sklepu po jedynego Gerbera, na którego pociecha nie jest uczulona.
Zauważyłam, że rzeczywiście jest tak, że często starsi ludzie - zwłaszcza ci, którzy wcześniej byli bardzo aktywni - wstydzą się przyjąć jakiekolwiek usługi za darmo, w tym te najprostsze w stylu pomoc w przeniesieniu zakupów w stylu woda w pięciolitrowych baniakach albo wyrzucenie śmieci. Nawet kiedy tłumaczę, że z przyjemnością się przejdę i wniosę wózek zakupowy pani Irmy, mojej sąsiadki (lat 80, mąż przeszedł Majdanek i ma pretekst do niewychodzenia z domu, syn się powiesił, córka pracoholiczka, wiecznie nieobecna), pani Irma mówi, że to dla niej żaden problem (bzdura), że jestem kochana, że miło się rozmawia, ale żebym się zajęła sobą albo swoim narzeczonym.
Myślę, że gdyby miała świadomość, że daje szansę młodej osobie zarobić choćby symboliczne kieszonkowe, to z przyjemnością dawałaby komuś targać swoje zakupy, a przy okazji mogłaby porozmawiać o życiu, miłości i śmierci.
Co do osiedlowych bibliotek - polecam centralny system bibliotek Dzielnicy Praga Południe - na jedną kartę mogę wypożyczyć 10 książek z całej dzielnicy, i jeszcze mnie mailem kulturalnie upomną, że coś przetrzymałam i wypadałoby oddać - można by pomyśleć o tym, żeby podczepić pod nie korepetycje, tzn. żeby osoby chętne do udzielania korepetycji zgłaszały się do bibliotek, które prowadziłyby rejestr korepetytorów, ich kompetencji i stawek, i udostępniały jakiś cichy kącik na lekcje jeden na jeden, użyteczne w przypadku jeśli ani nauczyciel, ani uczeń nie mają warunków w domu, a nie chcą się spotykać w kawiarniach, bo nawet herbata kosztuje więcej niż 5zł.
Alicja Szymczak jest członkinią warszawskich Zielonych i mieszkanką Saskiej Kępy.
20 sierpnia 2010
Założenia transportowe dla Warszawy
Warszawa wzorem innych europejskich stolic zasługuje na to, by być miastem wolnym od korków i spalin. Czas uwolnić warszawiaków i warszawianki od straconych w samochodach godzin i horroru poszukiwania miejsca parkingowego. Programem transportowym Zielonych jest to, żeby konkurencję z samochodem wygrywała komunikacja publiczna. Chcemy, by każdy, kto wybierze transport zbiorowy dostał w zamian krótszy czas codziennego przejazdu do pracy, wysoki komfort podróży oraz możliwość dojechania w każde miejsce w mieście. Dlatego naszym priorytetem będzie punktualność, duża częstotliwość i rozgałęziona sieć komunikacji zbiorowej. Postulujemy również wzmocnienie taboru przez zakup wygodnych, przyjaznych dla niepełnosprawnych i bardziej ekologicznych tramwajów i autobusów (np. o napędzie elektrycznym lub gazowym) a także stopniową modernizację i wymianę dotychczasowych przestarzałych pojazdów. Będziemy rozwijać system buspasów i linii przyspieszonych łączących odległe dzielnice z centrum Warszawy. Zadbamy, aby powstała jak najszybciej druga linia metra, a w przyszłości system obejmujący całe miasto. Należy skończyć z planowaniem miasta z perspektywy biur położonych na szczycie Pałacu Kultury. Przystanki metra, kolei, WKD, autobusów i tramwajów powinny być położone bardzo blisko siebie, tak aby każdy mógł wybrać dogodną dla siebie przesiadkę.
Zieloni będą prowadzić taką politykę przestrzenną, aby uciążliwe dojazdy do pracy przestały być codzienną koniecznością. Chcemy skończyć z bezładnym i nadmiernym lokowaniem miejsc pracy w śródmieściu i ich koncentracją w centrach biznesowych, do których rano nie sposób dojechać. Wiele rozwiniętych miast już dawno wycofało się z takiego modelu, stawiając na równomierne rozłożenie przestrzenne miejsc pracy, mieszkania, handlu i wypoczynku. Wspiera się również przedsiębiorstwa, w których pracownicy pracują w domu przez internet. Dzięki temu codzienne potoki ruchu ulegają zmniejszeniu, nie koncentrują się w jednym kierunku i nie tworzą kilometrowych korków. Łatwiej także znaleźć pracę niedaleko miejsca zamieszkania lub wykonywać ją w domu, zrobić zakupy czy odebrać dzieci z przedszkola. Dlatego - choć nie tylko dlatego - Zieloni uważają za niezbędne, aby miasto zapewniało wystarczającą liczbę przedszkoli i żłobków w danej okolicy. Pozwoli to odzyskać młodym rodzicom czas, jaki teraz poświęcają na codzienne i dalekie odwożenie dzieci.
Doceniamy dotychczasowe wysiłki władz Warszawy w dziedzinie nowych buspasów czy wdrożenia Zintegrowanego Systemu Zarządzania Ruchem. Uważamy jednak, że urzędnicy powinni dawać przykład własnym postępowaniem i codziennie - łącznie z prezydentem lub prezydentką - dojeżdżać do pracy transportem zbiorowym. Wpłynie to nie tylko na polepszenie wizerunku władz ale także na poprawę jakości samej komunikacji.
W stolicy nie ma miejsca na tranzyt. Ilość ruchu już teraz powoduje hałas i nadmierne skażenie powietrza tak uciążliwe i groźne dla nas wszystkich. Zieloni we władzach Warszawy będą naciskać na alternatywne rozwiązania na szczeblu centralnym, które zminimalizują skutki zdrowotne i środowiskowe złych decyzji podjętych przez naszych poprzedników, polegające na przepuszczeniu łączników autostrad i tras tranzytowych przez gęsto zamieszkałe dzielnice Warszawy. Ich mieszkańcy i mieszkanki mają równe prawo do życia w czystym środowisku, jak ci żyjący w śródmieściu.
Zieloni wspierają transport rowerowy jako równoprawny dla tradycyjnego. Oznacza to nie tylko budowę nowych ścieżek i bezpłatnych strzeżonych parkingów rowerowych, ale także wspieranie indywidualnych inicjatyw, np. stojaków przy firmach, targowiskach, szkołach i centrach handlowych.
Hanna Gill-Piątek jest członkinią Zarządu Krajowego Zielonych, była aktywistką stołecznych ruchów, apelujących o przeniesienie budowy stołecznej obwodnicy poza miasto.
Zieloni będą prowadzić taką politykę przestrzenną, aby uciążliwe dojazdy do pracy przestały być codzienną koniecznością. Chcemy skończyć z bezładnym i nadmiernym lokowaniem miejsc pracy w śródmieściu i ich koncentracją w centrach biznesowych, do których rano nie sposób dojechać. Wiele rozwiniętych miast już dawno wycofało się z takiego modelu, stawiając na równomierne rozłożenie przestrzenne miejsc pracy, mieszkania, handlu i wypoczynku. Wspiera się również przedsiębiorstwa, w których pracownicy pracują w domu przez internet. Dzięki temu codzienne potoki ruchu ulegają zmniejszeniu, nie koncentrują się w jednym kierunku i nie tworzą kilometrowych korków. Łatwiej także znaleźć pracę niedaleko miejsca zamieszkania lub wykonywać ją w domu, zrobić zakupy czy odebrać dzieci z przedszkola. Dlatego - choć nie tylko dlatego - Zieloni uważają za niezbędne, aby miasto zapewniało wystarczającą liczbę przedszkoli i żłobków w danej okolicy. Pozwoli to odzyskać młodym rodzicom czas, jaki teraz poświęcają na codzienne i dalekie odwożenie dzieci.
Doceniamy dotychczasowe wysiłki władz Warszawy w dziedzinie nowych buspasów czy wdrożenia Zintegrowanego Systemu Zarządzania Ruchem. Uważamy jednak, że urzędnicy powinni dawać przykład własnym postępowaniem i codziennie - łącznie z prezydentem lub prezydentką - dojeżdżać do pracy transportem zbiorowym. Wpłynie to nie tylko na polepszenie wizerunku władz ale także na poprawę jakości samej komunikacji.
W stolicy nie ma miejsca na tranzyt. Ilość ruchu już teraz powoduje hałas i nadmierne skażenie powietrza tak uciążliwe i groźne dla nas wszystkich. Zieloni we władzach Warszawy będą naciskać na alternatywne rozwiązania na szczeblu centralnym, które zminimalizują skutki zdrowotne i środowiskowe złych decyzji podjętych przez naszych poprzedników, polegające na przepuszczeniu łączników autostrad i tras tranzytowych przez gęsto zamieszkałe dzielnice Warszawy. Ich mieszkańcy i mieszkanki mają równe prawo do życia w czystym środowisku, jak ci żyjący w śródmieściu.
Zieloni wspierają transport rowerowy jako równoprawny dla tradycyjnego. Oznacza to nie tylko budowę nowych ścieżek i bezpłatnych strzeżonych parkingów rowerowych, ale także wspieranie indywidualnych inicjatyw, np. stojaków przy firmach, targowiskach, szkołach i centrach handlowych.
Hanna Gill-Piątek jest członkinią Zarządu Krajowego Zielonych, była aktywistką stołecznych ruchów, apelujących o przeniesienie budowy stołecznej obwodnicy poza miasto.
19 sierpnia 2010
Sztuka rzeczywistości
Do Centrum Sztuki Współczesnej chadzam dość rzadko - nie dlatego, bym miał coś do rzeczonej instytucji, po prostu jakimś dziwnym trafem nie znajduje się na drodze moich codziennych wędrówek. Zachęta to co innego - rzut beretem od Uniwersytetu Warszawskiego, stamtąd zaś równie niedaleko do metra, skąd dostanie się do domu pozostaje kwestią 10 minut jazdy. Kiedyś, gdy mieszkałem jeszcze na Pradze Południe, przynajmniej koło Zamku Ujazdowskiego przejeżdżałem, teraz zaś czynię to bardzo rzadko - tylko wtedy, gdy najdzie mnie ochota na podróż na Mokotów w wersji naziemnej i będę miał cierpliwość do oczekiwania na autobus linii 222. Nawet wtedy jednak obszar od Świętokrzyskiej aż po Puławską zdaje się jakoś bardziej obcy, niż gdy dzięki linii 174 podróżuję większą część czasu aleją Niepodległości. Trudno to wytłumaczyć racjonalnie, można jakoś jeszcze odwoływać się to poczucia miejskiego "przodu" i "tyłu", jak to czynił Yi-Fu Tuan, ale to już chyba temat na zupełnie innego, potencjalnie bardzo zresztą ciekawego, posta.
Wracając do samego CSW, postanowiłem polecić aktualnie odbywające się tam wystawy. Zacząć należałoby od tej, którą wraz z kumplem zobaczyłem jako pierwszą - tym bardziej, że trwa ona tylko do 22 sierpnia. "Men in Pink" Sylvie Blocher to krótki, trwający 7 i pół minuty film, prezentujący paryski chór gejowski, śpiewający wpierw "Międzynarodówkę", po czym zakłada na głowy rajtuzy w tytułowym kolorze i śpiewa piosenkę z Siedmiu Krasnoludków. W międzyczasie widzimy zbliżenia ich twarzy, odpowiednio w pełnym patosu napięciu i spowodowanej noszeniem rzeczonych rajstop deformacji twarzy. Czyżby miała to być metafora utopijnego pragnienia i buntu, gdy przychodzi do jego rozczarowującej realizacji? Najlepiej obejrzeć samemu i spróbować na własną rękę wyciągnąć wnioski.
Następna w kolejce wystawą, na którą pozostaje nieco więcej czasu (trwa bowiem do 5 września) to fotografie Erazma Ciołka, prezentujące rzeczywistość lat 1980-1989. Muzeum reklamuje autora jako skupiającego się na socjologicznym ujmowaniu postrzeganej rzeczywistości, jednak po obejrzeniu sporej wielkości, czarno-białych zdjęć (poza jednym, przedstawiającym Jana Pawła II i Stefana Wyszyńskiego) pojawia się we mnie pewna wątpliwość. Jeśli tak bowiem jest i jeśli zdjęcia Ciołka oddawały rzeczywistość tamtego okresu, to zasadniczo zapowiadają one to, co wydarzy się później - nieprawdopodobną eksplozję politycznego znaczenia kościoła katolickiego. Zdjęcia księży, kościołów i mszy stanowią znaczącą część prezentowanych fotografii, duch religijny z kolei przenika zdecydowaną większość z nich. W kontekście aktualnych wydarzeń związanych z krzyżem pod pałacem prezydenckim ujęcia przedstawiające inne krzyże - brzozowe, katyńskie, nagrobne - zdają się być wzajemnie powiązane. A może to tylko retrospektywna kreacja historii, skupiająca się na uwypukleniu elementów religijnych (wszak duchowa emocjonalność bywa bardziej fotogeniczna niż oświeceniowy racjonalizm) w celu pokazania, że w "Solidarności" nie chodziło wcale o kwestie praw człowieka, tylko o narodowy, patriotyczno-religijny zryw? Oto kolejne pytanie, które powinno skłonić do odwiedzin CSW.
Na koniec retrospektywa, na odwiedziny której ma się czas do końca tego roku. "Rzeczy budzą uczucia" - o niej to bowiem mowa - zbiera w sobie rozmaite narracje z kolekcji CSW, po czym prezentuje je w jednym miejscu. I robi to znakomicie - niezależnie od tego, czy chodzi o wątki relacji człowieka i przyrody (rewelacyjny, gigantyczny, archetypowy niemal futrzak), fascynacji totalitaryzmem (błyskotliwe, rosyjskie nawiązania do tamtejszego, presocrealistycznej szkoły ekspresjonizmu) czy wątku vanitas (neonowe męczeństwo świętego Sebastiana). Ciekawie po latach znów zobaczyć dzieła, które swego czasu budziły olbrzymie kontrowersje, choćby po to, by podrapać się po głowie i zastanowić, co właściwie nas w nich szokowało. Oto wideo Artura Żmijewskiego z nagą kompanią reprezentacyjną, ćwiczącą musztrę w sali z lustrami. Żołnierze, pozbawieni munduru, tracą na chwilę formę, śmieją się przy komendach, po czym wraz z upływem czasu przyzwyczajają się do sytuacji, forma powraca. Pamiętam, ile było w związku z nim medialnego szumu, z oskarżeniami o szarganie narodowych świętości włącznie - tymczasem wynikały one z niepokoju o demaskację wspomnianej formy, tego, że nie jest ona wcale "naturalna" czy oczywista.
Oczywiście nie jest to jedyne warte odnotowania dzieło. W zbliżonym okresie czasu Joanna Rajkowska szykowała swój projekt "Satysfakcja gwarantowana", z limitowaną edycją puszek mających zawierać gotowe do picia wydzieliny ciała. I znów - towarzyszył temu raczej filisterski szok niż choćby chwilowa refleksja nad rzeczywistością, z działającymi w jej obrębie mechanizmami utowarowienia włącznie. Dyskusję z nimi usiłują podjąć takie dzieła, jak realizowana w formie telezakupów instalacja, mająca służyć zareklamowaniu jednego z dzieł sztuki współczesnej, oraz namalowane na podstawie deklaracji przepytywanych osób dwa obrazy - abstrakcja w ostrych kolorach i górska sielanka, będące odpowiednio najmniej i najbardziej pożądanymi wedle badań formami malarstwa. W takiej sytuacji konfrontujemy się nierzadko także z własnym konserwatyzmem i zachowawczością, mogąc jednak w danym momencie przekroczyć ją poprzez zwrócenie uwagi na absurdalność tak definiowanego gustu. Jeśli - rzecz jasna - chcemy podjąć to wyzwanie. Zachęcam do tego, by spróbować.
Wracając do samego CSW, postanowiłem polecić aktualnie odbywające się tam wystawy. Zacząć należałoby od tej, którą wraz z kumplem zobaczyłem jako pierwszą - tym bardziej, że trwa ona tylko do 22 sierpnia. "Men in Pink" Sylvie Blocher to krótki, trwający 7 i pół minuty film, prezentujący paryski chór gejowski, śpiewający wpierw "Międzynarodówkę", po czym zakłada na głowy rajtuzy w tytułowym kolorze i śpiewa piosenkę z Siedmiu Krasnoludków. W międzyczasie widzimy zbliżenia ich twarzy, odpowiednio w pełnym patosu napięciu i spowodowanej noszeniem rzeczonych rajstop deformacji twarzy. Czyżby miała to być metafora utopijnego pragnienia i buntu, gdy przychodzi do jego rozczarowującej realizacji? Najlepiej obejrzeć samemu i spróbować na własną rękę wyciągnąć wnioski.
Następna w kolejce wystawą, na którą pozostaje nieco więcej czasu (trwa bowiem do 5 września) to fotografie Erazma Ciołka, prezentujące rzeczywistość lat 1980-1989. Muzeum reklamuje autora jako skupiającego się na socjologicznym ujmowaniu postrzeganej rzeczywistości, jednak po obejrzeniu sporej wielkości, czarno-białych zdjęć (poza jednym, przedstawiającym Jana Pawła II i Stefana Wyszyńskiego) pojawia się we mnie pewna wątpliwość. Jeśli tak bowiem jest i jeśli zdjęcia Ciołka oddawały rzeczywistość tamtego okresu, to zasadniczo zapowiadają one to, co wydarzy się później - nieprawdopodobną eksplozję politycznego znaczenia kościoła katolickiego. Zdjęcia księży, kościołów i mszy stanowią znaczącą część prezentowanych fotografii, duch religijny z kolei przenika zdecydowaną większość z nich. W kontekście aktualnych wydarzeń związanych z krzyżem pod pałacem prezydenckim ujęcia przedstawiające inne krzyże - brzozowe, katyńskie, nagrobne - zdają się być wzajemnie powiązane. A może to tylko retrospektywna kreacja historii, skupiająca się na uwypukleniu elementów religijnych (wszak duchowa emocjonalność bywa bardziej fotogeniczna niż oświeceniowy racjonalizm) w celu pokazania, że w "Solidarności" nie chodziło wcale o kwestie praw człowieka, tylko o narodowy, patriotyczno-religijny zryw? Oto kolejne pytanie, które powinno skłonić do odwiedzin CSW.
Na koniec retrospektywa, na odwiedziny której ma się czas do końca tego roku. "Rzeczy budzą uczucia" - o niej to bowiem mowa - zbiera w sobie rozmaite narracje z kolekcji CSW, po czym prezentuje je w jednym miejscu. I robi to znakomicie - niezależnie od tego, czy chodzi o wątki relacji człowieka i przyrody (rewelacyjny, gigantyczny, archetypowy niemal futrzak), fascynacji totalitaryzmem (błyskotliwe, rosyjskie nawiązania do tamtejszego, presocrealistycznej szkoły ekspresjonizmu) czy wątku vanitas (neonowe męczeństwo świętego Sebastiana). Ciekawie po latach znów zobaczyć dzieła, które swego czasu budziły olbrzymie kontrowersje, choćby po to, by podrapać się po głowie i zastanowić, co właściwie nas w nich szokowało. Oto wideo Artura Żmijewskiego z nagą kompanią reprezentacyjną, ćwiczącą musztrę w sali z lustrami. Żołnierze, pozbawieni munduru, tracą na chwilę formę, śmieją się przy komendach, po czym wraz z upływem czasu przyzwyczajają się do sytuacji, forma powraca. Pamiętam, ile było w związku z nim medialnego szumu, z oskarżeniami o szarganie narodowych świętości włącznie - tymczasem wynikały one z niepokoju o demaskację wspomnianej formy, tego, że nie jest ona wcale "naturalna" czy oczywista.
Oczywiście nie jest to jedyne warte odnotowania dzieło. W zbliżonym okresie czasu Joanna Rajkowska szykowała swój projekt "Satysfakcja gwarantowana", z limitowaną edycją puszek mających zawierać gotowe do picia wydzieliny ciała. I znów - towarzyszył temu raczej filisterski szok niż choćby chwilowa refleksja nad rzeczywistością, z działającymi w jej obrębie mechanizmami utowarowienia włącznie. Dyskusję z nimi usiłują podjąć takie dzieła, jak realizowana w formie telezakupów instalacja, mająca służyć zareklamowaniu jednego z dzieł sztuki współczesnej, oraz namalowane na podstawie deklaracji przepytywanych osób dwa obrazy - abstrakcja w ostrych kolorach i górska sielanka, będące odpowiednio najmniej i najbardziej pożądanymi wedle badań formami malarstwa. W takiej sytuacji konfrontujemy się nierzadko także z własnym konserwatyzmem i zachowawczością, mogąc jednak w danym momencie przekroczyć ją poprzez zwrócenie uwagi na absurdalność tak definiowanego gustu. Jeśli - rzecz jasna - chcemy podjąć to wyzwanie. Zachęcam do tego, by spróbować.
18 sierpnia 2010
Subiektywne wojaże warszawskie: Budapeszt
W drodze powrotnej do Warszawy z Letniej Akademii Ekopolitycznej nie sposób było ominąć Budapesztu. Stolica Węgier – z różnych powodów – zrobiła na mnie duże wrażenie. Nie chodzi już nawet o jej mieszczańskiego ducha, co raczej o poczucie monumentalności miasta, w gruncie rzeczy wcale nie takiego dużego, nawet w kategoriach pieszych przechadzek po jego centrum. Jego piękno sprawia, że obok Pragi to środkowoeuropejska stolica, przyciągająca turystki i turystów z siłą sporego magnesu. Nie zapominajmy zresztą o tym, że całkiem blisko stąd tak do Wiednia, jak i na Bałkany. Stojąc na dworcu Keleti – monumentalnej strukturze o stylu starego, dziewiętnastowiecznego dworca – można wsiąść w pociąg do Moskwy z jednej, i do Salonik z drugiej strony.
Co kamienica to dzieło sztuki. Poznany przeze mnie na letniej szkole Gabor, socjolog i działacz węgierskiej partii LMP, radzi by nie patrzeć się na sklepowe witryny, lecz by nosić głowę wysoko i oglądać fasady budynków. Okazuje się to szczególnie przydatne, kiedy przechodzę obok siedziby skrajnie prawicowej partii MIEP, przy której Jobbik to centroprawica, a także biura jednego z posłów rządzącego, prawicowo-populistycznego Fideszu premiera Victora Orbana. Nie da się ukryć, że wystrój zewnętrzny kamienic robi wrażenie – w przeciwieństwie do wymuskanego, pięciogwiazdkowego hotelu ze szkła i betonu, położonego w pobliżu dzielnicy żydowskiej. Wśród nich takie, które cieszą oko wyrafinowaną, secesyjną linią. Blisko Dek Ferenc ter, miejsca przesiadkowego dla wszystkich trzech linii budapesztańskiego metra, znaleźć można budynek, nazwany Bulwarem Paryskim – i rzeczywiście, wchodząc do środka można się poczuć jak przy lekturze Waltera Benjamina. Dziewiętnastowieczne dziedzictwo kulturowe drugiego, obok Wiednia, centrum życia społecznego, kulturalnego i politycznego Austro-Węgier, widać tu na każdym kroku.
Uśmiecham się nieco, gdy Gabor opowiada mi o ciężkich, bo sięgających aż 10 procent, stratach w budynkach stolicy Węgier w czasie II Wojny Światowej. Być może nieświadomie wychodzi ze mnie nadwiślańskie cierpiętnictwo, ale znajomy przyznaje sam z siebie, że faktycznie – Warszawa miała gorzej. Madziarzy mają jednak czym się chwalić – mają perły architektury, chociażby bodaj największą w świecie synagogę – pamiątkę po nieco bardziej wielokulturowych czasach, kiedy na terenie kraju mieszkało całkiem sporo Żydów, których pod koniec wojny, w wyniku zawirowań na politycznych szczytach, w dużej mierze dotknął los ich ziomków z innych regionów Europy. Po tym, jak w maju 1945 roku zapanował wreszcie pokój, zdecydowano się na przesiedlenie kolejnej mniejszości – niemieckiej.
Dziś z mniejszości największą rolę odgrywają Romowie, stanowiący od 6 do 8% populacji. 95% żyje w nędzy, a liczba ta stanowi połowę osób, cierpiących z powodu biedy w tym kraju. Na stacjach metra widać kartony, na których śpią osoby bezdomne. Choć skala niedostatku nie jest tu jakoś ekstremalnie odmienna w porównaniu do Polski, to jednak mam wrażenie, że jest bardziej widoczna na ulicach. Podobnie, jak pewne poszlaki, wskazujące na sentyment za „starymi, dobrymi czasami” - i to nie komunistycznymi. Zdumiewająco dużo tu narodowych czerwono-biało-zielonych flag, od czasu do czasu natknąć się można na witrynę sklepową, w której obejrzeć można mapę kraju z okresu przed traktatem z Trianon. W rozciągające się od Adriatyku po Transylwanię granice wpisane są te współczesne – nawet na postronnym obserwatorze robi to wrażenie. Jakoś nie przychodzi mi do głowy jakaś szczególnie duża ilość miejsc w Warszawie, w witrynach których można znaleźć mapę Polski z jej złotego wieku...
Mają czym tu się chwalić – chociażby niezłymi winami, dostępnymi za całkiem przyzwoite pieniądze. Kiedy przychodzi się przez most na Dunaju, z wrażenia zapiera dech. To piękne miasto – z szeroką rzeką, nad którą znajdują się bulwary, stromą skarpą w bliskiej okolicy, imponującymi gmachami zamku i parlamentu. Mają tu też dość duże monety, aż dziw bierze, że chce im się na nie zużywać tyle kruszcu. Przyjemnie jest spacerować, ale powrót do Warszawy wzywa, a do tego odzywają się zmęczone stopy, dosłownie zmasakrowane przez kilkudniowe wystawienie na pastwę komarów na terenie położonego w lesie ośrodka. W pociągu – po opadnięciu stresu, związanego z tak trudnymi czynnościami, jak znalezienie odpowiedniej linii metra (Gabor chwali się, że pierwsza nitka powstała jako pierwsza w kontynentalnej Europie i druga, po londyńskiej) czy właściwego, jadącego do Warszawy, a nie Wiednia, Krakowa czy Moskwy wagonu, mogę chwilę odsapnąć. Dobrze wracać do domu – perspektywa ta utrzymuje przy życiu szczególnie wtedy, gdy dwójka pasażerów z Bratysławy otwiera okno, mając na celu prawdopodobnie popełnienie samobójstwa z powodu wyziębienia, po czym gasi światło, niespecjalnie troszcząc się o moje zdanie. Witamy w Europie Środkowej.
Co kamienica to dzieło sztuki. Poznany przeze mnie na letniej szkole Gabor, socjolog i działacz węgierskiej partii LMP, radzi by nie patrzeć się na sklepowe witryny, lecz by nosić głowę wysoko i oglądać fasady budynków. Okazuje się to szczególnie przydatne, kiedy przechodzę obok siedziby skrajnie prawicowej partii MIEP, przy której Jobbik to centroprawica, a także biura jednego z posłów rządzącego, prawicowo-populistycznego Fideszu premiera Victora Orbana. Nie da się ukryć, że wystrój zewnętrzny kamienic robi wrażenie – w przeciwieństwie do wymuskanego, pięciogwiazdkowego hotelu ze szkła i betonu, położonego w pobliżu dzielnicy żydowskiej. Wśród nich takie, które cieszą oko wyrafinowaną, secesyjną linią. Blisko Dek Ferenc ter, miejsca przesiadkowego dla wszystkich trzech linii budapesztańskiego metra, znaleźć można budynek, nazwany Bulwarem Paryskim – i rzeczywiście, wchodząc do środka można się poczuć jak przy lekturze Waltera Benjamina. Dziewiętnastowieczne dziedzictwo kulturowe drugiego, obok Wiednia, centrum życia społecznego, kulturalnego i politycznego Austro-Węgier, widać tu na każdym kroku.
Uśmiecham się nieco, gdy Gabor opowiada mi o ciężkich, bo sięgających aż 10 procent, stratach w budynkach stolicy Węgier w czasie II Wojny Światowej. Być może nieświadomie wychodzi ze mnie nadwiślańskie cierpiętnictwo, ale znajomy przyznaje sam z siebie, że faktycznie – Warszawa miała gorzej. Madziarzy mają jednak czym się chwalić – mają perły architektury, chociażby bodaj największą w świecie synagogę – pamiątkę po nieco bardziej wielokulturowych czasach, kiedy na terenie kraju mieszkało całkiem sporo Żydów, których pod koniec wojny, w wyniku zawirowań na politycznych szczytach, w dużej mierze dotknął los ich ziomków z innych regionów Europy. Po tym, jak w maju 1945 roku zapanował wreszcie pokój, zdecydowano się na przesiedlenie kolejnej mniejszości – niemieckiej.
Dziś z mniejszości największą rolę odgrywają Romowie, stanowiący od 6 do 8% populacji. 95% żyje w nędzy, a liczba ta stanowi połowę osób, cierpiących z powodu biedy w tym kraju. Na stacjach metra widać kartony, na których śpią osoby bezdomne. Choć skala niedostatku nie jest tu jakoś ekstremalnie odmienna w porównaniu do Polski, to jednak mam wrażenie, że jest bardziej widoczna na ulicach. Podobnie, jak pewne poszlaki, wskazujące na sentyment za „starymi, dobrymi czasami” - i to nie komunistycznymi. Zdumiewająco dużo tu narodowych czerwono-biało-zielonych flag, od czasu do czasu natknąć się można na witrynę sklepową, w której obejrzeć można mapę kraju z okresu przed traktatem z Trianon. W rozciągające się od Adriatyku po Transylwanię granice wpisane są te współczesne – nawet na postronnym obserwatorze robi to wrażenie. Jakoś nie przychodzi mi do głowy jakaś szczególnie duża ilość miejsc w Warszawie, w witrynach których można znaleźć mapę Polski z jej złotego wieku...
Mają czym tu się chwalić – chociażby niezłymi winami, dostępnymi za całkiem przyzwoite pieniądze. Kiedy przychodzi się przez most na Dunaju, z wrażenia zapiera dech. To piękne miasto – z szeroką rzeką, nad którą znajdują się bulwary, stromą skarpą w bliskiej okolicy, imponującymi gmachami zamku i parlamentu. Mają tu też dość duże monety, aż dziw bierze, że chce im się na nie zużywać tyle kruszcu. Przyjemnie jest spacerować, ale powrót do Warszawy wzywa, a do tego odzywają się zmęczone stopy, dosłownie zmasakrowane przez kilkudniowe wystawienie na pastwę komarów na terenie położonego w lesie ośrodka. W pociągu – po opadnięciu stresu, związanego z tak trudnymi czynnościami, jak znalezienie odpowiedniej linii metra (Gabor chwali się, że pierwsza nitka powstała jako pierwsza w kontynentalnej Europie i druga, po londyńskiej) czy właściwego, jadącego do Warszawy, a nie Wiednia, Krakowa czy Moskwy wagonu, mogę chwilę odsapnąć. Dobrze wracać do domu – perspektywa ta utrzymuje przy życiu szczególnie wtedy, gdy dwójka pasażerów z Bratysławy otwiera okno, mając na celu prawdopodobnie popełnienie samobójstwa z powodu wyziębienia, po czym gasi światło, niespecjalnie troszcząc się o moje zdanie. Witamy w Europie Środkowej.
17 sierpnia 2010
Progresywna polityka w Warszawie – z czym to się je?
Niedawne zainteresowanie medialne potencjalną kandydaturą Krystiana Legierskiego pokazało, że na alternatywny, zielony sposób myślenia o mieście jest spora przestrzeń. Od 2007 roku, kiedy zostałem – wraz z Ireną Kołodziej – przewodniczącym koła warszawskiego usiłujemy udowodnić, że Zieloni są gotowi do przejęcia współodpowiedzialności za rozwój Warszawy. Rozwój, który dla nas oznacza przede wszystkim dbanie o jakość życia, a nie zaspokajanie metropolitarnych ambicji stworzenia ze stolicy nadwiślańskiego Manhattanu. Ogłaszając niedawno chęć tworzenia progresywnej alternatywy, wyrazistego głosu stojącego w kontrze do dwóch konserwatywnych partii prawicowych: PO i PiS, nie żartowaliśmy. Chcemy zapobiec sytuacji, w której Platforma Obywatelska będzie miała samodzielną większość w Radzie Miasta, a druga partia prawicowa opierać będzie swoją polityczną wizję na prostej negacji poczynań tej pierwszej. Byłaby to naszym zdaniem sytuacja niedobra dla mieszkanek i mieszkańców Warszawy.
O co nam chodzi?
Zielona polityka w swoich założeniach jasno akcentuje, że nie istnieje różnica między interesem społecznym a ekologicznym. Czy tego chcemy czy nie, bez środowiska naturalnego jakość naszego życia spadłaby dość drastycznie. Rosnący poziom hałasu i korków w mieście, zanieczyszczone powietrze, inwestycyjna presja na tereny zielone – to nie fikcja, a rzeczywistość, z którą musimy się konfrontować. Koncepcja miasta, harmonizującego rozwój społeczny, ekologiczny i ekonomiczny od lat staje się europejskim standardem polityki urbanistycznej. Dziwnym trafem jednak kwestie tego typu pozostają na uboczu politycznej debaty w naszym mieście. Czas, by przywrócić im należne miejsce. Od dawna zwracamy uwagę na tematy, które chcemy widzieć w centrum dyskusji i sporów w kolejnej Radzie Miasta:
- Przestrzeń publiczna wysokiej jakości. W badaniach „Barometru Warszawskiego” regularnie wychodzi, że osoby mieszkające w Warszawie narzekają na niedostateczną ilość infrastruktury rekreacyjnej, przeznaczonej dla dzieci, a nawet tej związanej z korzystaniem z obszarów zielonych. Niedostatecznie szybko – i z oporami ze strony urzędników – przystosowuje się naszą wspólną przestrzeń dla potrzeb osób z niepełnosprawnością, rodziców z dziećmi czy osób słabo widzących. Wystarczy spojrzeć na tabliczki na przystankach autobusowych, położonych najczęściej za wysoko dla potrzeb osób poruszających się na wózku, zaś rozmiar czcionki również nie ułatwia jej czytania osobom z gorszym wzrokiem. Takich pozornych drobiazgów są setki – wydawać by się mogło, że nie trzeba wiele wysiłku, by zmienić sytuację. Ta jednak, jeśli ulega zmianie, to w tempie dalece niesatysfakcjonującym. Podobnie z włączaniem mieszkanek i mieszkańców w procesy decyzyjne w mieście – absurdalnie wysoka, 15-tysięczna poprzeczka podpisów pod projektem inicjatywy uchwałodawczej czy konsultacje społeczne po, a nie przed napisaniem ramowych dokumentów miejskich sprawiają, że kontrola zwykłych ludzi nad władzą w mieście w okresie między wyborami staje się symboliczna. Nie potrzebujemy tego typu symboli – potrzebujemy silnej tkanki społecznej, której nie osiągnie się decydując o mieście ponad głowami mieszkanek i mieszkańców.
- Zrównoważony transport. Popatrzmy przez chwilę na transport zbiorowy. Używa go 70% osób w mieście, a do niedawnych pierwszych, nieśmiałych ruchów w rodzaju buspasa na Trasie Łazienkowskiej pozostawał w cieniu samochodowych spalin. Wiara w to, że da się zaspokoić rosnący popyt transportu indywidualnego na ograniczone dobro, jakim jest przestrzeń (szczególnie ta miejska) jest złudna. Czas, by to osoby, wybierające bardziej przyjazną środowisku komunikację nie były przez miasto sekowane. To kwestia podstawowej infrastruktury, na którą czekamy i czekamy, a doczekać się nie możemy – równych chodników, zintegrowanej sieci ścieżek rowerowych, nie wpadania na pomysły w rodzaju spychania pieszych do podziemi, jak niedawno planowano uczynić na Pradze Północ. 80% podróży w miastach odbywa się na dystansie do 5 kilometrów – nie ma żadnego racjonalnego powodu, by większość z nich nie mogła odbywać się metodami innymi, niż zajmowanie jezdni przez pojedyncze, jeżdżące w samochodach osoby.
- Kultura i usługi publiczne. Warszawa pretenduje do miana Europejskiej Stolicy Kultury na rok 2016. W tym samym czasie znika klubowe zagłębie na Dobrej, klapę ponosi festiwal „Przemiany”, a do tej pory darmowy Warsaw Orange Music, który właśnie z powodu możliwości bezpłatnego obejrzenia całkiem niezgorszych zespołów oraz artystek i artystów światowej sceny muzycznej miał pewną szansę na rywalizację z większymi i organizowanymi w bardziej atrakcyjnych turystycznie obszarach wydarzeń tego typu trafia pod skrzydła kolejnego medialnego koncernu, który przenosi go z centrum miasta i biletuje. Nie widać silnego wspierania festiwali stołecznych mniejszości kulturowych i etnicznych, tworzących to miasto tak samo, jak wszyscy inni. To wszystko kwestie, które wymagają interwencji i przemyślenia – tym bardziej, że w przytoczonych badaniach „Barometru Warszawskiego” spory odsetek pytanych nie odczuwa, by oferta kulturalnego naszego miasta miała być specjalnie bogata. Przyspieszeniu musi ulec także rozwój infrastruktury żłobkowej i przedszkolnej, tak bardzo potrzebnej dla godzenia ról w życiu prywatnym i zawodowym. Wszystkie wymienione wyżej kwestie to czubek góry lodowej, którą chcielibyśmy się zająć.
Jak było?
Główne siły politycznej sceny w Radzie Miasta do tej pory zdawały się być pochłonięte raczej sobą niż społecznymi problemami. Platforma Obywatelska zajmowała się przytakiwaniem płynącym z Ratusza decyzjom, Prawo i Sprawiedliwość – walką o dekomunizację ulic, SLD z kolei nie było w stanie skomunikować pewnych swoich sukcesów, jak chociażby tani bilet seniora na przejazdy komunikacją miejską czy ulgi w płaceniu podwyższonych czynszów komunalnych dla osób żyjących w złych warunkach. Dominuje myślenie w kategoriach wielkich inwestycji, takich, które nadają się do przecinania wstęg w okresie kampanii wyborczej. Czy ktoś przetnie wstęgę przy postawieniu ławek albo zaprzestaniu przybierającej niemal bandyckie wymiary wycinki drzew w mieście? Wielka szkoda, że przez te wszystkie lata Platforma zapomniała o zobowiązaniu, jakie niesie ze sobą posiadanie w nazwie przymiotnika Obywatelska, PiS nie akcentuje tych pomysłów, które pozostają tożsame z naszymi, jak szybka budowa linii tramwajowej do Wilanowa, któremu z powodu gwałtownego, niekontrolowanego rozwoju grozi komunikacyjny paraliż, Sojusz Lewicy Demokratycznej z kolei – co smutno mi stwierdzić – zdaje się lekceważyć potrzeby i postulaty organizacji pozarządowych, wyrażane na rozlicznych komisjach dialogu społecznego.
Jak może być?
Nasze marzenie o progresywnej polityce w Radzie Miasta nie przesłania nam politycznej rzeczywistości. Zdajemy sobie sprawę z wielu ograniczeń, jakie nakłada ordynacja wyborcza do samorządów. Wiemy, że nawet przekroczenie 5% wyborczego progu nie gwarantuje otrzymania mandatów w Radzie Miasta. Właśnie dlatego działamy na rzecz szerokiego porozumienia na rzecz miasta dla ludzi. Jesteśmy otwarci na polityczne propozycje, które dadzą szanse na powstrzymanie duopolu PO i PiS. Naszym warunkiem jest przede wszystkim stworzenie spójnej wizji miasta, w którym każda i każdy może mieć swoje miejsce. Gdyby zależało nam tylko na stołkach, już dawno oddalibyśmy hołd lenny partii Hanny Gronkiewicz-Waltz, by następnie wespół zespół leczyć narodowe kompleksy budową jak najwyższych wieżowców. Wiemy jednak, że w polityce jest już na tyle dużo cynizmu, że nie trzeba dodawać do tego ognia więcej oliwy. Wolimy nieco go przytłumić, by nie spalił on naszego wspólnego domu, jakim jest Warszawa.
Alternatywy zamiast strachu
Siłą rzeczy – nie ma co tu kryć – takie nasze podejście oznacza również otwarcie na dialog z największą jak dotąd polityczną alternatywą dla Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości, czyli z Sojuszem Lewicy Demokratycznej. Partia ta stoi na rozdrożu – albo pokaże, że zależy jej na jakości życia ludzi, a nie na fruktach związanych ze współrządzeniem w mieście z PO, albo swoją inercją przyczyni się do odpływu swego elektoratu do Platformy, zapewni jej absolutną większość, a sobie – czysto symboliczną reprezentację w Radzie Miasta. Frukta straci w tym scenariuszu tak czy siak. Może też pójść inną drogą – partnerskiej współpracy, przyznania się do błędów w kadencji 2006-2010, podkreślenia swoich sukcesów w tym okresie i usiłowania stworzenia wspólnymi siłami atrakcyjnej oferty programowej dotyczącej tworzenia miasta o ludzkiej skali. Już raz daliśmy się nabrać, kiedy ekipa Hanny Gronkiewicz-Waltz obiecywała na EURO 2012 rewitalizację Pragi, z której został niemal wyłącznie pnący się do góry nowy Stadion Narodowy. A zatem – buspasy zamiast kolejnych milionów na stadion Legii, przedszkola zamiast mrzonek o letniej olimpiadzie, drobny handel zamiast biernego przyzwalania na gentryfikację. Proste? Naturalnie.
Szczerze wierzę, że taki alians pomógłby zatrzymać wyborczy walec Platformy i następnie wymuszać na kolejnych władzach miasta – niezależnie od ich odcienia – prospołeczne i proekologiczne rozwiązania. Alians taki mógłby wspierać dobre pomysły, niezależnie od tego, czy wychodzić one będą z ław PO, czy też PiS. Społeczny dialog i polityczne porozumienie – oparte nie na rezygnacji z przekonań i wyznawanych wartości, lecz na poszukiwaniu wspólnych punktów – tego wszystkiego Warszawa potrzebuje dziś jak kania dżdżu. Nie musimy być skazani na wojnę polsko-polską, ani też na zamiatanie prawdziwych różnic i sprzecznych interesów pod dywan. W najbliższych tygodniach wszystkie progresywne siły polityczne w Warszawie czeka zdanie egzaminu z odpowiedzialności za miasto. Tak jak napisałem na wstępie tego tekstu – nie boimy się tej odpowiedzialności.
Tekst ukazał się na łamach E-Kurjera Warszawskiego.
O co nam chodzi?
Zielona polityka w swoich założeniach jasno akcentuje, że nie istnieje różnica między interesem społecznym a ekologicznym. Czy tego chcemy czy nie, bez środowiska naturalnego jakość naszego życia spadłaby dość drastycznie. Rosnący poziom hałasu i korków w mieście, zanieczyszczone powietrze, inwestycyjna presja na tereny zielone – to nie fikcja, a rzeczywistość, z którą musimy się konfrontować. Koncepcja miasta, harmonizującego rozwój społeczny, ekologiczny i ekonomiczny od lat staje się europejskim standardem polityki urbanistycznej. Dziwnym trafem jednak kwestie tego typu pozostają na uboczu politycznej debaty w naszym mieście. Czas, by przywrócić im należne miejsce. Od dawna zwracamy uwagę na tematy, które chcemy widzieć w centrum dyskusji i sporów w kolejnej Radzie Miasta:
- Przestrzeń publiczna wysokiej jakości. W badaniach „Barometru Warszawskiego” regularnie wychodzi, że osoby mieszkające w Warszawie narzekają na niedostateczną ilość infrastruktury rekreacyjnej, przeznaczonej dla dzieci, a nawet tej związanej z korzystaniem z obszarów zielonych. Niedostatecznie szybko – i z oporami ze strony urzędników – przystosowuje się naszą wspólną przestrzeń dla potrzeb osób z niepełnosprawnością, rodziców z dziećmi czy osób słabo widzących. Wystarczy spojrzeć na tabliczki na przystankach autobusowych, położonych najczęściej za wysoko dla potrzeb osób poruszających się na wózku, zaś rozmiar czcionki również nie ułatwia jej czytania osobom z gorszym wzrokiem. Takich pozornych drobiazgów są setki – wydawać by się mogło, że nie trzeba wiele wysiłku, by zmienić sytuację. Ta jednak, jeśli ulega zmianie, to w tempie dalece niesatysfakcjonującym. Podobnie z włączaniem mieszkanek i mieszkańców w procesy decyzyjne w mieście – absurdalnie wysoka, 15-tysięczna poprzeczka podpisów pod projektem inicjatywy uchwałodawczej czy konsultacje społeczne po, a nie przed napisaniem ramowych dokumentów miejskich sprawiają, że kontrola zwykłych ludzi nad władzą w mieście w okresie między wyborami staje się symboliczna. Nie potrzebujemy tego typu symboli – potrzebujemy silnej tkanki społecznej, której nie osiągnie się decydując o mieście ponad głowami mieszkanek i mieszkańców.
- Zrównoważony transport. Popatrzmy przez chwilę na transport zbiorowy. Używa go 70% osób w mieście, a do niedawnych pierwszych, nieśmiałych ruchów w rodzaju buspasa na Trasie Łazienkowskiej pozostawał w cieniu samochodowych spalin. Wiara w to, że da się zaspokoić rosnący popyt transportu indywidualnego na ograniczone dobro, jakim jest przestrzeń (szczególnie ta miejska) jest złudna. Czas, by to osoby, wybierające bardziej przyjazną środowisku komunikację nie były przez miasto sekowane. To kwestia podstawowej infrastruktury, na którą czekamy i czekamy, a doczekać się nie możemy – równych chodników, zintegrowanej sieci ścieżek rowerowych, nie wpadania na pomysły w rodzaju spychania pieszych do podziemi, jak niedawno planowano uczynić na Pradze Północ. 80% podróży w miastach odbywa się na dystansie do 5 kilometrów – nie ma żadnego racjonalnego powodu, by większość z nich nie mogła odbywać się metodami innymi, niż zajmowanie jezdni przez pojedyncze, jeżdżące w samochodach osoby.
- Kultura i usługi publiczne. Warszawa pretenduje do miana Europejskiej Stolicy Kultury na rok 2016. W tym samym czasie znika klubowe zagłębie na Dobrej, klapę ponosi festiwal „Przemiany”, a do tej pory darmowy Warsaw Orange Music, który właśnie z powodu możliwości bezpłatnego obejrzenia całkiem niezgorszych zespołów oraz artystek i artystów światowej sceny muzycznej miał pewną szansę na rywalizację z większymi i organizowanymi w bardziej atrakcyjnych turystycznie obszarach wydarzeń tego typu trafia pod skrzydła kolejnego medialnego koncernu, który przenosi go z centrum miasta i biletuje. Nie widać silnego wspierania festiwali stołecznych mniejszości kulturowych i etnicznych, tworzących to miasto tak samo, jak wszyscy inni. To wszystko kwestie, które wymagają interwencji i przemyślenia – tym bardziej, że w przytoczonych badaniach „Barometru Warszawskiego” spory odsetek pytanych nie odczuwa, by oferta kulturalnego naszego miasta miała być specjalnie bogata. Przyspieszeniu musi ulec także rozwój infrastruktury żłobkowej i przedszkolnej, tak bardzo potrzebnej dla godzenia ról w życiu prywatnym i zawodowym. Wszystkie wymienione wyżej kwestie to czubek góry lodowej, którą chcielibyśmy się zająć.
Jak było?
Główne siły politycznej sceny w Radzie Miasta do tej pory zdawały się być pochłonięte raczej sobą niż społecznymi problemami. Platforma Obywatelska zajmowała się przytakiwaniem płynącym z Ratusza decyzjom, Prawo i Sprawiedliwość – walką o dekomunizację ulic, SLD z kolei nie było w stanie skomunikować pewnych swoich sukcesów, jak chociażby tani bilet seniora na przejazdy komunikacją miejską czy ulgi w płaceniu podwyższonych czynszów komunalnych dla osób żyjących w złych warunkach. Dominuje myślenie w kategoriach wielkich inwestycji, takich, które nadają się do przecinania wstęg w okresie kampanii wyborczej. Czy ktoś przetnie wstęgę przy postawieniu ławek albo zaprzestaniu przybierającej niemal bandyckie wymiary wycinki drzew w mieście? Wielka szkoda, że przez te wszystkie lata Platforma zapomniała o zobowiązaniu, jakie niesie ze sobą posiadanie w nazwie przymiotnika Obywatelska, PiS nie akcentuje tych pomysłów, które pozostają tożsame z naszymi, jak szybka budowa linii tramwajowej do Wilanowa, któremu z powodu gwałtownego, niekontrolowanego rozwoju grozi komunikacyjny paraliż, Sojusz Lewicy Demokratycznej z kolei – co smutno mi stwierdzić – zdaje się lekceważyć potrzeby i postulaty organizacji pozarządowych, wyrażane na rozlicznych komisjach dialogu społecznego.
Jak może być?
Nasze marzenie o progresywnej polityce w Radzie Miasta nie przesłania nam politycznej rzeczywistości. Zdajemy sobie sprawę z wielu ograniczeń, jakie nakłada ordynacja wyborcza do samorządów. Wiemy, że nawet przekroczenie 5% wyborczego progu nie gwarantuje otrzymania mandatów w Radzie Miasta. Właśnie dlatego działamy na rzecz szerokiego porozumienia na rzecz miasta dla ludzi. Jesteśmy otwarci na polityczne propozycje, które dadzą szanse na powstrzymanie duopolu PO i PiS. Naszym warunkiem jest przede wszystkim stworzenie spójnej wizji miasta, w którym każda i każdy może mieć swoje miejsce. Gdyby zależało nam tylko na stołkach, już dawno oddalibyśmy hołd lenny partii Hanny Gronkiewicz-Waltz, by następnie wespół zespół leczyć narodowe kompleksy budową jak najwyższych wieżowców. Wiemy jednak, że w polityce jest już na tyle dużo cynizmu, że nie trzeba dodawać do tego ognia więcej oliwy. Wolimy nieco go przytłumić, by nie spalił on naszego wspólnego domu, jakim jest Warszawa.
Alternatywy zamiast strachu
Siłą rzeczy – nie ma co tu kryć – takie nasze podejście oznacza również otwarcie na dialog z największą jak dotąd polityczną alternatywą dla Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości, czyli z Sojuszem Lewicy Demokratycznej. Partia ta stoi na rozdrożu – albo pokaże, że zależy jej na jakości życia ludzi, a nie na fruktach związanych ze współrządzeniem w mieście z PO, albo swoją inercją przyczyni się do odpływu swego elektoratu do Platformy, zapewni jej absolutną większość, a sobie – czysto symboliczną reprezentację w Radzie Miasta. Frukta straci w tym scenariuszu tak czy siak. Może też pójść inną drogą – partnerskiej współpracy, przyznania się do błędów w kadencji 2006-2010, podkreślenia swoich sukcesów w tym okresie i usiłowania stworzenia wspólnymi siłami atrakcyjnej oferty programowej dotyczącej tworzenia miasta o ludzkiej skali. Już raz daliśmy się nabrać, kiedy ekipa Hanny Gronkiewicz-Waltz obiecywała na EURO 2012 rewitalizację Pragi, z której został niemal wyłącznie pnący się do góry nowy Stadion Narodowy. A zatem – buspasy zamiast kolejnych milionów na stadion Legii, przedszkola zamiast mrzonek o letniej olimpiadzie, drobny handel zamiast biernego przyzwalania na gentryfikację. Proste? Naturalnie.
Szczerze wierzę, że taki alians pomógłby zatrzymać wyborczy walec Platformy i następnie wymuszać na kolejnych władzach miasta – niezależnie od ich odcienia – prospołeczne i proekologiczne rozwiązania. Alians taki mógłby wspierać dobre pomysły, niezależnie od tego, czy wychodzić one będą z ław PO, czy też PiS. Społeczny dialog i polityczne porozumienie – oparte nie na rezygnacji z przekonań i wyznawanych wartości, lecz na poszukiwaniu wspólnych punktów – tego wszystkiego Warszawa potrzebuje dziś jak kania dżdżu. Nie musimy być skazani na wojnę polsko-polską, ani też na zamiatanie prawdziwych różnic i sprzecznych interesów pod dywan. W najbliższych tygodniach wszystkie progresywne siły polityczne w Warszawie czeka zdanie egzaminu z odpowiedzialności za miasto. Tak jak napisałem na wstępie tego tekstu – nie boimy się tej odpowiedzialności.
Tekst ukazał się na łamach E-Kurjera Warszawskiego.
Subskrybuj:
Posty (Atom)