W drodze powrotnej do Warszawy z Letniej Akademii Ekopolitycznej nie sposób było ominąć Budapesztu. Stolica Węgier – z różnych powodów – zrobiła na mnie duże wrażenie. Nie chodzi już nawet o jej mieszczańskiego ducha, co raczej o poczucie monumentalności miasta, w gruncie rzeczy wcale nie takiego dużego, nawet w kategoriach pieszych przechadzek po jego centrum. Jego piękno sprawia, że obok Pragi to środkowoeuropejska stolica, przyciągająca turystki i turystów z siłą sporego magnesu. Nie zapominajmy zresztą o tym, że całkiem blisko stąd tak do Wiednia, jak i na Bałkany. Stojąc na dworcu Keleti – monumentalnej strukturze o stylu starego, dziewiętnastowiecznego dworca – można wsiąść w pociąg do Moskwy z jednej, i do Salonik z drugiej strony.
Co kamienica to dzieło sztuki. Poznany przeze mnie na letniej szkole Gabor, socjolog i działacz węgierskiej partii LMP, radzi by nie patrzeć się na sklepowe witryny, lecz by nosić głowę wysoko i oglądać fasady budynków. Okazuje się to szczególnie przydatne, kiedy przechodzę obok siedziby skrajnie prawicowej partii MIEP, przy której Jobbik to centroprawica, a także biura jednego z posłów rządzącego, prawicowo-populistycznego Fideszu premiera Victora Orbana. Nie da się ukryć, że wystrój zewnętrzny kamienic robi wrażenie – w przeciwieństwie do wymuskanego, pięciogwiazdkowego hotelu ze szkła i betonu, położonego w pobliżu dzielnicy żydowskiej. Wśród nich takie, które cieszą oko wyrafinowaną, secesyjną linią. Blisko Dek Ferenc ter, miejsca przesiadkowego dla wszystkich trzech linii budapesztańskiego metra, znaleźć można budynek, nazwany Bulwarem Paryskim – i rzeczywiście, wchodząc do środka można się poczuć jak przy lekturze Waltera Benjamina. Dziewiętnastowieczne dziedzictwo kulturowe drugiego, obok Wiednia, centrum życia społecznego, kulturalnego i politycznego Austro-Węgier, widać tu na każdym kroku.
Uśmiecham się nieco, gdy Gabor opowiada mi o ciężkich, bo sięgających aż 10 procent, stratach w budynkach stolicy Węgier w czasie II Wojny Światowej. Być może nieświadomie wychodzi ze mnie nadwiślańskie cierpiętnictwo, ale znajomy przyznaje sam z siebie, że faktycznie – Warszawa miała gorzej. Madziarzy mają jednak czym się chwalić – mają perły architektury, chociażby bodaj największą w świecie synagogę – pamiątkę po nieco bardziej wielokulturowych czasach, kiedy na terenie kraju mieszkało całkiem sporo Żydów, których pod koniec wojny, w wyniku zawirowań na politycznych szczytach, w dużej mierze dotknął los ich ziomków z innych regionów Europy. Po tym, jak w maju 1945 roku zapanował wreszcie pokój, zdecydowano się na przesiedlenie kolejnej mniejszości – niemieckiej.
Dziś z mniejszości największą rolę odgrywają Romowie, stanowiący od 6 do 8% populacji. 95% żyje w nędzy, a liczba ta stanowi połowę osób, cierpiących z powodu biedy w tym kraju. Na stacjach metra widać kartony, na których śpią osoby bezdomne. Choć skala niedostatku nie jest tu jakoś ekstremalnie odmienna w porównaniu do Polski, to jednak mam wrażenie, że jest bardziej widoczna na ulicach. Podobnie, jak pewne poszlaki, wskazujące na sentyment za „starymi, dobrymi czasami” - i to nie komunistycznymi. Zdumiewająco dużo tu narodowych czerwono-biało-zielonych flag, od czasu do czasu natknąć się można na witrynę sklepową, w której obejrzeć można mapę kraju z okresu przed traktatem z Trianon. W rozciągające się od Adriatyku po Transylwanię granice wpisane są te współczesne – nawet na postronnym obserwatorze robi to wrażenie. Jakoś nie przychodzi mi do głowy jakaś szczególnie duża ilość miejsc w Warszawie, w witrynach których można znaleźć mapę Polski z jej złotego wieku...
Mają czym tu się chwalić – chociażby niezłymi winami, dostępnymi za całkiem przyzwoite pieniądze. Kiedy przychodzi się przez most na Dunaju, z wrażenia zapiera dech. To piękne miasto – z szeroką rzeką, nad którą znajdują się bulwary, stromą skarpą w bliskiej okolicy, imponującymi gmachami zamku i parlamentu. Mają tu też dość duże monety, aż dziw bierze, że chce im się na nie zużywać tyle kruszcu. Przyjemnie jest spacerować, ale powrót do Warszawy wzywa, a do tego odzywają się zmęczone stopy, dosłownie zmasakrowane przez kilkudniowe wystawienie na pastwę komarów na terenie położonego w lesie ośrodka. W pociągu – po opadnięciu stresu, związanego z tak trudnymi czynnościami, jak znalezienie odpowiedniej linii metra (Gabor chwali się, że pierwsza nitka powstała jako pierwsza w kontynentalnej Europie i druga, po londyńskiej) czy właściwego, jadącego do Warszawy, a nie Wiednia, Krakowa czy Moskwy wagonu, mogę chwilę odsapnąć. Dobrze wracać do domu – perspektywa ta utrzymuje przy życiu szczególnie wtedy, gdy dwójka pasażerów z Bratysławy otwiera okno, mając na celu prawdopodobnie popełnienie samobójstwa z powodu wyziębienia, po czym gasi światło, niespecjalnie troszcząc się o moje zdanie. Witamy w Europie Środkowej.
Co kamienica to dzieło sztuki. Poznany przeze mnie na letniej szkole Gabor, socjolog i działacz węgierskiej partii LMP, radzi by nie patrzeć się na sklepowe witryny, lecz by nosić głowę wysoko i oglądać fasady budynków. Okazuje się to szczególnie przydatne, kiedy przechodzę obok siedziby skrajnie prawicowej partii MIEP, przy której Jobbik to centroprawica, a także biura jednego z posłów rządzącego, prawicowo-populistycznego Fideszu premiera Victora Orbana. Nie da się ukryć, że wystrój zewnętrzny kamienic robi wrażenie – w przeciwieństwie do wymuskanego, pięciogwiazdkowego hotelu ze szkła i betonu, położonego w pobliżu dzielnicy żydowskiej. Wśród nich takie, które cieszą oko wyrafinowaną, secesyjną linią. Blisko Dek Ferenc ter, miejsca przesiadkowego dla wszystkich trzech linii budapesztańskiego metra, znaleźć można budynek, nazwany Bulwarem Paryskim – i rzeczywiście, wchodząc do środka można się poczuć jak przy lekturze Waltera Benjamina. Dziewiętnastowieczne dziedzictwo kulturowe drugiego, obok Wiednia, centrum życia społecznego, kulturalnego i politycznego Austro-Węgier, widać tu na każdym kroku.
Uśmiecham się nieco, gdy Gabor opowiada mi o ciężkich, bo sięgających aż 10 procent, stratach w budynkach stolicy Węgier w czasie II Wojny Światowej. Być może nieświadomie wychodzi ze mnie nadwiślańskie cierpiętnictwo, ale znajomy przyznaje sam z siebie, że faktycznie – Warszawa miała gorzej. Madziarzy mają jednak czym się chwalić – mają perły architektury, chociażby bodaj największą w świecie synagogę – pamiątkę po nieco bardziej wielokulturowych czasach, kiedy na terenie kraju mieszkało całkiem sporo Żydów, których pod koniec wojny, w wyniku zawirowań na politycznych szczytach, w dużej mierze dotknął los ich ziomków z innych regionów Europy. Po tym, jak w maju 1945 roku zapanował wreszcie pokój, zdecydowano się na przesiedlenie kolejnej mniejszości – niemieckiej.
Dziś z mniejszości największą rolę odgrywają Romowie, stanowiący od 6 do 8% populacji. 95% żyje w nędzy, a liczba ta stanowi połowę osób, cierpiących z powodu biedy w tym kraju. Na stacjach metra widać kartony, na których śpią osoby bezdomne. Choć skala niedostatku nie jest tu jakoś ekstremalnie odmienna w porównaniu do Polski, to jednak mam wrażenie, że jest bardziej widoczna na ulicach. Podobnie, jak pewne poszlaki, wskazujące na sentyment za „starymi, dobrymi czasami” - i to nie komunistycznymi. Zdumiewająco dużo tu narodowych czerwono-biało-zielonych flag, od czasu do czasu natknąć się można na witrynę sklepową, w której obejrzeć można mapę kraju z okresu przed traktatem z Trianon. W rozciągające się od Adriatyku po Transylwanię granice wpisane są te współczesne – nawet na postronnym obserwatorze robi to wrażenie. Jakoś nie przychodzi mi do głowy jakaś szczególnie duża ilość miejsc w Warszawie, w witrynach których można znaleźć mapę Polski z jej złotego wieku...
Mają czym tu się chwalić – chociażby niezłymi winami, dostępnymi za całkiem przyzwoite pieniądze. Kiedy przychodzi się przez most na Dunaju, z wrażenia zapiera dech. To piękne miasto – z szeroką rzeką, nad którą znajdują się bulwary, stromą skarpą w bliskiej okolicy, imponującymi gmachami zamku i parlamentu. Mają tu też dość duże monety, aż dziw bierze, że chce im się na nie zużywać tyle kruszcu. Przyjemnie jest spacerować, ale powrót do Warszawy wzywa, a do tego odzywają się zmęczone stopy, dosłownie zmasakrowane przez kilkudniowe wystawienie na pastwę komarów na terenie położonego w lesie ośrodka. W pociągu – po opadnięciu stresu, związanego z tak trudnymi czynnościami, jak znalezienie odpowiedniej linii metra (Gabor chwali się, że pierwsza nitka powstała jako pierwsza w kontynentalnej Europie i druga, po londyńskiej) czy właściwego, jadącego do Warszawy, a nie Wiednia, Krakowa czy Moskwy wagonu, mogę chwilę odsapnąć. Dobrze wracać do domu – perspektywa ta utrzymuje przy życiu szczególnie wtedy, gdy dwójka pasażerów z Bratysławy otwiera okno, mając na celu prawdopodobnie popełnienie samobójstwa z powodu wyziębienia, po czym gasi światło, niespecjalnie troszcząc się o moje zdanie. Witamy w Europie Środkowej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz