To chyba najbardziej pewna informacja jak na razie - kiedy piszę te słowa, na antypodach wstaje właśnie nowy, powyborczy dzień, w którym Australijki i Australijczycy nadal nie do końca wiedzą, co ich czeka. Prognozy przed ostatecznymi wynikami obarczone są sporą dozą niepewności, wszak mogą oni głosować korespondencyjnie, a system wyborczy mają dość skomplikowany. Jedno jest pewne - po raz pierwszy od 1940 roku obudzili się - podobnie jak niedawno wyborczynie i wyborczy w Wielkiej Brytanii - z parlamentem, w którym żadna partia nie uzyskała bezwzględnej liczby miejsc. Wedle szacunków 44% poparcia dla koalicji Partii Liberalnej i Narodowej, która zdobyła prawie 2 punkty procentowe więcej niż 3 lata temu, ma przełożyć się na 73-74 miejsca w 150-osobowej Izbie Reprezentantów. Dotychczas rządząca Partia Pracy premierki Julii Gillard (pierwszej kobiety na tym stanowisku) straciła 5,5 punktu procentowego, zyskując jedynie 38% głosów. Ponieważ jednak okręgi w wyborach do tej izby są jednomandatowe i przydzielane są wedle ordynacji głosu alternatywnego (osoba głosująca szereguje osoby kandydujące w kolejności swoich przekonań), toteż udało jej się utrzymać 71-72 mandaty w izbie niższej. Pozostałe 5 zdobyła czwórka kandydatów niezależnych, w tym 3 konserwatystów i jeden były Zielony, Andrew Wilkie, a także - pierwszy w historii, nie licząc wyborów uzupełniających w 2002 roku (Michael Organ nie powtórzył później swojego sukcesu) - kandydat Zielonych, Adam Bandt (na zdjęciu), o którym za chwilę. W takiej sytuacji bardzo możliwe jest, że Partia Pracy zdoła stracić władzę po raptem trzech latach rządzenia - lider opozycji, Tony Abbott, może bowiem dogadać się z niezależnymi konserwatystami, dwójka z nich należała zresztą niegdyś do partii jego liberalno-narodowej Koalicji, i w ten sposób zapewnić sobie marginalną większość.
Zieloni mają wszelkie powody, by być zadowoleni. Wedle wyników z podliczenia ponad 3/4 głosów w wyborach do izby niższej, w których mieli dużo niższe szanse na sukcesy, zagłosowało na nich 11,5% osób głosujących, co jest absolutnym rekordem "trzeciej partii" w Australii od lat, jeśli nie liczyć identycznego udziału Partii Narodowej z roku 1987 (partia ta jest bowiem częścią koalicji z Partią Liberalną) - do tej pory najlepszym wynikiem był rezultat centrowych Australijskich Demokratów z 1990 roku - 11,3%. W jednym okręgu ten olbrzymi wzrost poparcia dla Zielonych (niemal 4 punkty procentowe więcej niż w 2007 roku!) przełożył się na mandat poselski. To Melbourne, gdzie do tej pory Partia Pracy wygrywała nieprzerwanie od... 1900 roku. Postawienie na prawnika, specjalizującego się w prawie pracy, aktywnie walczącego o prawo małżeńskie dla osób homoseksualnych, prawa pracownicze i rozwój szybkiej kolei okazało się strzałem w dziesiątkę. Odpływ głosów do partii Boba Browna wzmogła fatalna polityka ekologiczna laburzystów - po dobrym początku, podpisaniu protokołu z Kioto przez poprzedniego lidera lewicy, Kevina Rudda, w ostatnich miesiącach kolejne rządy usiłowały przeforsować podatek węglowy, obciążający nie trucicieli środowiska, lecz... konsumentki i konsumentów. Zieloni doprowadzili do jego odrzucenia, a proponując zrównoważone społecznie i ekologicznie alternatywy potrafili przekonująco uzasadnić swoją decyzję.
Jeszcze lepsze wieści dochodzą z frontu boju o miejsca w 80-osobowym Senacie. Zieloni mieli do tej pory 6 osób, a wszystko wskazuje na to, że będą ich mieć 9. Wedle prognoz koalicja Liberałów i Narodowców zdobędzie 34 miejsca, Partia Pracy - 31, a po jednym - senator niezależny oraz neokonserwatywna Demokratyczna Partia Pracy. Niezależnie zatem od tego, jaki ostatecznie rząd powstanie (a ryzyko "wielkiej koalicji" jest praktycznie zerowe, bardziej prawdopodobne byłyby już przedterminowe wybory, które jednak byłyby przez opinię publiczną przyjęte fatalnie) bez głosów Zielonych nie będzie mógł przeforsować proponowanych przez siebie rozwiązań legislacyjnych. To szczególnie ważne w obliczu niektórych propozycji prawicy, takich jak prywatyzacja narodowego dostawcy szerokopasmowego Internetu czy pomysły na pogarszanie praw pracowniczych. W zeszłej kadencji - mając gorszą pozycję przetargową - udało się im między innymi skłonić Partię Pracy do uzupełnienia kryzysowego pakietu stymulacyjnego o narzędzia ekologiczne i społeczne, dzięki którym udało się australijskiej gospodarce przejść w miarę gładko przez trudny okres. Ówczesnym projektom sprzeciwiała się prawica, która nie widzi potrzeby przeciwdziałania zmianom klimatycznym, a w jej szeregach nie brak zarówno sceptyków klimatycznych, jak i reprezentantów interesów lobby przemysłowego (tych z kolei nie brakowało również u laburzystów).
Co zatem przyczyniło się do tak dużego sukcesu partii Boba Browna? Wydaje się, że dwa czynniki. Po pierwsze, przez lata funkcjonowania na krajowej scenie politycznej udało im się zbudować wizerunek kompetentnej siły politycznej, która przejęła dobrze wykształcony, miejski elektorat Australijskich Demokratów. Kwestie ekologiczne, takie jak zarządzanie zasobami wodnymi, rozwój transportu kolejowego, ochrona Wielkiej Rafy Koralowej czy rozwój energetyki odnawialnej udało im się zgrabnie połączyć z innymi, ważnymi dla Australijek i Australijczyków kwestiami. Humanitarna polityka imigracyjna, zrównanie praw małżeńskich dla hetero- i homoseksualistów (60% badanych popiera ten pomysł), a także kompetencje w dziedzinie edukacji i ochrony zdrowia, które osoby czytające tego bloga mogły niedawno poznać, pozwoliły w tych wyborach na zdobycie głosów osób, rozczarowanych postawą Partii Pracy. Kevin Rudd, pierwszy jej premier, stracił w ostatnich miesiącach impet i został obalony przez wrogie mu stronnictwo, promujące Julię Gillard. Komentatorzy podczas wieczoru wyborczego mówili jednogłośnie - rok temu nikt nie spodziewałby się takiego obrotu rzeczy dla laburzystów. Choć sukces Zielonych od miesięcy wisiał w powietrzu, to jednak ostateczny jego zakres i tak robi wrażenie.
Prawdopodobny wynik tych wyborów oznacza 3 lata słabych rządów prawicy. Lokalna jej wersja lubi się z neoliberalizmem, homofobią i negowaniem wpływu człowieka na zmiany klimatu. W kadencji 2002-2005, kiedy ówczesny premier John Howard miał swobodną większość, Zieloni musieli między innymi walczyć z WorkChoices - ustawą rujnująca pozycję pracownic i pracowników wobec pracodawców (od tego czasu związki zawodowe patrzą na partię Boba Browna z rosnącą sympatią), a także protestować przeciwko udziałowi ich kraju w inwazji na Irak. Nie zapowiada to zatem braku zajęć dla progresywnej partii opozycyjnej. W najlepszym wypadku słaby rząd prawicowy nie będzie mógł przeprowadzać radykalnych, sprzecznych z zielonym programem projektów politycznych i za 3 lata powróci Partia Pracy. W najgorszym antypody mogą czekać przedterminowe wybory, których wyniki byłyby wielką niewiadomą. Pytanie, na ile Zieloni będą mogli realizować swoje polityczne postulaty, pozostaje kwestią otwartą. Narzędzi do naciskania Liberałów i Narodowców mają sporo, a ich znakomite rezultaty być może skłonią lewicę do powrotu do bardziej ambitnej polityki ekologicznej, widzą bowiem na własnej skórze, do czego prowadzi rezygnacja z niej na rzecz między innymi lobby węglowego, silnego w tym kraju.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz