"Czemu to widzisz drzazgę w oku swego brata, a belki we własnym oku nie dostrzegasz? Jak możesz mówić swemu bratu: "Bracie, pozwól, że usunę drzazgę, która jest w twoim oku", gdy sam belki w swoim oku nie widzisz? Obłudniku, wyrzuć najpierw belkę ze swego oka, a wtedy przejrzysz, ażeby usunąć drzazgę z oka swego brata." (Łk 6, 41-42)
Wiem wiem, być może nie wydaje się to ani tak proste, ani tak oczywiste. Jak bowiem państwo, które nie preferuje (formalnie lub nieformalnie) któregokolwiek systemu wierzeń ma być lepsze niż to, które tak też czyni? Dla nas, Zielonych, marzących o laickim państwie, to oczywistość, ale już dla kogoś, nawet szczerze wierzącego, być może już nie. Widać to było przy okazji debaty na temat uczynienia Święta Trzech Króli dniem wolnym od pracy. Argument, że oto jesteśmy społeczeństwem w przeważającym mierze katolickim miałby zatem mieć dużo większą wartość, niż celebrowanie dnia poświęconego prawom pracowniczym (równie sporej, bądź co bądź, grupie społecznej w Polsce).
Wiara, jeśli narzucona, jest sztuczna, pusta i nie wnosi niczego do naszego życia. Państwowe wspieranie jakiegokolwiek systemu wierzeń, innych od uniwersalnie laickich, siłą rzeczy wiarę narzuca - i to od najmłodszych lat. Pojawia się bowiem presja społeczna - zalegitymizowana przez państwo - do posyłania dziecka na lekcje religii. W wielu małych miejscowościach mały człowiek, który w tych zajęciach nie uczestniczy, traktowany jest jak dziwoląg. Z tego też biorą swe źródła kolejne presje - na rujnująca domowe budżety pierwszą komunię, istną orgię konsumpcjonizmu, a następnie - na bierzmowanie. Bo - jak wiadomo - bez tegoż sakramentu o ślubie kościelnym można zapomnieć.
Jednocześnie jeden światopogląd preferowany jest nawet w przestrzeni publicznej. Przeciwnicy poprawności politycznej oczywiście już na zapas martwią się tym, że kiedyś powstawać u nas będą meczety, a środowiska zwolenniczek i zwolenników państwa świeckiego rzekomo walczą z krzyżami. Bądźmy jednak uczciwi - jak wygląda edukacja młodych ludzi względem różnych ideologii i wyznań? Czy w szkole otrzymują oni/one wiedzę, umożliwiającą dokonanie samodzielnego, satysfakcjonującego ich wszystkich wyboru? Czy krzyż na placu Piłsudzkiego naprawdę jest najpilniejszą inwestycją miejską w Warszawie?
Jako agnostyczny luteranin (a postawa taka, jeśli spojrzy się na przykład na pisma Dietricha Bohnhoffera, jest mym skromnym zdaniem całkiem możliwa do pogodzenia w doktrynie ewangelicko-augsburskiej) nie oddaję czci obrazom, uznając to za dość ekscentryczny sposób wyrażania swojej wiary. Gdybym był złośliwy, mógłbym zażądać delegalizacji Bożego Ciała, które nie dość, że tarasuje drogi, to dodatkowo jest niezgodne z moimi przekonaniami. Ponieważ jednak cenię tolerancję i uważam, że ludzie mają prawo do manifestowania swojego stylu życia, nie mam zamiaru niczego takiego czynić. Pytanie - czy środowiska katolicko-narodowe byłyby skłonne, idąc tym tokiem rozumowania, dać żyć uczestnikom i uczestniczkom Parad Równości? Byłbym zachwycony...
Problem nie tkwi zatem w wierze człowieka, ale w jej instrumentalizacji. Wciąganie w religijną celebrę jakiegokolwiek kościoła czy związku wyznaniowego państwa jest z gruntu rzeczy niesprawiedliwe. Prawdziwa wiara krytalizuje się, jeśli jest niejako "pod prąd" i nie krzywdzi drugiego człowieka. Nachalne wpychanie się w cudze życie i przymuszanie ludzi do respektowania zasad moralnych jakiegokolwiek wyznania jest zatem ograniczaniem wolności, a nie dowodem na wielką wiarę.
Nie uważam, by bycie katolikiem miało być czymś złym. Ba, znam ludzi, którzy postępując zgodnie ze swoimi zasadami tworzą szczęśliwy świat wokół siebie. Nie zamierzam tego ukrywać, ani też milczeć, kiedy dzieje się oczywista, ludzka krzywda. Nie podobają mi się prześladowania chrześcijan, czy to w Chinach, czy też np. przez hinduskich fundamentalistów w Indiach. Nie zamierzam jednak milczeć, kiedy w imię tych samych zasad łamie się prawo kobiety do wyboru, potępia się antykoncepcje czy też rzuca kamieniami w społeczność LGBTQI. Jedynie świeckie, neutralne światopoglądowo państwo może zapewnić warunki do autentycznego przeżywania wiary. Niech wierzy nawet i 5% Polek i Polaków, byle prawdziwie i z pożytkiem dla społeczności, niż 95%, co nie przeszkadza w celebracji powszechnego zakłamania.
Wiem wiem, być może nie wydaje się to ani tak proste, ani tak oczywiste. Jak bowiem państwo, które nie preferuje (formalnie lub nieformalnie) któregokolwiek systemu wierzeń ma być lepsze niż to, które tak też czyni? Dla nas, Zielonych, marzących o laickim państwie, to oczywistość, ale już dla kogoś, nawet szczerze wierzącego, być może już nie. Widać to było przy okazji debaty na temat uczynienia Święta Trzech Króli dniem wolnym od pracy. Argument, że oto jesteśmy społeczeństwem w przeważającym mierze katolickim miałby zatem mieć dużo większą wartość, niż celebrowanie dnia poświęconego prawom pracowniczym (równie sporej, bądź co bądź, grupie społecznej w Polsce).
Wiara, jeśli narzucona, jest sztuczna, pusta i nie wnosi niczego do naszego życia. Państwowe wspieranie jakiegokolwiek systemu wierzeń, innych od uniwersalnie laickich, siłą rzeczy wiarę narzuca - i to od najmłodszych lat. Pojawia się bowiem presja społeczna - zalegitymizowana przez państwo - do posyłania dziecka na lekcje religii. W wielu małych miejscowościach mały człowiek, który w tych zajęciach nie uczestniczy, traktowany jest jak dziwoląg. Z tego też biorą swe źródła kolejne presje - na rujnująca domowe budżety pierwszą komunię, istną orgię konsumpcjonizmu, a następnie - na bierzmowanie. Bo - jak wiadomo - bez tegoż sakramentu o ślubie kościelnym można zapomnieć.
Jednocześnie jeden światopogląd preferowany jest nawet w przestrzeni publicznej. Przeciwnicy poprawności politycznej oczywiście już na zapas martwią się tym, że kiedyś powstawać u nas będą meczety, a środowiska zwolenniczek i zwolenników państwa świeckiego rzekomo walczą z krzyżami. Bądźmy jednak uczciwi - jak wygląda edukacja młodych ludzi względem różnych ideologii i wyznań? Czy w szkole otrzymują oni/one wiedzę, umożliwiającą dokonanie samodzielnego, satysfakcjonującego ich wszystkich wyboru? Czy krzyż na placu Piłsudzkiego naprawdę jest najpilniejszą inwestycją miejską w Warszawie?
Jako agnostyczny luteranin (a postawa taka, jeśli spojrzy się na przykład na pisma Dietricha Bohnhoffera, jest mym skromnym zdaniem całkiem możliwa do pogodzenia w doktrynie ewangelicko-augsburskiej) nie oddaję czci obrazom, uznając to za dość ekscentryczny sposób wyrażania swojej wiary. Gdybym był złośliwy, mógłbym zażądać delegalizacji Bożego Ciała, które nie dość, że tarasuje drogi, to dodatkowo jest niezgodne z moimi przekonaniami. Ponieważ jednak cenię tolerancję i uważam, że ludzie mają prawo do manifestowania swojego stylu życia, nie mam zamiaru niczego takiego czynić. Pytanie - czy środowiska katolicko-narodowe byłyby skłonne, idąc tym tokiem rozumowania, dać żyć uczestnikom i uczestniczkom Parad Równości? Byłbym zachwycony...
Problem nie tkwi zatem w wierze człowieka, ale w jej instrumentalizacji. Wciąganie w religijną celebrę jakiegokolwiek kościoła czy związku wyznaniowego państwa jest z gruntu rzeczy niesprawiedliwe. Prawdziwa wiara krytalizuje się, jeśli jest niejako "pod prąd" i nie krzywdzi drugiego człowieka. Nachalne wpychanie się w cudze życie i przymuszanie ludzi do respektowania zasad moralnych jakiegokolwiek wyznania jest zatem ograniczaniem wolności, a nie dowodem na wielką wiarę.
Nie uważam, by bycie katolikiem miało być czymś złym. Ba, znam ludzi, którzy postępując zgodnie ze swoimi zasadami tworzą szczęśliwy świat wokół siebie. Nie zamierzam tego ukrywać, ani też milczeć, kiedy dzieje się oczywista, ludzka krzywda. Nie podobają mi się prześladowania chrześcijan, czy to w Chinach, czy też np. przez hinduskich fundamentalistów w Indiach. Nie zamierzam jednak milczeć, kiedy w imię tych samych zasad łamie się prawo kobiety do wyboru, potępia się antykoncepcje czy też rzuca kamieniami w społeczność LGBTQI. Jedynie świeckie, neutralne światopoglądowo państwo może zapewnić warunki do autentycznego przeżywania wiary. Niech wierzy nawet i 5% Polek i Polaków, byle prawdziwie i z pożytkiem dla społeczności, niż 95%, co nie przeszkadza w celebracji powszechnego zakłamania.