Z tej książki nie zamierzałem robić notki. Czytałem jej dla czystej, historycznej przyjemności, zdając sobie sprawę z tego, że wkrótce rok akademicki uniemożliwi, a co najmniej utrudni czytanie tak potężnych cegieł. Nie jest wcale łatwo przebrnąć przez ponad 500 stron książki, nawet, jeśli jest ona pisana przystępnym językiem, a wartkości odmówić jej nie sposób. Pisanie powieści historycznej, która nie jest historyczną monografią na poziomie profesora uniwersytetu jest rzeczą trudną, ale swego czasu Józefowi Henowi ta sztuka się udała. "Mój przyjaciel król" to dzieło, które przywraca moim zdaniem słuszny szacunek dla ostatniego króla I Rzeczypospolitej - Stanisława Augusta Poniatowskiego. Przez całe lata wyklinany, dziś, w dobie zmian cywilizacyjnych, społecznych i gospodarczych jego los może być odczytany na nowo.
Jest coś przeraźliwie aktualnego w historii o powolnym upadku państwa. Nie chodzi tu jedynie o Polskę, która w ciągu tych 31 lat panowania Poniatowskiego zniknęła z mapy Europy. Odczytanie jej li tylko z punktu widzenia narodowego utrudnia wydobycie z niej lekcji na dzień dzisiejszy. Dla mnie cała ta opowieść mówi o budowaniu państwa praktycznie od zera, i to w sytuacji, gdy sytuacja wewnętrzna i zewnętrzna wcale tego nie ułatwiała. Wszechogarniająca anarchia, swoboda, z jaką inne państwa działały dla zachowania status quo, a także - na ilu ludzi mogły one liczyć, poraża. Nie ma tutaj wiele mitu o powszechnym patriotyzmie, jest za mnóstwo ludzi, kupionych za konkretne, udokumentowane sumy. Nic nie zostało z kraju, który był schronieniem dla dysydentek i dysydentów z całej Europy - jest za to palenie Żydów i czarownic. Do tego dodać należy liberum veto, paraliżujące większość zmian.
W tak niekorzystnych warunkach Poniatowskiemu udało się naprawdę wiele. Dzięki jego wysiłkom w dziedzinie gospodarki, kultury i przede wszystkim - edukacji tożsamość narodowa została zachowana. Jego wrogowie potrafili mówić o sobie per "Rosjanin", kiedy zdążyli już zniszczyć własne państwo. Woleli zagraniczną despotię od realnej, swojskiej władzy. Ci zaś, którzy ukończyli szkoły stanisławowskie, potrafili przechować ducha wspólnoty, a ich potomkowie i potomkinie wskrzesiły ją w 1918 roku. Kto wie, czy gdyby rozbiory zaszły bezpośrednio po czasach saskich między Odrą a Bugiem mielibyśmy dziś coś, co możemy nazwać Polską.
Nie o tym jednak, bowiem to, co mnie zainspirowało, jest... neoliberalizm. Metody działania warcholskiej szlachty, hołdującej zasadzie "złotej wolności" nie różnią się zanadto od metod tych, którzy mówią nam dziś, że "nie ma alternatywy". Poniatowski budował państwo od zera - było ono wówczas sprywatyzowane jeszcze bardziej niż dziś. Prywatne kontyngenty wojskowe bogatych magnatów bywały łącznie większe niż armia państwowa. Urzędy polityczne były przedmiotem niemal jawnego handlu. Kasa państwa świeciła pustkami. W takich warunkach udało się zorganizować system edukacji, podnieść z upadku gospodarkę, rozpocząć realne działania na rzecz powiększenia armii, stworzenia sprawnego systemu rządów. Niestety, nie było to w smak ludziom, którym zależało na "złotej wolności". Ich działania doprowadziły do zagranicznych interwencji wojskowych i do końca niepodległości. Czemu winić za to Poniatowskiego, a nie ich?
Popatrzmy na to, co zostało obalone - na Konstytucję 3 Maja. Nawet jak na warunki ówczesnej Europy nie była ona najbardziej nowoczesnym zbiorem praw. Mieszczanie nadal nie mieli prawa głosu, Żydzi pozostawali na uboczu, a chłopi - pod kontrolą szlachty. Za odejście od katolicyzmu czekały surowe kary. Nawet tego typu "koncesje na rzecz rzeczywistości" nie zapobiegły zdradzie. Widząc, że wśród ludzi kończących nowe szkoły nie mają zwolenników, magnaci woleli sprowadzić na swój kraj nieszczęście. Dziwiła ich naiwność, kiedy nie spodziewali się, że efektem Targowicy będzie II rozbiór Polski. Nie dziwi fakt, że jedną z ich pierwszych decyzji na sejmie w Grodnie była likwidacja Komisji Edukacji Narodowej, do czego na szczęście nie doszło.
Oczywiście "król Staś" nie jest świętoszkiem - chciał wojować z Turcją 20 lat za późno, łudząc się, że będzie traktowany przez carycę na poważnie. Pozostał zdystansowany do Prus mimo faktu, że w zamian za Gdańsk i Toruń istniała realna szansa odzyskania Galicji. Mimo to nie można nie doceniać jego zasług. Dziś widzimy, że mechanizmy polityki wiele się nie zmieniły. Większe państwo może najechać na większe albo sprowokować zamach stanu, tak jak ZSRR z Afganistanem albo USA z Irakiem. Dawne zmiany ustrojowe to dzisiejsze zachowanie państwa w dziedzinie gospodarki. W 2008 roku słyszymy, że wszystko załatwi prywatyzacja, a jakakolwiek ingerencja państwa w tej dziedzinie ma być rzekomo wynaturzeniem "wolnej ręki rynku". Racjonalne próby bilansowania interesów społeczeństwa, biznesu i środowiska są równane z ziemią na rzecz "złotej wolności" - tym razem w ekonomii.
Poniatowski zwyciężył w tym sensie, że stworzył język - język, który następnie, poprzez różne czasopisma tamtego okresu - zmieniał ludzką mentalność. Tworzył instytucje, które walczyły z zacofaniem ówczesnej Polski. Być może, gdyby był w swych sojuszach bardziej elastyczny, jego państwo przetrwałoby te ciężkie czasy. Myślę, że dla wszystkich propaństwowców lekcja ta może być nad wyraz "przyjemna i pożyteczna", utrzymując się w słownictwie czasów Oświecenia.
Jest coś przeraźliwie aktualnego w historii o powolnym upadku państwa. Nie chodzi tu jedynie o Polskę, która w ciągu tych 31 lat panowania Poniatowskiego zniknęła z mapy Europy. Odczytanie jej li tylko z punktu widzenia narodowego utrudnia wydobycie z niej lekcji na dzień dzisiejszy. Dla mnie cała ta opowieść mówi o budowaniu państwa praktycznie od zera, i to w sytuacji, gdy sytuacja wewnętrzna i zewnętrzna wcale tego nie ułatwiała. Wszechogarniająca anarchia, swoboda, z jaką inne państwa działały dla zachowania status quo, a także - na ilu ludzi mogły one liczyć, poraża. Nie ma tutaj wiele mitu o powszechnym patriotyzmie, jest za mnóstwo ludzi, kupionych za konkretne, udokumentowane sumy. Nic nie zostało z kraju, który był schronieniem dla dysydentek i dysydentów z całej Europy - jest za to palenie Żydów i czarownic. Do tego dodać należy liberum veto, paraliżujące większość zmian.
W tak niekorzystnych warunkach Poniatowskiemu udało się naprawdę wiele. Dzięki jego wysiłkom w dziedzinie gospodarki, kultury i przede wszystkim - edukacji tożsamość narodowa została zachowana. Jego wrogowie potrafili mówić o sobie per "Rosjanin", kiedy zdążyli już zniszczyć własne państwo. Woleli zagraniczną despotię od realnej, swojskiej władzy. Ci zaś, którzy ukończyli szkoły stanisławowskie, potrafili przechować ducha wspólnoty, a ich potomkowie i potomkinie wskrzesiły ją w 1918 roku. Kto wie, czy gdyby rozbiory zaszły bezpośrednio po czasach saskich między Odrą a Bugiem mielibyśmy dziś coś, co możemy nazwać Polską.
Nie o tym jednak, bowiem to, co mnie zainspirowało, jest... neoliberalizm. Metody działania warcholskiej szlachty, hołdującej zasadzie "złotej wolności" nie różnią się zanadto od metod tych, którzy mówią nam dziś, że "nie ma alternatywy". Poniatowski budował państwo od zera - było ono wówczas sprywatyzowane jeszcze bardziej niż dziś. Prywatne kontyngenty wojskowe bogatych magnatów bywały łącznie większe niż armia państwowa. Urzędy polityczne były przedmiotem niemal jawnego handlu. Kasa państwa świeciła pustkami. W takich warunkach udało się zorganizować system edukacji, podnieść z upadku gospodarkę, rozpocząć realne działania na rzecz powiększenia armii, stworzenia sprawnego systemu rządów. Niestety, nie było to w smak ludziom, którym zależało na "złotej wolności". Ich działania doprowadziły do zagranicznych interwencji wojskowych i do końca niepodległości. Czemu winić za to Poniatowskiego, a nie ich?
Popatrzmy na to, co zostało obalone - na Konstytucję 3 Maja. Nawet jak na warunki ówczesnej Europy nie była ona najbardziej nowoczesnym zbiorem praw. Mieszczanie nadal nie mieli prawa głosu, Żydzi pozostawali na uboczu, a chłopi - pod kontrolą szlachty. Za odejście od katolicyzmu czekały surowe kary. Nawet tego typu "koncesje na rzecz rzeczywistości" nie zapobiegły zdradzie. Widząc, że wśród ludzi kończących nowe szkoły nie mają zwolenników, magnaci woleli sprowadzić na swój kraj nieszczęście. Dziwiła ich naiwność, kiedy nie spodziewali się, że efektem Targowicy będzie II rozbiór Polski. Nie dziwi fakt, że jedną z ich pierwszych decyzji na sejmie w Grodnie była likwidacja Komisji Edukacji Narodowej, do czego na szczęście nie doszło.
Oczywiście "król Staś" nie jest świętoszkiem - chciał wojować z Turcją 20 lat za późno, łudząc się, że będzie traktowany przez carycę na poważnie. Pozostał zdystansowany do Prus mimo faktu, że w zamian za Gdańsk i Toruń istniała realna szansa odzyskania Galicji. Mimo to nie można nie doceniać jego zasług. Dziś widzimy, że mechanizmy polityki wiele się nie zmieniły. Większe państwo może najechać na większe albo sprowokować zamach stanu, tak jak ZSRR z Afganistanem albo USA z Irakiem. Dawne zmiany ustrojowe to dzisiejsze zachowanie państwa w dziedzinie gospodarki. W 2008 roku słyszymy, że wszystko załatwi prywatyzacja, a jakakolwiek ingerencja państwa w tej dziedzinie ma być rzekomo wynaturzeniem "wolnej ręki rynku". Racjonalne próby bilansowania interesów społeczeństwa, biznesu i środowiska są równane z ziemią na rzecz "złotej wolności" - tym razem w ekonomii.
Poniatowski zwyciężył w tym sensie, że stworzył język - język, który następnie, poprzez różne czasopisma tamtego okresu - zmieniał ludzką mentalność. Tworzył instytucje, które walczyły z zacofaniem ówczesnej Polski. Być może, gdyby był w swych sojuszach bardziej elastyczny, jego państwo przetrwałoby te ciężkie czasy. Myślę, że dla wszystkich propaństwowców lekcja ta może być nad wyraz "przyjemna i pożyteczna", utrzymując się w słownictwie czasów Oświecenia.
2 komentarze:
Coś jest na rzeczy w porównaniu zwolenników złotej wolności i wyznawców "niewidzialnej ręki". Zarówno wolność wtedy była już iluzoryczna, tak jak teraz wolny rynek.
Prywatyzacja państwa najbardziej chyba jest widoczna w Stanach. Dla mnie zaskoczeniem są prywatne armie bo tak trzeba określić firmy ochroniarskie w Iraku. I wtedy i dziś zanik realnej wspólnoty oparty na wspólnych interesach i wartościach zastępuje bogoojczyźniana retoryka. Właściwie ma to sens bo co łączy teksaskiego nafciarza i farmera z Idaho. Wspólne może być odwołanie się do narodowej dumy i niechęć dla wspólnego wroga państwa...
O to właśnie w neoliberalizmie chodzi - zamazuje się realne konflikty, takie jak np. klasowy, w zamian oferując nacjonalizm i podboje, a dla "szarego człowieka" - szał zakupów, rzadko kiedy potrzebny, a jeszcze rzadziej - taki, na który nas stać. Wolność jako wartość zastępuje się prawem do kupowania.
W sumie nawet nie spodziewałem się, że dojdę do takich wniosków;)
Pozdrawiam
Prześlij komentarz