30 września 2010

Starcie tytanów?

Mam dziwne przeczucie, że właśnie następuje szykowanie narracji pod tytułem "PO i PiS walczą o stolicę". Pojawił się dość dziwny sondaż "Rzeczpospolitej", wzięty na poważnie, pomimo pojawiania się w nim Marka Borowskiego (który nie startuje) i Pawła Piskorskiego (zamiast Katarzyny Munio). Może i ta dwójka kandydatów zdobyła łącznie te 4 procent, ale żeby zaraz tak lekce sobie ważyć fakt, że choćby Borowski we wszystkich poprzednich sondażach wypadał bardzo dobrze, a jego ostateczna rezygnacja z ambicji powinna mieć duży wpływ na przepływy elektoratu? I czy Wojciech Olejniczak w wyniku rozpoczęcia kampanii miałby zaraz doznać tak wyraźnej zniżki swojego poparcia? Coś mi się nie wydaje. Na chwilę obecną należałoby zatem poważnie potraktować szanse nie tylko urzędującej prezydentki (istotnie mającej pewne szanse na sukces już w pierwszej turze), nowego kandydata PiS, a także Olejniczaka. Uważnie należałoby się przyjrzeć szansom Katarzyny Munio, mającej do dyspozycji (zapewne nieformalnie) machinę Stronnictwa Demokratycznego oraz lokalnych, silnych w niektórych dzielnicach, stowarzyszeń. Z pewnością nie należałoby lekceważyć Janusza Korwin-Mikkego - jego poglądy mogą być kuriozalne, poparcie od 5 do 9 procent elektoratu raczej nie zapewni mu wejścia do drugiej tury (jeśli takowa będzie), ale z pewnością oznacza to, że niemała grupa osób identyfikuje się z jego poglądami.

Tymczasem w najnowszym "Wproście" (niedługo zacznę być oskarżany o kryptoreklamę) dwa teksty - jeden o Gronkiewicz-Waltz, drugi - o Czesławie Bieleckim. Oba nakierowana raczej na postaci niż na ich przekonania, o ich wizjach Warszawy nie dowiemy się za dużo. Wiceprzewodnicząca PO dostaje w sumie laurkę za to, że nie jest taka antyfeministyczna i prokościelna, jak ją malowano, jej konkurent ma być barwny i wybuchowy. Kiedy z kolei zaczynamy poznawać szczegóły jego wizji na miasto, jak w wywiadzie dla TVN Warszawa, okazuje się, że nie powalają one na kolana. Trudno się nie zgodzić z tym, że skoro urząd miasta z lubością zatrudnia coraz więcej urzędniczek i urzędników, to mógłby lepiej pilnować terminów, szczególnie w kontekście obsługi mieszkanek i mieszkańców miasta. Z reszty wypowiedzi wychodzi jednak myślenie o modernizacji miasta w kontekście przede wszystkim twardych inwestycji (zagospodarowanie Wisły, obwodnica śródmiejska) niż inwestycji w kapitał społeczny (zagospodarowanie pustostanów, rozwój oferty kulturalnej). Jakoś to nie koresponduje najlepiej z prezentowaniem oklepanego sloganu o "wyzwalaniu energii warszawiaków"...

Jedna uwaga z tygodnika opinii wydaje mi się całkiem ciekawa, to rozmyślanie nad tym, jak szybko Bielecki skonfliktuje się z Kaczyńskim. Kilka lat temu mocno krytykował jego rządy jako premiera, teraz ostro idzie w krytykowanie ślamazarnego jego zdaniem tempa inwestycji, podczas gdy rządy PiS - cóż, delikatnie mówiąc - nie grzeszyły szaleńczym ich tempem. Pokazuje to tylko ograniczenia tego typu myślenia o modernizacji, gdzie myśli się przede wszystkim o poszerzaniu ulic, jak na przykład Racławickiej. Wolałbym, gdyby na położonej w mojej okolicy ulicy więcej było życia, lokalnych wydarzeń, kawiarenek i ścieżek rowerowych, a w pobliskim parku nadal było czysto i schludnie, niż żeby pieszym trudniej było przekraczać ulicę. Takie podejście w wypadku kolejnej, wspomnianej przez Bieleckiego w wywiadzie dla TVN Warszawa ulicy - Wołoskiej - przy której wyrosło całkiem sporo grodzonych osiedli, wyszłoby jej tylko na zdrowie.

Brzmi to niemal tak, jakbym bronił Hanny Gronkiewicz-Waltz, tak jednak nie jest. Przez te lata napisałem na temat jej rządów wiele mniej lub bardziej krytycznych postów, ledwo co umieściłem informację o demonstracji środowisk lokatorskich, od lat domagających się uczciwej debaty na temat polityki mieszkaniowej miasta - a właściwie to chyba jej braku. Wspomniane przez Bieleckiego bulwary wiślane, gdyby odejść od jego retoryki lekceważącego mówienia o "stawianiu śmietników i latarni", można było ruszyć, a nie mówić o ich ruszeniu. Niedużym kosztem można by urealnić zapewnienia o "zielonym mieście", dla przykładu stawiając na całym brzegu trójdzielne kosze na śmieci czy latarnie na panele słoneczne, stawiając infrastrukturę mogącą poprawić poczucie bezpieczeństwa i czystość okolicy. Pierwszy krok, po którym kolejne stawiać by było znacznie łatwiej. Niestety, ponieważ o śmietnikach i latarniach w takim modelu modernizacji można mówić tylko lekceważąco, zatem nie uczyni się nawet takiego kroku, czekając na mannę z nieba w postaci funduszy unijnych, by dzięki nim postawić coś wielkiego - tak od fontanny wzwyż.

Kiedy Krystian Legierski mówił o tym, że nikt nie przyjedzie do Warszawy po to, by przejechać się po Moście Północnym, usiłowano to zbyć lekceważącymi uśmieszkami. Tymczasem gościnie i goście przyjeżdżać chcą tam, gdzie wiedzą, że toczy się życie. Oddolny puls miasta jego władze powinny wspierać i pobudzać, a na potrzeby życia towarzyskiego (które odgrywa ważną rolę dla higieny psychicznej i osiągania równowagi między czasem wolnym a pracą) dużo ważniejsze jest stworzenie warunków do tego, by można było wyjść na miasto, nie rujnując sobie portfela (poprzez preferencyjne czynsze dla klubów czy restauracji, deklarujących niskie ceny oferowanych produktów, usług i przedsięwzięć kulturalnych), niż posiadanie w jednym mieście dwóch nowoczesnych stadionów. Pod tym względem ani Hanna Gronkiewicz-Waltz, ani Czesław Bielecki wiele do zaproponowania jak na razie nie mają.

29 września 2010

Zaproszenie od środowisk lokatorskich

Warszawskie Stowarzyszenie Lokatorów zaprasza na doroczne obchody Międzynarodowego Dnia Lokatora. Tematem przewodnim w tym roku jest przemoc państwa i wymiaru sprawiedliwości wobec najemców mieszkań. Demonstracja odbędzie się 4 października o godzinie 16:00 pod sądami przy Al. Solidarności.

Zgodnie z Konstytucją, Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawa, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej. Pomimo tych szczytnych deklaracji, w Polsce systematycznie łamie się prawa lokatorów oraz zezwala (w majestacie prawa) na działania przeczące zasadom sprawiedliwości społecznej. Sądy, parlament, ministerstwa i władze samorządowe w konfliktach lokatorów z prywatnymi właścicielami stają po stronie silniejszych i bogatszych zezwalając na horrendalne podwyżki czynszów, wyrzucanie lokatorów na ulice oraz rozdawanie publicznych zasobów mieszkaniowych prywatnym właścicielom.

Oto jak w praktyce wygląda w Polsce przemoc państwa wobec lokatorów:

Art. 75 Konstytucji: Władze publiczne prowadzą politykę sprzyjającą zaspokojeniu potrzeb mieszkaniowych obywateli, w szczególności przeciwdziałają bezdomności, wspierają rozwój budownictwa socjalnego oraz popierają działania obywateli zmierzające do uzyskania własnego mieszkania.

Tymczasem, władze większości miast prowadzą od 1989 r. politykę prywatyzacji komunalnych zasobów mieszkaniowych, której efektem jest gwałtowny spadek liczby budynków należących do gmin i wynajmowanych lokatorom nie mogącym pozwolić sobie na stawki rynkowe. W okresie od 1993 r. do 2002 r. liczba mieszkań komunalnych spadła o 30% - część z nich sprzedano lokatorom z gigantyczną bonifikatą (sięgającą 95%), część przekazano spadkobiercom przedwojennych właścicieli. Na ich miejsce nie powstały jednak nowe mieszkania komunalne.

W Warszawie, od 1989 r. trwa pozaustawowa reprywatyzacja (oparta o dekret Bieruta z 1945 r.) w ramach której oddaje się prywatnym właścicielom budynki razem z lokatorami. Władze samorządowe przekazują te budynki nie sprawdzając, czy wypłacono za nie wcześniej odszkodowania, ani czy budynek był odbudowany przez mieszkańców Warszawy.

Lokatorom nie oferuje się także mieszkań zamiennych, co powoduje, że muszą oni pozostać w lokalach, gdzie ze strony nowych właścicieli najczęściej czekają ich podwyżki czynszów, nielegalne próby zmuszenia do wyprowadzki (odcinanie mediów) a na końcu – eksmisje. Wspólny zasób mieszkaniowy jest więc w praktyce rozdawany z naruszeniem zasady dbałości o finanse publiczne i bez uwzględnienie sytuacji lokatorów, którzy po reprywatyzacji są zagrożeni bezdomnością.

Art. 76 Konstytucji: Władze publiczne chronią konsumentów, użytkowników i najemców przed działaniami zagrażającymi ich zdrowiu, prywatności i bezpieczeństwu oraz przed nieuczciwymi praktykami rynkowymi.

To samo państwo, które powinno działać według powyższej zasady, odmawia regulowania wysokości czynszów na prywatnym rynku najmu i pozwala właścicielom na praktycznie dowolne kształtowanie ich wysokości. Dla władz publicznych ochrona prawa własności jest więc ważniejsza od ochrony prawa do dachu nad głową.

Regulacje wysokości czynszów są rzeczą powszechnie obowiązującą w większości państw Unii Europejskiej m.in w Niemczech, Austrii, Francji, Holandii, ale nie w Polsce, gdzie prywatni właściciele budynków mają praktycznie wolną rękę w ustalaniu wysokości opłat za wynajem (nie ma górnej granicy do której można podnosić czynsz). Podwyżki opłat za wynajem podlegają zaskarżeniu przez lokatora, ale o ich zasadności decyduje sąd, który musi brać pod uwagę, że zgodnie z Ustawą o ochronie praw lokatorów kamienicznik może żądać za wynajem tak zwanego „godziwego zysku”, którego wysokości nigdzie nie zdefiniowano...

Jeżeli właściciel wypowie lokatorowi najem, ma on także prawo, po upływie okresu wypowiedzenia, naliczać „odszkodowanie za bezumowne korzystanie z lokalu” ustalane dowolnie – wg. tego, ile właściciel sądzi, że uzyskałby wynajmując mieszkanie na rynku. Koszta przebywania w takim lokalu rosną więc bardzo gwałtownie, ponieważ właściciele mają praktycznie wolną rękę w ustalaniu wysokości „odszkodowania”.

Wśród kilkudziesięciu spraw, które zgłoszono Warszawskiemu Stowarzyszeniu Lokatorów, były przypadki kamienic, gdzie nowi właściciele żądali czynszu w wysokości 25 zł (budynek przy ulicy Nabielaka 9), 32 (budynek przy ulicy Dahlberga 5), 42 zł (budynek przy ulicy Kobielskiej 30), 50 zł (budynek przy ulicy Nowy Świat 66) a nawet 100 zł (budynek przy ulicy Krakowskie Przedmieście 35) za metr kwadratowy! Najwyższe kwoty odszkodowań sięgały 6 000 zł miesięcznie. Dla lokatorów oznaczało to konieczność przeznaczania na opłaty mieszkaniowe więcej niż wynosiły ich dochody.

Pomimo, iż przedstawiciele władz publicznie twierdzą co innego, możliwe jest też eksmitowanie lokatorów na bruk. Przed eksmisją chronić mają tzw. lokale socjalne – o przyznaniu ich decyduje jednak sąd, który wcale nie jest zobowiązany do zapewnienia takiego lokalu każdemu (musi je przyznać jedynie osobom znajdującym się w szczególnie trudnej sytuacji – np. bezrobotnym lub kobietom w ciąży). Zdarza się, więc, ze wyrokiem sądu z kilkuosobowej rodziny tylko jedna osoba otrzymuje prawo do lokalu socjalnego. Lokatorzy bez prawa do lokalu socjalnego są eksmitowani do „pomieszczeń tymczasowych” - mogą to być np. pokoje w hotelach robotniczych, z których następnie można ich już wyrzucić na bruk (co właściciele często robią). W Polsce, w majestacie prawa, można wiec trafić na ulicę.

Warszawskie Stowarzyszenie Lokatorów monitoruje przypadki łamania praw lokatorów od 2007 r. Znamy dziesiątki przykładów naruszeń takich zasad jak: ochrona przed eksmisją na bruk, prawo do dachu nad głową, ochrona przed wyzyskiem czynszowym czy prawo do lokalu socjalnego dla wszystkich członków rodziny. Nie jest więc przesadą stwierdzenie, że mamy do czynienia z przemocą państwa wobec lokatorów.

Najwyższy czas zacząć o tym głośno mówić, najwyższy czas aktywnie przeciwstawić się przemocy państwa, które wspiera prywatny kapitał w jego bezwzględnych działaniach wobec lokatorów.

Wszystkich, którzy mają już dość tej sytuacji zapraszamy do współpracy i wzięcia udziału w demonstracji!

O co walczymy?

- o prawo dla lokatorów z budynków zreprywatyzowanych do uzyskania lokali zamiennych!
- o przywrócenie regulacji wysokości czynszu w prywatnym zasobie mieszkaniowym!
- o rozwój społecznego sektora mieszkaniowego - budynków komunalnych, TBSów i spółdzielni mieszkaniowych!
- o realną likwidację eksmisji na bruk!

Te postulaty nie są ani radykalne, ani tym bardziej nierealne – funkcjonują z powodzeniem w wielu krajach, a ich realizacja zależy jedynie od woli polityków. Ponieważ sami z siebie nie są skłonni stanąć po stronie lokatorów - musimy ich do tego zmusić!


28 września 2010

Co się mówi, jak się mówi

Zmiana na stanowisku redaktora naczelnego tygodnika "Wprost" wyszła pismu na dobre. Nie ma tu już tyle teczek i skandali, są za to wywiady, analizy i w miarę ciekawe tematy. Niegdyś tygodniki opinii czytałem pasjami, teraz - z powodu braku czasu i przeniesienie się środka ciężkości w pozyskiwaniu informacji na Internet nie mam na to czasu. Czasem jednak zdarzy się, że w moje łapy wpadnie jakiś tytuł, wtedy staram się sprawdzić, jak ma się dyskurs w głównym nurcie medialnym. Dobrym przyczynkiem dla wykonania tego typu analizy staje się wywiad Tomasza Machały z premierem Donaldem Tuskiem - pierwszy, jak reklamuje "Wprost" - po wyborach. Okazuje się, że można poświęcić 6 stron na wywiad, w którym nikt nic znaczącego nie mówi, a i tak wszyscy są z niego zadowoleni. Do rzeczy zatem.

Tomasza Machałę śledzę uważniej od czasu, kiedy skierował swe kroki do Internetu, prowadząc tam dedykowany serwis wyborczy. "Kampania na żywo" nie jest złym miejscem, czasem można było tam nawet przeczytać jakąś ciekawą informację. Niestety, sposób prezentowania swojego zdania, jaki Machała prezentował na swoim profilu na Facebooku nie wzbudziły we mnie entuzjazmu. Stałem się ostatnio sceptykiem wobec komentowania przez dziennikarki i dziennikarzy prezentowanych przez siebie materiałów. Bardzo często wyłazi wówczas owa pochwałą intelektualnego "status quo", rzekomego "zdrowego rozsądku", który naprawdę jest kapitulacją wobec neoliberalnego myślenia - uznania, że zawsze najlepszymi rozwiązaniami jest kurczenie roli państwa czy konkurencja wolnorynkowa, także w sektorach, gdzie tak dobrym narzędziem do wprowadzania zmian na lepsze nie są. Widać to w wywiadzie z Tuskiem, gdzie Machała posługuje się mityczną figurą Reformy. Reforma nie musi być niczym konkretnym - tym zajmują się Eksperci, figura Dziennikarza ma za zadanie jedynie przypomnieć o ich istnieniu i ich zdaniu Politykowi, który ma odwieczną cechę lekceważenia Eksperta.

Kiedy już odkrywa się powyższą prawidłowość, zdecydowana większość wywiadów prasowych, radiowych czy telewizyjnych głównego nurtu staje się zdumiewająco przewidywalna. Bywa nieco inaczej wtedy, gdy dziennikarz bądź dziennikarka ma własne zdanie odróżniające się choć trochę od owego informacyjnego szumu (jak Jacek Żakowski, Roman Kurkiewicz albo Piotr Najsztub). Tak niestety w tym wypadku nie jest, do tego premier opanował do perfekcji metamorfozę w postpolityczną figurę. Jego głównym przekazem nie jest już "szarpnięcie cugli" czy "IV Rzeczpospolita", którą chciał budować wraz z braćmi Kaczyńskimi w 2005 roku. Teraz jest statecznym konserwatystą, może nawet dojrzałym chadekiem, który ceni sobie rozwagę, nie zaś Reformę, stara się nie zmieniać za dużo (sugeruje, że zasadniczo wszystko jest w porządku, co jest ciekawe, bo w ciągu 5 lat państwo nie dotknęły jakieś wielkie zmiany, które uzasadniałyby chociażby rezygnację z podnoszenia haseł walki z korupcją) i jest z siebie bardzo zadowolony. Cieszy się z tego, że jest jak jest, wie bowiem - i mówi to otwartym tekstem - że opozycja jest do niczego, więc nie ma nawet z kim przegrać. To dopiero skromność.

Półperyferyjność dyskusji politycznych w Polsce ujawnia się z całą mocą, gdy zagłębi się w tekst z "Wprostu". Machała pyta się o to, kiedy będziemy "drugą Irlandią", tak jakby kryzys nie obnażył słabości modelu, którym podążał ten kraj (wystarczy spojrzeć na niespodziewanie słabe wyniki tamtejszej gospodarki, jak również fakt, że trafił on wraz z Grecją, Hiszpanią i Portugalią do grupy PIGS - krajów, których kiepska sytuacja ekonomiczna może zagrozić stabilności euro), Tusk z kolei powtarza śpiewkę o tym, jak to pakiety stymulacyjne gospodarek ekonomicznego centrum teraz zmuszają tamtejsze rządy do cięć budżetowych, podczas gdy jego rząd przewidział sytuację, powstrzymał się od nich, i teraz mamy lepiej. Po pierwsze - to rząd PO-PSL w długo po pierwszych sygnałach o kryzysie twierdził, że Polski on nie dotyczy, albo że w ogóle nie wpłynie na sytuację ekonomiczną kraju. Po drugie, nie trzeba było pakietu stymulacyjnego (bo trudno uznać, że uelastycznianie rynku pracy miało być za takowy pakiet uznawane), by deficyt wzrósł - nagle okazało się, że jednak jesteśmy powiązani z globalną gospodarką. Po trzecie, nie trzeba było pakietu stymulacyjnego, by rząd zdecydował się na podwyżkę VAT. Po czwarte, gdyby nie owe pakiety, sytuacja gospodarcza np. Niemiec, głównego punktu odniesienia na wymianę handlową naszego kraju, byłaby prawdopodobnie znacznie gorsza - i nie wchodzimy tu na poziom analizy jakości samego pakietu, który mógł być znacznie bardziej proekologiczny i prosocjalny.

Przykra prawda, że nasza sytuacja pozostała dobra dzięki "jeździe na gapę" i poprzestaniu na absorpcji funduszy unijnych ujawnia pustkę i niesamodzielność ekonomicznego myślenia w Polsce. Wieloletnie obniżanie poziomu opodatkowania skończyło się pozbawieniem państwa narzędziowni do samodzielnej, kontrcyklicznej polityki. Kończy się to tym, by zapewnić spoistość publicznych finansów, uderza się za pośrednictwem najbardziej regresywnego, niekorzystnego dla osób o niskich i średnich dochodach podatku VAT. To zresztą cecha charakterystyczna prawicowych pomysłów dotyczących cięć w całej Europie - w tym w Wielkiej Brytanii i Czechach. W innych tematach nie dowiemy się dużo więcej - ot, że Erika Steinbach jest be, ale nie da się z nią wiele zrobić, a w ochronie zdrowia doczekamy się większej konkurencji szpitali o pacjentki i pacjentów. Pytanie, czy to konkurencja zapewni powszechną dostępność wysokiej jakości usług medycznych, w ogóle nie pada. O tym, czy nie wypadałoby zainwestować w profilaktykę, w ogóle się nie myśli, czego efekty przedstawił niedawno na Facebooku Bartosz Arłukowicz. W roku 2006 nakłady państwa na profilaktykę w ramach Narodowego Programu Zwalczania Chorób Nowotworowych wyniosły 50 milionów złotych, a w 2009 - już tylko 31 milionów. Oto dopiero postawienie priorytetów na głowie - dobrze, że chociaż szykują się jakieś ruchy względem cen leków, mam nadzieję, że nie skończy się na dobrych chęciach, jak z niesławnym "jednym okienkiem" dla przedsiębiorców...

Mimo to wywiad przeczytać warto, choćby po to, by na własnej skórze poznać, na czym polega kształtowanie medialnego szumu. SLD ma według Tuska być złe za antyklerykalizm, to jednak nie wyklucza koalicji. To, że Palikot prawdopodobnie wyjdzie z PO, nie ma być, broń Boże, chęcią stworzenia koncesjonowanej opozycji. Nie musi - wystarczy, że poseł z Lublina pobawi się w "zmiażdżenie SLD i lekkie oskubanie PO", i przejmie taką rolę, o czym doświadczony gracz polityczny jak Tusk wiedzieć powinien. Marne to wszystko i nie zapowiadające, by miało być lepiej na naszej politycznej scenie pod względem debaty równorzędnych stanowisk na temat zmian, jakie powinny zachodzić w naszym kraju. A tak w ogóle - obawiam się, że z "Wprostem" ze starym kierownictwem wywiad tego typu byłby jeszcze gorszy, więc pochwały tak czy siak się należą.

26 września 2010

Kulturalne transformacje

Moja fascynacja periodykiem Fundacji Bęc Zmiana jest dość powszechnie znana, a jej rezultaty widoczne już były na tym blogu. Bardzo żałuję, że w eterze nie ma już audycji pomysłodawczyni tejże fundacji Bogny Świątkowskiej, "Walki uliczne", która była chyba jedyną poświęconą współczesnym procesom społecznym i artystycznym, zachodzącym w miastach. Intelektualny ferment trwa za to nadal w "Notesie na 6 tygodni", co niezmiennie mnie cieszy. Znalazłem nieco czasu, żeby przejrzeć najnowszy numer (drugi z nowym layoutem okładki) i jak zwykle znalazłem nieco ciekawych artykułów, o których bardzo pokrótce - wszak niedziela zapowiada się ciepła i słoneczna, zatem zaoszczędzony na czytaniu bardziej rozwiniętej notki poświęcić można na przykład na odpoczynek na świeżym powietrzu, albo na wejście na stronę Bęc Zmiany i przeczytanie samego "Notesu".

- Z całą pewnością polecić należy rozmowę Sebastiana Cichockiego z Susan Philipsz, która przygotowała "rzeźbę dźwiękową" w Parku Rzeźby na Bródnie. W bardzo interesujący sposób komponuje się ona z dyskusją na temat tego, czy artystki i artyści zawłaszczają, jak chcą niektórzy, czy może ubogacają przestrzeń zieloną. Park na Bródnie uważany jest za jedną z lepszych inicjatyw na styku ekologii i sztuki w Warszawie, a inicjatywa Philipsz dobrze się weń wpisuje. W określonych odstępach czasu megafony odtwarzają dźwięki identyfikacji radiowych z całego świata - z Wyspami Owczymi i Wietnamem włącznie. Z jednej strony znajoma nam forma - w odmiennym od znanych nam realizacjach - odwołuje się do uczucia poszukiwania ulubionej stacji w gąszczu radiowego szumu. Z drugiej, poprzez wykorzystanie nietypowej do tego eksperymentu przestrzeni, zmusza do racjonalizacji i zastanowienia się nad sensem i naszym miejscem na świecie.

- Przenieść się możemy - za pomocą artystycznej karawany - także do mniejszych ośrodków. Jakub Knera rozmawia z Emilią Orzechowską i Leną Dulą, koordynatorkami kampanii 736 km, polegającej na przemierzeniu trasy z Gdańska do Pragi i z powrotem, po drodze ingerując w życie lokalnych społeczności. Co ciekawe, wybijanie ich z dotychczasowego, leniwego rytmu za pomocą zaserwowania im eksperymentalnych happeningów nie spotkało się z wrogością, nawet, gdy zdawać się mogło konserwatywna wspólnota mogłaby nie być zadowolona. Gdy jedna z artystek weszła nago na zrujnowaną fontannę, zastępując dawną rzeźbę, nie stało się nic złego. Być może lokalne społeczności nie są aż tak zamknięte, jak chcielibyśmy je widzieć z perspektywy wielkiego miasta? Nierzadko proste rozwiązania przyczyniły się do zaskarbienia sympatii - jak postawienie żółtego schodka nad krawężnikiem, z którego "na skróty" korzystały starsze osoby. Pokazuje to, jak łatwo jest o wzajemne przenikanie się aktywizmu artystycznego i społecznego.

- Z innych ciekawych materiałów wypadałoby poświęcić nieco uwagi chociażby wywiadowi Pauliny Jeziorek z Heathem Buntingiem, tworzącym "mapy mentalne", pokazujące nasze powiązania z różnymi instytucjami publicznymi i rynkowymi, ale też kwestionującym ludzki konformizm za pomocą oryginalnych narzędzi, takich jak domek na drzewie 35 metrów nad ziemią czy nadanie ceny wszelkim czynnościom dnia codziennego, jakie wykonuje. Kto poszukuje ciekawych historii, będących bazą nowoczesnych akcji artystycznych, znajdzie takową w tekście Stacha Szabłowskiego o ciekawym zdjęciu Kuby Bąkowskiego. Jaka to historia i co przedstawia to zdjęcie? Sprawdźcie, warto.

25 września 2010

Zieleń rozkwita za Odrą

Rzecz jasna nie tylko tam, ale ostatnie wyniki sondaży poparcia partii politycznych w Niemczech wydają się już nie tylko obiecujące, ale wręcz zachwycające. Gdy rok temu Zieloni zdobyli swój najwyższy wynik w historii wyborów do Bundestagu, pokonując barierę 10% i wprowadzając do izby niższej niemieckiego parlamentu niemal 70 osób, wielu zaklinało się w partii, że nie będzie ona dokonywać kompromisów programowych w imię stania się nową, dwudziestoprocentową "partią ludową". Okazało się, że nie są one specjalnie potrzebne - najnowszy, sensacyjny sondaż ośrodka Forsa daje im 24% poparcia - to rekord w 30-letniej historii Zielonych w tym kraju. Równie elektryzująca nowina jest ta, że SPD ma teraz dokładnie ten sam poziom poparcia (CDU/CSU - 29%, Lewica - 10%, zaś neoliberałowie z FDP - ledwo 5%). Do niedawna wydawało się to zupełnie nieprawdopodobne - a jednak staje się rzeczywistością. Do tej pory jedynie ten ośrodek zanotował tak niespodziewane zbliżanie się poziomów poparcia dla socjaldemokratów i Zielonych, jednak także inne ośrodki notują poparcie dla formacji Cema Oezdemira i Claudii Roth na poziomie powyżej 15%, pojawiają się też kolejne, w których przebijany zostaje magiczny pułap 20%. Jeszcze przed tak silną falą wzrostową badania w Berlinie pokazywać zaczęły, że Renate Kuenast może doprowadzić Zielonych do zwycięstwa w przyszłorocznych wyborach w Berlinie w wyścigu pomiędzy nimi, SPD a CDU.

Zielona fala za naszą wschodnią granicą odbiła się echem nawet w naszych, polskocentrycznych mediach, dla których sprawy międzynarodowe to często czarna magia. Co do jednego na pewno się nie mylą - z całą pewnością na ten wzrost w dużej mierze wpłynęła ostra opozycja wobec planów czarno-żółtej koalicji, dotyczących wydłużenia działania elektrowni atomowych w tym kraju. Ich rozpisane na wiele lat wyłączenie było jednym z sukcesów wcześniejszej koalicji - czerwono-zielonej. Dziś nikt już (jak wówczas niektóre organizacje ekologiczne) nie ma Zielonym za złe takiego ewolucyjnego planu - dziś gra toczy się o to, by jego zapisy nie zostały zmienione. CDU i FDP usiłują przekonywać antyatomowo nastawione społeczeństwo, że nie ma innej drogi, ale i na to Zieloni znaleźli sposób, opracowując eksperckie studium, z którego wynika, że do roku 2050 - w wyniki inwestycji w efektywność energetyczną i odnawialne źródła energii - będą one mogły zaspokoić całość zapotrzebowania Niemiec na energię, bez uciekania się do przestarzałych technologii atomowych. Mają zatem wszelkie narzędzia do tego, by walczyć z obecnym rządem nie tylko na emocje, ale też na argumenty.

Warto prześledzić przy okazji fluktuacje wyborców - kto zyskuje, a kto traci w porównaniu do zeszłorocznych wyborów parlamentarnych. Jak na razie największymi sondażowymi przegranymi zdają się liberałowie - Niemcy chyba nie spodziewali się, że partia ta tak dalece poszła w kierunku neoliberalnym, z chęcią firmując program cięć Angeli Merkel. Ich wzrost zdawał się być sygnałem końca dominacji dwóch "partii masowych", a wraz ze wzrostem pozycji Zielonych zwiastował polityczne przesunięcie od "ludu" do "mieszczan", z innym - bardziej wyrazistym niż rozmydlanie politycznego przekazu wiecznym "zdążaniem do centrum" (FDP pod względem polityki ekonomicznej znajduje się na prawo od CDU, a Zieloni - raczej na lewo od SPD). Teraz, gdy dwie trzecie elektoratu liberałów rozczarowało się ich polityczną ofertą, spora część z nich zdaje się przechodzić do Zielonych, jako z jednej strony partię ekologiczną, ale też stojącą w opozycji do polityki koalicji Merkel.

Zieloni znajdują się w lepszej sytuacji niż inne formacje na lewicy. SPD jako "młodszy koalicjant" CDU nie mogło przyszykować dla wyborczyń i wyborców wiarygodnego programu, podczas gdy pozostający w opozycyjnych ławach od 2005 roku Zieloni - owszem. Projekt "Zielonego Nowego Ładu" otworzył im na oścież drzwi do bycia uznanymi za kompetentnych już nie tylko w kwestiach ochrony środowiska, ale też polityki socjalnej i gospodarczej. Ani SPD, nadal kurujące się z eksperymentów "trzeciej drogi", ani bawiąca się w postulaty w rodzaju 80-procentowego podatku dla najbogatszych Lewica nie zdają się wiarygodnymi alternatywami dla CDU, CSU i FDP. Jednocześnie w ostatnich latach na szczeblach regionalnych Zieloni zaczęli eksperymentować z innymi niż socjaldemokraci koalicjantami, jak CDU w Hamburgu czy nawet CDU i FDP w Kraju Saary. Choć nie były to najprostsze alianse, dały do zrozumienia SPD i elektoratowi, że partia Oezdemira i Roth jest samodzielnym, politycznym graczem, któremu zależy na realizacji programowych postulatów. Otworzyło to im też drogę do serc bardziej konserwatywnych mieszczan, którym koalicja ewentualna koalicja tej partii z SPD wadzić nie musi, ale którzy na socjaldemokratów raczej by nie zagłosowali.

Aktualna kłótnia o politykę energetyczną, jak słusznie zauważył na swym blogu Jim Jepps, jest wiatrem w żagle Zielonych z jeszcze jednego powodu. Po pierwsze, wzrost ich poparcia sprawia, że czerwono-zielona koalicja była już dziś możliwa, i to bez poparcia Lewicy, co jeszcze niedawno wydawało się nieprawdopodobne. Po drugie, do tej pory nie zamykała drzwi wobec koalicji z chadekami, może zatem argumentować, że to CDU poprzez swoje wsparcie dla lobby atomowego zamyka tego typu opcję. Oczywiście - jeśli nie zdarzy się nic nadzwyczajnego - kolejne wybory do Bundestagu odbędą się dopiero za 4 lata, więc w międzyczasie zmienić może się dosłownie wszystko. Niedawny casus Liberalnych Demokratów w Wielkiej Brytanii pokazuje, że łaska wyborczyń i wyborców często jeździ na pstrym koniu. Skala wzrostów - o nierzadko niespodziewanym charakterze, jak w Brandenburgii, części dawnego NRD, gdzie rok temu udało się Zielonym przeskoczyć próg 5%, a dziś - wedle sondażu - mogliby liczyć tam nawet na 12%. Zamazanie politycznych podziałów kraju wzdłuż Muru Berlińskiego, jeśli nastąpi, będzie ciekawe także dla Polski. Pozostaje zatem trzymać kciuki.

24 września 2010

Bezradność Radzi

Są takie dziedziny życia społecznego i politycznego, w które staram się nie zagłębiać. Nie dlatego, by miały one być nieinteresujące, wręcz przeciwnie - po prostu bardzo mocno szkodzą na zdrowie z powodu wyzwań związanych z politycznymi realiami nad Wisłą. Są znane i cenione przeze mnie osoby, które na danych tematach się znają i znajdują się na czele walki z pełzającą głupotą, coraz bardziej odstającą od europejskiej średniej. Ufam ich zdaniu, bardzo je sobie cenię, i zarazem podziwiam za cierpliwość w zajmowaniu się kwestiami, które już dawno powinny zostać zamknięte z pozytywnym rezultatem wyjścia przynajmniej z mentalnych, europejskich półperyferiów. Wygląda na to, że byłoby za prosto. Pech sprawił, że z setek, tysięcy kompetentnych osób - kobiet i mężczyzn - zajmujących się realizacją zasady równości w prawie i życiu społecznym Donald Tusk zdecydował się postawić na jedyną, niepowtarzalną i niezwykle irytującą polityczkę - Elżbietę Radziszewską.

Rzeczonej osobie udała się sztuka zrażenia do Platformy Obywatelskiej (postacią inną niż Jarosław Gowin) osób, dla których równy status kobiet i mężczyzn czy zmniejszanie zakresu dyskryminacji w życiu codziennym są ważnymi tematami. Na dobrą sprawę, gdyby popatrzeć na sprawę z bardzo minimalistycznego punktu widzenia, całkiem poprawnie byłoby, gdyby - w ramach apatycznej, ale jednak akceptowalnej normy - zajmowała się implementacją unijnych zaleceń i od czasu do czasu pojawiała się na imprezach innych niż msze w kościele. Prawa do uczestnictwa w życiu religijnym nikt jej nie odmawia, ale za zaniedbania i jawne działania na szkodę równych szans w Polsce trudno uzyskać jej rozgrzeszenie, chociażby środowisk feministycznych i gejowskich. Zobaczmy na kilka, pierwszych z brzegu kwestii: płciowa luka płacowa między kobietami a mężczyznami w Polsce wynosi ok. 18%, a wśród osób z wyższym wykształceniem potrafi sięgnąć nawet 30%. Z wielkim wysiłkiem udało się przeforsować ustawę, zakazującą bicia dzieci. Osoby homoseksualne nadal bywają ofiarami przemocy ze względu na swoją orientację. Osoby z niepełnosprawnościami często mają problemy z poruszaniem się w przestrzeni publicznej czy korzystaniem ze stron internetowych instytucji publicznych.

I co? I nic, pani minister bryluje w udowadnianiu w wywiadach prasowych, jak niewiele może, a mimo to - jak wiele robi. Wystarczy spytać działaczki Feminoteki czy osoby współpracujące z Kampanią Przeciw Homofobii, by otrzymać druzgocące recenzje przeszło dwóch lat jej działań. Z kim, jeśli nie z organizacjami pozarządowymi, od lat działającymi na rzecz urzeczywistnienia bardziej egalitarnego społeczeństwa, Elżbieta Radziszewska chciałaby realizować swoje cele? Jak na razie jej największym osiągnięciem zdaje się doprowadzenie do sytuacji, kiedy w jeden dzień grupa jej przeciwniczek i przeciwników na Facebooku wzrosła z dwóch do pięciu tysięcy osób. Wszystko dzięki wrodzonemu wdziękowi słonia w składzie porcelany, z którym zdecydowała się odpowiedzieć na merytoryczne uwagi Krzysztofa Śmiszka z Polskiego Towarzystwa Prawa Antydyskryminacyjnego. Gdy ten rzeczowo wskazywał, jak brzmią unijne definicje dyskryminacji i obalał twierdzenia pani minister, jakoby niezatrudnienie przez szkołę katolicką lesbijki jako nauczycielki nie stanowiło niczego zdrożnego, niezawodna zwolenniczka koronacji Matki Boskiej Trybunalskiej na patronkę Sejmu (czym niewątpliwie przyczyniała się do realizacji idei neutralności światopoglądowej instytucji publicznych) zdecydowała się wykazać, że Śmiszek jest gejem, wszak "tajemnicą poliszynela jest to, kim jest pański partner". Tyle próby rzeczowej dyskusji.

W rzeczową dyskusję z Radziszewską mało kto zdaje się wierzyć. Jeśli sama uznaje, że argumentem z homoseksualizmu może zamknąć usta osobie, od wielu lat zajmującej się tematyką antydyskryminacyjną, to rozmawiać z nią nie ma zasadniczo o czym. Jedynym wyjściem z sytuacji byłaby jej dymisja. Jeśli trudno komuś uwierzyć, że nauczycielka-lesbijka może uczyć w szkole matematyki czy geografii, bo z całą pewnością "skazi dzieci swą rozpustą", to problem mają takie właśnie osoby, a nie te, które z takimi nierzadko zabobonnymi przekonaniami walczą. Szwecja dziwnym trafem nie zawala się, mimo iż w podręcznikach do wychowania seksualnego dla dzieciaków w 3 klasie podstawówki są nagie kobiety i mężczyźni (w tym z nadwagą czy na wózku inwalidzkim), czy że urlop rodzicielski dużo bardziej równo dzielą między sobą kobiety i mężczyźni. Niestety, w polskiej debacie publicznej łatwo uznać to za "socjalistyczne ekscesy", dążenie do regulacji prawnych dla par tej samej płci nazwać "przywilejem", a rezolucje Parlamentu Europejskiego, piętnujące homofobię, kwitować stwierdzeniami w stylu "co złego, to nie my. Źle to może być w Iranie - jak z ZChN-owską trzeźwością stwierdza Stefan Niesiołowski, zapominając, że wiele organizacji nie ma problemu jednocześnie zajmować się łamaniem praw człowieka w Iranie, jak i w Polsce.

Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak zaprosić wszystkich, mających nieco czasu (albo przerwę w pracy) na demonstrację pod kancelarią Prezesa Rady Ministrów w Alejach Ujazdowskich w najbliższy poniedziałek o 13.00. Może być głośno - tym bardziej, że w ruch iść mają garnki i łyżki, którymi być może nie wystukamy od razu Elżbiety Radziszewskiej z urzędu, ale przynajmniej nieco poprzeszkadzamy w wymyślaniu przez nią kolejnych bon motów, za pomocą których jeszcze bardziej oddalać będzie mentalną i kulturową modernizację tego kraju.

23 września 2010

W zielonej sieci - odc. 43

Blogi:

- Dużo miejsca w brytyjskiej zielonej blogosferze zajmuje niedawna konwencja Liberalnych Demokratów. Adrian Windisch przyrównuje ich lidera, Nicka Clegga, do Tony'ego Blaira, Rupert Read przytacza artykuł o jego kiepskim porównaniu długu prywatnego do publicznego, Jim Jepps zwraca uwagę na wywiad prasowy, w którym sceptycznie odnosi się do nadziei osób, które przerzucały w przeszłości swój głos z Partii Pracy na liberałów, zaś Jane Watkinson zwraca uwagę na jego ekonomiczny maczyzm.

- Innym istotnym tematem w tym tygodniu były wybory w Szwecji: Dominic Hinde wskazuje na bezprecedensowo silną pozycję Zielonych w przyszłym parlamencie, Jim Jepps przybliża wyniki i kontekst, a Aled Dilwyn-Fisher analizuje wzrost poparcia dla ksenofobicznej prawicy w Europie.

- Ostatnie dni obrodziły w znakomite artykuły społeczne i ekonomiczne, i tak na Blogu Jasnozielonym możemy przeczytać o rosnącym ruchu oporu wobec cięć budżetowych, Jim Jepps analizuje strategie, jakie owy ruch powinien przyjąć w komunikowaniu swoich postulatów, z kolei Aled Dilwyn-Fisher zastanawia się, czy w ogóle obecnie należy walczyć z deficytem - a jeśli tak, to jak. Tenże autor zastanawia się także nad tym, czy wzrost gospodarczy jest do pogodzenia ze zrównoważonym rozwojem, zaś Molly Scott Cato - nad różnicami między zieloną a starolewicową ekonomią. Młodzi Zieloni Europejscy przygotowali z kolei rezolucję na temat bezrobocia wśród młodzieży.

- W innych tematach -Aled Dilwyn-Fisher poszukuje zielonego "czerwonego Kena", a Agustin Rossi pisze o rosnącej nacjonalizacji w unijnej polityce.

Partie:

- Niemcy: 100 tysięcy przeciwko atomowi.


- Europa: Zieloni w Europarlamencie sceptyczni wobec kolejnego pomysłu na transfery danych.

- Anglia i Walia: Trwa topnienie lodowców w Arktyce.

- Kanada: Zmagania o dostępność stron internetowych dla osób słabo widzących.


- Szkocja: Tu z kolei trwają protesty przeciwko wydobywaniu surowców do energii nieodnawialnej.

- Australia: Stany i terytoria będą znów mogły decydować na temat dopuszczalności eutanazji.

- Nowa Zelandia: Zmagania z czystą wodą.

- Czechy: 6,7% poparcia dla Zielonych w Brnie przed wyborami samorządowymi.

- Holandia: Znów o Internecie.

YouTube:

Caroline Lucas na temat ideowych wolt Liberalnych Demokratów w rządzie z konserwatystami.

22 września 2010

Metro Warszawskie odpowiada na nasz list w sprawie remontu na Kabatach

Cóż, szczerze mówiąc, jeśli chodzi o odpowiedź to trudno określić ją innymi słowy niż rozczarowująca. Instytucja publiczna umywa ręce, nazywając się "inwestorem zastępczym", który nie odnosi się w żaden sposób do tego, że prezydent miasta uznała, że do inwestycji nie będzie wymagana ocena oddziaływania na środowisko. Efekty w postaci protestów społecznych widoczne są gołym okiem, podobnie jak brak realnych konsultacji społecznych - tym bardziej problematyczny, jeśli właściwym inwestorem miałoby być miasto, nie zaś jego spółka... No ale nic, pozostawiam sam dokument do wglądu i samodzielnej oceny - szkoda tylko - że nie przyszedł w wersji elektronicznej, przez co nie będzie tak łatwo indeksowany w przeglądarkach internetowych (to jedno z działań, które organizacje pozarządowe często oceniają jako ograniczające prawo do informacji publicznej) - tym dziwniejsze, że oczekuje się w liście, że mieszkanki i mieszkańcy Kabat sami powinni byli w stosownym czasie zapoznać się z planem inwestycji, który umieszczono... na stronie internetowej. Paradoks goni paradoks...

Kliknij w skan, aby powiększyć


21 września 2010

Nowa Szwecja?

19 września odbyły się w Szwecji wybory parlamentarne. Chociaż, lepiej może trzeba powiedzieć, zakończyły się, gdyż Szwedzi i Szwedki mogli głosować już od trzech tygodni. Zaczynając jednak od suchych faktów. Tak kształtują się wyniki pod względem miejsc w parlamencie:

Moderaci: 107 (+10)
Partia Liberalna: 24
 (-4)

Partia Centrum: 22
 (-7)
Chrześcijańscy Demokraci: 19

 (-5)

Socjaldemokraci: 113
 (-17)
Zieloni: 25 

(+6)
Partia Lewicy: 19 (-3)


Szwedzcy Demokraci: 20 (+20)



Sojusz dla Szwecji (koalicja prawicowa): 172 (-6)

Czerwono-Zieloni (koalicja lewicowa): 157
 (-14)

Tegoroczną kampanię można nazwać historyczną. Już raz to zresztą na tym blogu udowadniałem, wyniki również są historyczne. Po raz pierwszy od początków XX wieku prawica wygrywa drugi raz z rzędu wybory. Socjaldemokraci uzyskują wynik najgorszy od 1914 roku, nadal jednak pozostają największą partią w Riksdagu. Jest to sytuacja nie mająca porównania. W moim przekonaniu oznacza powolne, ale systematyczne odejście od dotychczas rozumianego szwedzkiego modelu państwa dobrobytu.

W 2006 roku centroprawicowa koalicja Sojusz dla Szwecji, wygrała wybory. Wówczas wielu uważało to za klasyczny już moment, zmiany liderów, wszak Socjaldemokraci rządzili wtedy od 1994, nastąpiło pewne "zmęczenie materiału". Tylko, że tym razem nowa Centroprawica, ukradła wiele haseł, pomysłów i symboli (np słynny plakat z robotnikiem) od swoich konkurentów. Nowi Moderaci premiera Reinfeldta mieli być bardziej prosocjalni, profeministyczni, zaczęli nazywać siebie partią Nowej Klasy Pracującej. I faktycznie odeszli od neoliberalizmu z czasów Carla Bildta, jednak prywatyzacja, zmniejszanie podatków, czy cięcia socjalne odbywały się, może tylko nie aż tak gwałtownie. Mimo to w rządzie Reinfeldta wybuchały co rusz jakieś mniejsze czy większe skandale, nikt mu nie wróżył kolejnej wygranej. A już na pewno nie po tym, jak przewodniczącą Socjaldemokratów została popularna Mona Sahlin. I faktycznie wszystkie sondaże do mniej więcej przełomu roku 2008/2009 na to wskazywały. Potem jednak stało się coś dziwnego. Socjaldemokracji wraz ze swoimi sojusznikami z partii Zielonych i Lewicą, zaczęli uzyskiwać mniejsze poparcie aniżeli prawica. Zbiegło się to też, ze znaczącym stale spadającym poparciem dla Mony Sahlin. Ludzie przestali jej ufać, stała się też coraz mniej popularna, właściwie bez jakiejś bezpośredniej przyczyny.

Dla rządu dobre czasy przyszły po kryzysie finansowym. Szwedzka gospodarka pomimo , że dotknięta przez kryzys, zaczęła się odradzać szybko, prezentując się bardzo dobrze na tle innych krajów UE. Sam premier Reinfeldt ma opinię bardzo poczciwej i przyjaznej osoby. A te wybory były bardzo skupione na partyjnych liderach i ich zachowaniach. Zresztą to staje się tendencja chyba globalna, zamiast partii wybiera się raczej, kandydatów na premierów.

Warto zwrócić uwagę na wynik partii Zielonych. Pomimo, że jest on niezły to znacznie poniżej oczekiwań. Miało być powyżej 9%, jest trochę ponad 7%. Jednak mimo to Zieloni ze swoją charyzmatyczna liderką Marii Wetterstrand są trzecią siłą w kraju. W Sztokholmie zaś w wyborach samorządowych dostali ponad 12% poparcia, będą mieć znaczący wpływ na zarządzanie stolicą (ich program, jak mam nadzieję, niebawem zostanie przedstawiony na Zielonej Warszawie). Zieloni stali się też języczkiem uwagi w Riksdagu. Po tym jak nacjonalistyczna partia Szwedzcy Demokraci, po raz pierwszy, ze swoimi hasłami antyimigranckimi, weszła do polityki, obecna koalicja rządząca została pozbawiona większości absolutnej. Do ważnych głosowań centro-prawica będzie potrzebowała poparcia Zielonych. Kwestią otwartą pozostaje, czy współpraca ta przybierze formę koalicji rządowej czy parlamentarnej. Pomimo, że liderzy Zielonych w wieczorze wyborczym wykluczali pierwszą opcję, to jednak podczas kampanii wyborczej te głosy były inne.

Chciałbym jeszcze trochę powiedzieć o partii Szwedzkich Demokratów. Pomimo, tego, że są nadal partią niewielką, stali się chyba największymi wygranymi tych wyborów. Ich wejście do Riksdagu doprowadziło do destabilizacji politycznej. Jest to też znak, że w Szwecji tendencje antyimigranckie są coraz bardziej widoczne. Pomimo, że były one od zawsze, to część Szwedów ukrywała swoje prawdziwe odczucia, teraz tego typu oglądy nie spotykają się jak dotychczas z powszechnym ostracyzmem. Co jeszcze ciekawe, to na Szwedzkich Demokratów głosowało wiele osób spośród tradycyjnego elektoratu Socjaldemokratów. Biorąc pod uwagę przykłady Norwegii i Danii, można przewidywać, iż SvD raczej będzie powiększało swój stan posiadania.

Największymi zaś przegranymi są Socjaldemokraci i Mona Sahlin. Porażka ma charakter historyczny. Najgorszy wynik od 1914 roku! To wiele mówi o dzisiejszej kondycji SD. Zaś przykład Mony Sahlin pokazuje, jak z jednej z najbardziej popularnych polityczek, można się przeobrazić w jedną z najmniej popularnych postaci wśród liderów. Na pewno teraz przyjdzie czas rozliczeń i walki o przywództwo, oby socjaldemokraci wyszli z niej wzmocnieni. Wiele znaczących postaci w Partii, w tym na przykład bardzo wpływowa Wanja Lundby-Wedin (przewodnicząca Związków Zawodowych) stwierdza, że błędem było tworzenie Czerwono-Zielonej koalicji, dodając, że Socjaldemokraci powinni startować samodzielnie.

Szwedzki krajobraz polityczny stał się bardzo ciekawy, dawno kampania wyborcza była tak intensywna i emocjonalna. Pierwszy raz nie wiadomo też, jak tak naprawdę będzie wyglądał i funkcjonował rząd. Najważniejszym zaś pytaniem, które nurtuje wiele osób na całym świecie, jest to jak będzie ewoluował i wyglądał szwedzki model państwa po 8 latach rządów prawicy.

20 września 2010

Poznań zrównoważonego rozwoju

Z prawdziwą przyjemnością czytam tego typu dokumenty. Wiele wskazuje na to, że w tym roku lokalnych programów, opierających się na zasadach trwałego, zrównoważonego rozwoju, będzie w tych wyborach w miastach i miasteczkach Polski sporo. Przykład poznański wart jest przytoczenia z kilku powodów. Po pierwsze, wiele wskazuje na to, że w wyborach do tamtejszej Rady Miasta wystartuje niezwykle zasłużone lokalne stowarzyszenie "My Poznaniacy", walczące z arogancją urzędników i polityków o bardziej zielone, nadające się do życia miasto. Także i tam samorząd funkcjonuje zgodnie z technokratyczną zasadą "im więcej wielkich inwestycji, tym lepiej", czego efektem takie pomysły, jak rewitalizacja Starego Browaru za pomocą rodziny Kulczyków czy też intensywne lobbowanie na rzecz przyjęcia wielomilionowych zobowiązań przez miasto w zamian za możliwość organizacji biletowanego festiwalu rockowego przez komercyjną firmę. Zobaczmy zatem, jak wygląda wizja Poznania autorstwa wspomnianego stowarzyszenia - grupującego ludzi o nierzadko różnych poglądach politycznych (w tym i Zielonych), którzy jednak zgadzają się co do jednego - nadszedł czas na miasto na ludzką skalę. Trzymam zatem kciuki.

***

TEZY O ROZWOJU I PRZYSZŁOŚCI POZNANIA

Przyszłość Poznania o jaką chcielibyśmy zabiegać, określają europejskie wzory zrównoważonego rozwoju miast (np. Karta Lipska), mające też podstawę w Konstytucji RP i ustawach, oraz wysoki poziom uczestnictwa mieszkańców w samo-rządzeniu. Nadrzędny cel rozwoju cywilizacyjnego naszego miasta to trwała, wysoka jakość życia ogółu mieszkańców – obecnego i następnych pokoleń. Obecnie podstawowym wyzwaniem jest zatrzymanie i odwrócenie destrukcyjnych tendencji rozwojowych w różnych dziedzinach życia, spowodowanych przez politykę miejską ostatnich lat. I uruchomienie pozytywnych procesów rozwoju zrównoważonego.

Główne priorytety:

1. Ład przestrzenny i estetyka miasta

Zatrzymanie rabunkowej gospodarki przestrzenią przez zablokowanie nieprawnych warunków zabudowy oraz intensyfikację uchwalanie planów miejscowych; opracowanie i twarda realizacja strategii rozwoju przestrzennego; odrodzenie Śródmieścia, uruchomienie procesów rewitalizacji; eliminacja szpetoty reklam.

2. Mieszkania dostępne

Budowa mieszkań socjalnych i komunalnych. Uzupełnienie oferty deweloperów poprzez wspieranie budownictwa w ramach TBS. Poprzez rewitalizację Śródmieścia i uczynienie go przyjaznym dla zamieszkania tworzenie alternatywy dla domu z ogródkiem w postaci mieszkania w zadbanej kamienicy.

3. Zielony Poznań

Zatrzymanie agresji inwestycyjnej w zieleni, a zwłaszcza w kliny zieleni; rewitalizacja zieleni; ekologiczna gospodarka odpadami – sortowanie i recykling; eliminacja ponadnormatywnego hałasu; mała retencja wodna.

4. Zrównoważony transport i komunikacja

Zahamowanie ekspansji blokującej się (i miasto) najkosztowniejszej komunikacji samochodowej i ekonomicznie uzasadniona jej racjonalizacja; przeniesienie dominujących środków na komunikację zbiorową, zwłaszcza szynową (tramwaj, kolej aglomeracyjna); radykalna poprawa warunków ruchu pieszego i rowerowego.

5. Gospodarka oparta na wiedzy

Wydzielenie w granicach administracyjnych Poznania stref przemysłowych, i miejsc pod parki technologiczne. Wspieranie uczelni, w szczególności o profilach technicznych i ekonomicznych w celu stworzenia dla inwestorów zaplecza personalnego dla inwestycji opartych o nowoczesne technologie.

6. Demokracja miejska

Wzrost znaczenia rad osiedli i rejonów; lepsze warunki dla NGO’sów; wykorzystywanie form demokracji bez-pośredniej jak obywatelska inicjatywa uchwałodawcza, elementy budżetu partycypacyjnego, możliwość zabrania głosu na sesjach rady, referenda lokalne i rzeczywiste konsultacje społeczne; edukacja obywatelska.

7. Miasto kreatywne

Priorytet dla kultury wyższej i aktywnego udziału w kulturze; miasto przyjazne twórcom (pracownie, lokale, dla księgarni i kin też); miasto otwarte, innowacyjne, tolerancyjne, przyjazne wobec przybyszów; odbudowa mediów lokalnych, zwłaszcza czasopiśmiennictwa; przywrócenie nagrody literackiej Miasta Poznania.

8. Zracjonalizowane finanse publiczne

Konieczna restrukturyzacja zadłużenia miasta i zdefiniowanie nowych, akceptowanych społecznie priorytetów w warunkach niedoboru środków; zatrzymanie zawyżania kosztów wydatków publicznych.

9. Edukacja publiczna w Poznaniu

Utrzymanie dominacji sektora publicznego w oświacie i szkół jako lokalnych centrów życia społecznego; wzrost jakości edukacji i aspiracji edukacyjnych młodzieży; merytoryczna polityka kadrowa wobec dyrektorów; systemy motywacji nauczycieli; powszechne nauczanie przedszkolne; czytelnictwo przed Internetem.

10. Społeczna integracja słabszych

Poznań nie tylko dla silnych, zdrowych, sprawnych i bogatych – szczególna polityka integracji społecznej osób i środowisk na różne sposoby i z różnych powodów słabszych – wykluczanie ich jest nieludzkie i najbardziej kosztowne; szeroka wiązka społecznych polityk szczegółowych wobec poszczególnych grup potrzeb.

11. Zdrowy Poznań.

Zatrzymanie dewastacji obiektów sportowych – sport i rekreacja masowa profilaktyką zdrowia publicznego; główne środki na lokalne baseny, boiska i sale sportowe dla ogółu mieszkańców; racjonalizacja i optymalizacja działania placówek miejskiej służby zdrowia – lokalne rozwiązania.

Ponadto, jako wyodrębnione wyzwania szczególne dla rozwoju Poznania, wskazać należy:

- paternalistyczny styl sprawowania władzy, generujący konflikty społeczne;
- nieefektywne zarządzanie miastem;
- integrację aglomeracji poznańskiej;
- potrzeby młodzieży, studentów i młodych absolwentów szkół i uczelni;
- potrzeby rosnącej liczby starszych mieszkańców;
- sytuację młodych rodzin z małymi dziećmi;
- obecność i oddziaływanie bazy F16 na Krzesinach na aglomerację poznańską;
- bezpieczeństwo oparte na lokalnej więzi i przyjaznym ukształtowaniu przestrzeni publicznej a nie inwigilacji mieszkańców – nieskutecznej;
- finansowanie Stadionu Miejskiego.

19 września 2010

20 lat na zazielenianie miast

Uwaga - czytanie proponowanej na dziś publikacji może u osób o słabych nerwach spowodować wiele wybuchów smutku i frustracji. Oczywiście nieco się u nas zmienia, ale nie zawsze owe zmiany wiodą prostą drogą do bardziej zrównoważonej przyszłości. Jedni deweloperzy z przyjemnością albo dla lansu (możliwe, że i dla jednego, i dla drugiego) budują wzorcowe, energooszczędne mieszkania, drudzy przy okazji je grodzą, a jeszcze inni - odpuszczając sobie już nawet swój wizerunek, potrafią zdecydować się na inwestycje zagrażające obszarom przyrodniczo cennym, niewiele myśląc na temat zrównoważonego rozwoju. Ten zaś wiecznie ewoluuje, a jego wpływ na myślenie o mieście czy budownictwie w jego obrębie nieustannie ewoluuje, rozwija się i przekłada się na nowe, innowacyjne pomysły. Dobrze zatem z nimi się zapoznać, a dobrą okazją ku temu staje się lektura "Urban Futures 2030" Fundacji Heinricha Boella, składającej się z materiałów konferencyjnych wydarzenia o tym samym tytule.

Tak naprawdę należałoby polecić każdy z tekstów tej 108-stronnicowej publikacji - tym bardziej, że jest ich całkiem sporo, okraszone są mnóstwem danych statystycznych oraz ilustracji trwałej, nowoczesnej architektury i planowania przestrzennego, a jednocześnie są dość krótkie, przez co lektura nie zajmuje wiele czasu. Bardzo ciekawie jest zaobserwować w tej dziedzinie zmieniające się tendencje - do XIX wieku warunki mieszkalne były mocno uzależnione od warunków przyrodniczych w danym rejonie, następnie, w wyniku postępu technologicznego, zaczęto na siłę się od nich izolować. Zachorowania, związane chociażby z tworzeniem dość nienaturalnych i nie korespondujących z warunkami zewnętrznymi mikroklimatów, takich jak te powstające w klimatyzowanych biurach, pokazały, że nie tędy droga. Nie chodzi rzecz jasna o to, by rezygnować z komfortu życia - wręcz przeciwnie, zmiana polega na tym, by budynki mieszkalne i biurowe budowane były tak, by wykorzystywały siły natury do sprawnego działania. Pasywne domy, czerpanie energii ze źródeł odnawialnych czy miejskie ogrodnictwo na dachach budynków, pełniące funkcję naturalnej klimatyzacji - wszystko to służy temu, by żyło się lepiej. Naprawdę.

Przejdźmy chociażby do przykładu z miejskim rolnictwem. W najbliższych latach aż 60% ludzkości żyć będzie w miastach. Będzie to powodowało rosnący nacisk na środowisko, jako że mogą wydłużać się łańcuchy dostaw żywnościowych, co powodować może wyższe emisje gazów cieplarnianych do atmosfery - i to wtedy, gdy należy je ograniczać. Tymczasem miejskie dachy mogą, jak pokazuje Ted Caplow w swoim artykule, stać się świetnymi miejscami rozwoju miejskiego rolnictwa szklarniowego. Nie tylko zresztą szklarniowego - można spodziewać się bowiem, że w wyniku wzrostu znaczenia transportu zbiorowego i ograniczenia ruchu samochodowego (połączonego z ich przejściem na napęd elektryczny) jakość powietrza powinna ulec znaczącej poprawie. Wystarczy przytoczyć badania, że pokrycie dachów Nowego Jorku siecią szklarni byłoby w stanie zaspokoić potrzeby żywnościowe aż 30 milionów ludzi, a w wypadku Barcelony wystarczyłoby przeznaczenie do 3% ich powierzchni, by zapewnić miastu niezależność żywnościową. Wraz ze zmniejszeniem emisji upowszechnienie tego typu upraw mogłoby spowodować zmniejszenie wydatków na żywność i upowszechnienie inicjatyw sąsiedzkich w rodzaju kooperatyw spożywczych.

Kooperatywy mogą przyjąć też formę spółdzielni mieszkaniowych. Nie wszystkie muszą działać niczym część tych nadwiślańskich, decydujących się na odgradzanie osiedli czy też pozostających pod wpływem wąskich klik. Wystarczy spojrzeć na ambitny projekt KraftWerk1 ze szwajcarskiego Berna. Tam w wyniku rewitalizacji postindustrialnego terenu fabrycznego powstała spółdzielnia ze sporą ilością mieszkań, kierująca się zasadami efektywności energetycznej i inkluzywności - część mieszkań jest dla przykładu zarezerwowanych dla wielodzietnych rodzin imigranckich oraz dla osób z niepełnosprawnościami po to, by przeciwdziałać segregacji przestrzennej. Poza panelami słonecznymi osiedle ma też własny program dzielenia się samochodami w celu ograniczania zapotrzebowanie na kupno własnych czterech kółek, jego społeczność chętnie organizuje sąsiedzkie imprezy i wzajemną opiekę, np. nad dziećmi.

Wiele spośród tego typu inicjatyw nie rozwinie się na szeroką skalę bez wsparcia władz publicznych - unijnych, krajowych bądź lokalnych. Ten ostatni przypadek dość dobrze ilustruje casus Tuebingen - niemieckiego miasteczka, którego burmistrz zdecydował się na kompleksowy program zachęcania władz publicznych i osób prywatnych do przechodzenia na bardziej zielony tryb życia. Objął on między innymi instalację paneli słonecznych na dachach miejskich szkół, rabaty dla osób kupujących elektryczne rowery, bezpłatny miesięczny bilet komunikacyjny dla osób inwestujących w odnawialne źródła energii - i wiele, wiele więcej, o czym można przeczytać w tekście Ulli Schreiber. Efekty są zachęcające - w ciągu 2 lat czterokrotnie zwiększyła się ilość osób korzystających z energetyki odnawialnej, ilość energii pozyskiwanej za pomocą fotowoltaiki wzrosła z 1,2 do 2,8 MW, a ilość użytkowniczek i użytkowników systemu wypożyczalni samochodów - z 900 do 1.200 osób, które otrzymują 50-procentową ulgę komunikacyjną, chcąc korzystać z miejskiego transportu zbiorowego.

To nie tylko kwestie ważne dla "bogatej Północy" - podobne tendencje w myśleniu o miastach zaczynają kiełkować także w Chinach, których potrzeby względem mieszkalnictwa rosną w imponującym tempie, wystarczy wspomnieć, że w roku 1990 w miastach mieszkało jedynie 26,4% populacji tego kraju, a w 2008 - już 45,7%. Jednocześnie problemem, jak pisze Weiding Long, staje się dewastacja ekologiczna, rosnące zapotrzebowanie na energię przy nadal dość skromnych warunkach życia wielu osób - dla przykładu osoby o niskich dochodach w Szanghaju płacą za energię nawet do 26% swoich dochodów, a mimo to w wielu mieszkaniach temperatury w zimie spadają do 14 stopni Celsjusza, by w lecie wzrastać do 29. Jak widać, modernizacja ekologiczna to w wielu wypadkach także kwestia poprawy komfortu życia, a czym warto pamiętać za każdym razem, gdy ktoś straszy nas, że "Polski nie stać na ekologię". Polskę nie tylko stać, ale wręcz nie stać ją na brak myślenia o zrównoważonym rozwoju. W globalnym wyścigu odstawanie w tej dziedzinie będzie nas sporo kosztować, warto zatem myśleć o niej już dziś.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...