Grupa Artystyczna Zawleczka - Wojtek Cegielski i Jurek Masłowski czyli ludzie z naszej Partii wygrali Ogólnopolski Konkurs na Plakat STOP GMO zorganizowany przez ICPPC (Międzynarodową Koalicję dla Ochrony Polskiej Wsi). Zwycięski projekt pojawi się w ulotkach, gazetach i na ulicznych billboardach w ramach akcji Polska Wolna od GMO. Zaprzyjaźniona z naszą Partią Fundacja Zielone Światło wydrukuje pocztówkę, na której, poza projektem znajdą się najnowsze informacje na temat modyfikowanej żywności. Pocztówka będzie rozdawana na terenie całego kraju. Pod spodem zwycięski plakat Zawleczki.
31 sierpnia 2009
30 sierpnia 2009
Patrzeć i rozumieć
Interesujący eksperyment. Dla mnie racjonalny z powodu chronicznego niedoceniania przez ludzi innych form wyrazu intelektualnych analiz niż pismo. Jako osoba zainteresowana komiksami zdumiewa mnie, że po tylu latach tłumaczenia przez krytyków kulturalnych roli tej formy wyrazu we współczesnej kulturze (także wysokiej), ktoś może uznawać, że nie jest to typ twórczości artystycznej, który może godnie opisywać np. Powstanie Warszawskie. Oczywiście kwestią dyskusji jest to, czy powstałe do tej pory dzieła są dobre czy nie, natomiast aprioryczne skreślanie komiksu tylko dlatego, że komuś "kojarzy się dziecinnie" - a taki jest najczęstszy powód - wydaje mi się dość smutnym uprzedzeniem.
Tym razem, jeśli chodzi o kolejny numer "Krytyki Politycznej" stykamy się z obrazami, które w bardzo mocny sposób pokazują współczesny wymiar ludzkiej egzystencji. Nie są to migawki z telewizyjnych serwisów, tylko pełnoprawny głos w debacie publicznej, pełen publicystycznego zacięcia do opisywania rzeczywistości. Jest tu miejsce na "klasę pracującą" w pełnym tego słowa znaczeniu - Joanna Erbel fotografuje pracę warszawskiej motorniczej, obsługującą jedną ze stołecznych linii tramwajowych. Ciągły lęk przed wypadkiem, niewygoda ciągłego siedzenia w niewygodnym krześle, nieprzychylne uwagi pasażerek i pasażerów - to wszystko to chleb powszedni tego typu pracy, o którym nie zdajemy sobie sprawy. Aż do czasu, gdy ktoś - tak jak Erbel - na zaczyna śledzić tej rzeczywistości i doświadczać jej na własnej skórze.
Mamy tu także górników ze Śląska, pracujących - jak zauważa wprawne oko Anny Molskiej - w warunkach brudu i szarości, dalekich od komfortu ław sejmowych czy też szklanych biurowców. Etos widać w odezwach szefów węglowych spółek - w fotografiach przebija się raczej ciemność i zmęczenie. Mamy sportretowanych przez Zofię Waślicką stoczniowców, rozczarowanych polityką, zawierzających swą przyszłość religii, wyprutych - niczym sfotografowany na ziemi balon bez powietrza - z poczucia kształtowania swojego własnego losu, którym pozostaje już tylko rytuał. Mamy osoby pracujące na emigracji, z dala od swoich rodzin, marzące o stabilizacji, nadaniu ich życiu jakiegoś sensu. Artur Żmijewski, pomysłodawca numeru wizualnego, każe im rysować swoje doświadczenia życiowe. I rysują.
Nie brakuje rozrachunków z przeszłością i nawiązań do teraźniejszości. Jeśli chodzi o Polskę, to Marcin Kaliński portretuje ludzką, podświadomą tendencję do przemocy i destrukcji. Rekonstrukcje wydarzeń z II Wojny Światowej pozwalają ludziom na kultywowanie stereotypowych zachowań stron konfliktu, a także na kontrolowane wyzwalanie swej agresji. Paweł Althamer, by pobudzić dyskusję a propos powstania warszawskiego, stworzył książeczkę do kolorowania dla dzieci, gdzie obok siebie umieścił niemieckich, polskich i radzieckich dowódców. Najwyraźniej dyrekcja Muzeum Powstania Warszawskiego stwierdziła, że projekt nie realizuje zakładanej linii, więc nie zdecydowali się na dopuszczenie do dyskusji nt. roku 1944 alternatywnego głosu. Z kolei rok 1980 pamiętamy głównie przez pryzmat walczących o wolność mężczyzn. Gdzie podziały się kobiety z tamtego okresu? Sanja Iveković usiłuje zwrócić uwagę na ten problem.
Nie tkwimy jednak wyłącznie w obrębie spraw krajowych. Przenosimy się do Palestyny i na Kubę. Poznajemy tajniki budowlanego recyklingu na "wyspie jak wulkan gorącej". Brak środków na politykę rewitalizacyjną sprawia, że Hawana stała się ruiną. Gdy tylko jakiś budynek nie wytrzymuje takiego stanu rzeczy, natychmiast lokalna społeczność zaczyna proces czyszczenia terenu. Nie marnuje się ani kawałek - tak jak w społecznościach pierwotnych, gdzie do perfekcji opanowano sztukę wykorzystywania każdego elementu upolowanej zwierzyny. Pierwotna w nas zdaje się być też i przemoc - jej ukryty kod można wydobyć z europejskich dzieł sztuki, kiedy skontrastuje się je z obrazami przemocy między Izraelem a Palestyną. Robi to Michal Heiman, a Igor Stokfiszewski pyta się - czy nie czujemy się winni?
Oczywiście treści w numerze jest znacznie więcej - dość wspomnieć fotoreportaż z domów dziecka, skontrastowany z idealistycznymi wizjami tego typu placówek, wdrażanymi przez Janusza Korczaka (szkoda, że rzeczywistość nie ma dziś już wiele wspólnego ze szczytnymi pomysłami pedagoga) czy też pomysł na umiejscowienie imigrantów na schodach, wiodących ich do nieistniejącego samolotu do Globalnej Północy. Nadal wiele jest w nas lęku przed obcym, co prowadzi do surowej polityki migracyjnej Unii Europejskiej i budowania muru na granicy amerykańsko-meksykańskiej. Oto rzeczywistość oczami "Krytyki Politycznej" - nie sposób nie zachęcić do jej poznania.
Tym razem, jeśli chodzi o kolejny numer "Krytyki Politycznej" stykamy się z obrazami, które w bardzo mocny sposób pokazują współczesny wymiar ludzkiej egzystencji. Nie są to migawki z telewizyjnych serwisów, tylko pełnoprawny głos w debacie publicznej, pełen publicystycznego zacięcia do opisywania rzeczywistości. Jest tu miejsce na "klasę pracującą" w pełnym tego słowa znaczeniu - Joanna Erbel fotografuje pracę warszawskiej motorniczej, obsługującą jedną ze stołecznych linii tramwajowych. Ciągły lęk przed wypadkiem, niewygoda ciągłego siedzenia w niewygodnym krześle, nieprzychylne uwagi pasażerek i pasażerów - to wszystko to chleb powszedni tego typu pracy, o którym nie zdajemy sobie sprawy. Aż do czasu, gdy ktoś - tak jak Erbel - na zaczyna śledzić tej rzeczywistości i doświadczać jej na własnej skórze.
Mamy tu także górników ze Śląska, pracujących - jak zauważa wprawne oko Anny Molskiej - w warunkach brudu i szarości, dalekich od komfortu ław sejmowych czy też szklanych biurowców. Etos widać w odezwach szefów węglowych spółek - w fotografiach przebija się raczej ciemność i zmęczenie. Mamy sportretowanych przez Zofię Waślicką stoczniowców, rozczarowanych polityką, zawierzających swą przyszłość religii, wyprutych - niczym sfotografowany na ziemi balon bez powietrza - z poczucia kształtowania swojego własnego losu, którym pozostaje już tylko rytuał. Mamy osoby pracujące na emigracji, z dala od swoich rodzin, marzące o stabilizacji, nadaniu ich życiu jakiegoś sensu. Artur Żmijewski, pomysłodawca numeru wizualnego, każe im rysować swoje doświadczenia życiowe. I rysują.
Nie brakuje rozrachunków z przeszłością i nawiązań do teraźniejszości. Jeśli chodzi o Polskę, to Marcin Kaliński portretuje ludzką, podświadomą tendencję do przemocy i destrukcji. Rekonstrukcje wydarzeń z II Wojny Światowej pozwalają ludziom na kultywowanie stereotypowych zachowań stron konfliktu, a także na kontrolowane wyzwalanie swej agresji. Paweł Althamer, by pobudzić dyskusję a propos powstania warszawskiego, stworzył książeczkę do kolorowania dla dzieci, gdzie obok siebie umieścił niemieckich, polskich i radzieckich dowódców. Najwyraźniej dyrekcja Muzeum Powstania Warszawskiego stwierdziła, że projekt nie realizuje zakładanej linii, więc nie zdecydowali się na dopuszczenie do dyskusji nt. roku 1944 alternatywnego głosu. Z kolei rok 1980 pamiętamy głównie przez pryzmat walczących o wolność mężczyzn. Gdzie podziały się kobiety z tamtego okresu? Sanja Iveković usiłuje zwrócić uwagę na ten problem.
Nie tkwimy jednak wyłącznie w obrębie spraw krajowych. Przenosimy się do Palestyny i na Kubę. Poznajemy tajniki budowlanego recyklingu na "wyspie jak wulkan gorącej". Brak środków na politykę rewitalizacyjną sprawia, że Hawana stała się ruiną. Gdy tylko jakiś budynek nie wytrzymuje takiego stanu rzeczy, natychmiast lokalna społeczność zaczyna proces czyszczenia terenu. Nie marnuje się ani kawałek - tak jak w społecznościach pierwotnych, gdzie do perfekcji opanowano sztukę wykorzystywania każdego elementu upolowanej zwierzyny. Pierwotna w nas zdaje się być też i przemoc - jej ukryty kod można wydobyć z europejskich dzieł sztuki, kiedy skontrastuje się je z obrazami przemocy między Izraelem a Palestyną. Robi to Michal Heiman, a Igor Stokfiszewski pyta się - czy nie czujemy się winni?
Oczywiście treści w numerze jest znacznie więcej - dość wspomnieć fotoreportaż z domów dziecka, skontrastowany z idealistycznymi wizjami tego typu placówek, wdrażanymi przez Janusza Korczaka (szkoda, że rzeczywistość nie ma dziś już wiele wspólnego ze szczytnymi pomysłami pedagoga) czy też pomysł na umiejscowienie imigrantów na schodach, wiodących ich do nieistniejącego samolotu do Globalnej Północy. Nadal wiele jest w nas lęku przed obcym, co prowadzi do surowej polityki migracyjnej Unii Europejskiej i budowania muru na granicy amerykańsko-meksykańskiej. Oto rzeczywistość oczami "Krytyki Politycznej" - nie sposób nie zachęcić do jej poznania.
29 sierpnia 2009
Innowacje i empatia
Dobrze jest czasem przeczytać książkę, która relatywnie prostym językiem jest w stanie objaśnić przyczyny sukcesów pewnych modeli społeczno-gospodarczych, które bardziej niż inne dbają o człowieka, jednocześnie nie rezygnując z innowacyjności i konkurencyjności na zglobalizowanym rynku. Przykład Finlandii jest tutaj chyba najbardziej znaczący, nic zatem dziwnego, że na jego temat powstają książki takie jak ta wydana przez Krytykę Polityczną. Manuel Castells i Pekka Himanen w "Społeczeństwie informacyjnym i państwie dobrobytu" starają się zanalizować przyczyny sukcesu tego kraju w imponującej modernizacji. Jeszcze 100 lat temu - i nie będzie to przesadą - była to część Imperium Rosyjskiego, przy której "kongresówka" wydawała się całkiem rozwinięta. Społeczeństwem przemysłowym można było Finów nazwać dopiero pół wieku temu, zaś błyskawiczna transformacja w kraj postindustrialny to efekt działań jeszcze z lat 70. XX wieku. Tak olbrzymi skok - o czym piszą zresztą sami autorzy, wlewając nieco nadziei w inne kraje świata, chcące doczekać się własnej modernizacji. Tę nadzieję można odnieść także do Polski, a fantazja o powtórzeniu tego skoku towarzyszy także, na przykład, ekipie przygotowującej "Polskę 2030", przy czym po lekturze tego dokumentu można mieć wątpliwości, jak dużo z "fińskiej lekcji" eksperci PO się nauczyli...
Bardzo ciekawią mnie spostrzeżenia dotyczące wpływu tożsamości społecznej na procesy modernizacyjne. Pamiętając o naszej historii, możemy porównać ją z fińską - tamtejsza społeczność żyje ze świadomością, że niezależną tożsamość państwową ma od nieco ponad 90 lat, wcześniej będąc częścią bądź to Szwecji, bądź to Rosji. Świadomość bycia wielowiekową mniejszością prowadziła do powstawania kompleksów na tym punkcie, które z kolei napędzały chęć pokazania światu swojej wartości. Z kolei brak wykształconej elity własnej (rządzący zawsze byli obcy, zaś różnice ekonomiczne w obrębie chłopskiego społeczeństwa nie były znaczące) wpłynął na rozwój poczucia egalitaryzmu, wzmacnianego następnie przez organizacje robotnicze i kobiece. Zdaniem Castellsa i Himanena splot tych czynników stanowi idealną glebę dla tworzenia nowoczesnego społeczeństwa informacyjnego, troszczącego się jednocześnie o spójność społeczną i równość szans - efekty etyki protestanckiej, sceptycznej co do indywidualnych zasług jednostki.
Zastanawiam się zatem, na ile powyższe czynniki można by odnieść do Polski - i nie jestem aż tak optymistycznie nastawiony. Po pierwsze, o ile mieliśmy w swej historii okresy wieloletniej zależności od obcych mocarstw, to jednak zawsze czuliśmy się tu "u siebie". Egalitaryzmu zbyt wiele być nie mogło w społeczeństwie, które wykształciło całkiem majętny stan szlachecki i niespecjalnie zamożne i wpływowe chłopstwo. Brakowało także silnego mieszczaństwa, które mogło stać się jakąkolwiek przeciwwagą. Gdy w XIX wieku na szeroką skalę rozwinęła się świadomość narodowa, nie była ona budowana na bazie doświadczeń chłopstwa, lecz była pasem transmisyjnym dla zdegradowanych elit (inteligencja miejska bardzo często była bowiem pochodzenia szlacheckiego) do "prostego ludu". Industrializacja kraju za czasów PRL nie odbywała się równolegle z działaniami na rzecz budowy alternatywnej świadomości - zresztą rozbudzanie myślenia nigdy nie było priorytetem dla rządów autorytarnych. Dodajmy do tego niską akceptację dla własnego państwa i narodową martyrologię, skutecznie przesłaniającą jakiekolwiek projekty przyszłościowe - i odpowiedź na pytanie, czemu nie jesteśmy "drugą Finlandią" gotowa...
Tymczasem proste "doszlusowanie" do protestanckiej etyki pracy nie za bardzo wchodzi w rachubę - tym bardziej, że autorzy książki sugerują, że staje się ona w nowych, postindustrialnych czasach przestarzała. Choć dyscyplina i porządek by się przydały, teraz nadchodzi czas na hakerki i hakerów społecznych - i nie chodzi tu o ludzi, włamujących się na rządowe witryny internetowe. Haker to nowy typ człowieka - to osobnik, który mając zapewnione odpowiednie warunki życia pracuje i działa dla frajdy, chęci zaimponowania czy też podzielenia się ze światem swoją wiedzą i umiejętnościami. To dzięki takim ludziom możemy się cieszyć np. oprogramowaniem open source, z najbardziej znanym - Linuxem - na czele. By tego typu ludzie mogli swobodnie działać - wzbogacając zarówno publiczną domenę wiedzy, jak i przynosząc zysk przedsiębiorstwom, potrzebne jest sprawne otoczenie społeczne, takie jak np. bezpłatne uniwersytety czy też rozbudowana pomoc państwowa dla rozwoju innowacyjnych koncepcji, o której pisałem już nieco przy okazji omawiania "Polski 2030".
Zmienia się też sama struktura firm - dawna hierarchiczność ulega spłyceniu, większą rolę odgrywają relacje poziome, sieciowe. Zamiast być trwale przyporządkowanym do konkretnej jednostki, ma ona znacznie bardziej elastyczne funkcje w pracy, pracując nad konkretnymi projektami. Choć wzmaga to rozwój elastycznych form zatrudnienia, nie musi prowadzić ani do zaniku roli związków zawodowych, ani też do zaburzenia równowagi między pracodawcą a pracownikiem. Oczywiście stawia to wyzwania związane z adaptacją państwa dobrobytu, jednak państwo fińskie wychodzi z nich w miarę obronną ręką. Silne inwestowanie w kapitał społeczny i bezpieczeństwo socjalne rozwija także potencjał do zdecentralizowanych działań lokalnych społeczności, takich jak program, w którym dzieci szkolą w obsłudze Internetu swoich rodziców i dziadków.
Należy pamiętać jednak, że tak duży skok cywilizacyjny nigdy nie jest dany "na zawsze", a adaptacyjność zarówno instytucji publicznych, jak i sektora prywatnego nie może być jednorazowym zrywem, ale ciągłym procesem. Także i tam dochodzi do społecznych napięć, związanych chociażby z kwestią migracji, zakłócających dotychczasową homogeniczność kulturową, kwestią ryzyka związanego ze wzrostem różnic między ośrodkami wzrostu a peryferiami czy też koniecznością balansowania między etyką protestancką a hakerską. Gospodarka sieciowa nadal jest głównie domeną sektora wysokich technologii, nie zaś normą ekonomiczną. Już te problemy pokazują, że nigdy nie uda nam się osiągnąć stanu pełnej satysfacji z tego, w jaki sposób urządziliśmy świat. Kto wie, czy tylko dzięki świadomości, że zawsze może być lepiej, świat w ogóle funkcjonuje...
Bardzo ciekawią mnie spostrzeżenia dotyczące wpływu tożsamości społecznej na procesy modernizacyjne. Pamiętając o naszej historii, możemy porównać ją z fińską - tamtejsza społeczność żyje ze świadomością, że niezależną tożsamość państwową ma od nieco ponad 90 lat, wcześniej będąc częścią bądź to Szwecji, bądź to Rosji. Świadomość bycia wielowiekową mniejszością prowadziła do powstawania kompleksów na tym punkcie, które z kolei napędzały chęć pokazania światu swojej wartości. Z kolei brak wykształconej elity własnej (rządzący zawsze byli obcy, zaś różnice ekonomiczne w obrębie chłopskiego społeczeństwa nie były znaczące) wpłynął na rozwój poczucia egalitaryzmu, wzmacnianego następnie przez organizacje robotnicze i kobiece. Zdaniem Castellsa i Himanena splot tych czynników stanowi idealną glebę dla tworzenia nowoczesnego społeczeństwa informacyjnego, troszczącego się jednocześnie o spójność społeczną i równość szans - efekty etyki protestanckiej, sceptycznej co do indywidualnych zasług jednostki.
Zastanawiam się zatem, na ile powyższe czynniki można by odnieść do Polski - i nie jestem aż tak optymistycznie nastawiony. Po pierwsze, o ile mieliśmy w swej historii okresy wieloletniej zależności od obcych mocarstw, to jednak zawsze czuliśmy się tu "u siebie". Egalitaryzmu zbyt wiele być nie mogło w społeczeństwie, które wykształciło całkiem majętny stan szlachecki i niespecjalnie zamożne i wpływowe chłopstwo. Brakowało także silnego mieszczaństwa, które mogło stać się jakąkolwiek przeciwwagą. Gdy w XIX wieku na szeroką skalę rozwinęła się świadomość narodowa, nie była ona budowana na bazie doświadczeń chłopstwa, lecz była pasem transmisyjnym dla zdegradowanych elit (inteligencja miejska bardzo często była bowiem pochodzenia szlacheckiego) do "prostego ludu". Industrializacja kraju za czasów PRL nie odbywała się równolegle z działaniami na rzecz budowy alternatywnej świadomości - zresztą rozbudzanie myślenia nigdy nie było priorytetem dla rządów autorytarnych. Dodajmy do tego niską akceptację dla własnego państwa i narodową martyrologię, skutecznie przesłaniającą jakiekolwiek projekty przyszłościowe - i odpowiedź na pytanie, czemu nie jesteśmy "drugą Finlandią" gotowa...
Tymczasem proste "doszlusowanie" do protestanckiej etyki pracy nie za bardzo wchodzi w rachubę - tym bardziej, że autorzy książki sugerują, że staje się ona w nowych, postindustrialnych czasach przestarzała. Choć dyscyplina i porządek by się przydały, teraz nadchodzi czas na hakerki i hakerów społecznych - i nie chodzi tu o ludzi, włamujących się na rządowe witryny internetowe. Haker to nowy typ człowieka - to osobnik, który mając zapewnione odpowiednie warunki życia pracuje i działa dla frajdy, chęci zaimponowania czy też podzielenia się ze światem swoją wiedzą i umiejętnościami. To dzięki takim ludziom możemy się cieszyć np. oprogramowaniem open source, z najbardziej znanym - Linuxem - na czele. By tego typu ludzie mogli swobodnie działać - wzbogacając zarówno publiczną domenę wiedzy, jak i przynosząc zysk przedsiębiorstwom, potrzebne jest sprawne otoczenie społeczne, takie jak np. bezpłatne uniwersytety czy też rozbudowana pomoc państwowa dla rozwoju innowacyjnych koncepcji, o której pisałem już nieco przy okazji omawiania "Polski 2030".
Zmienia się też sama struktura firm - dawna hierarchiczność ulega spłyceniu, większą rolę odgrywają relacje poziome, sieciowe. Zamiast być trwale przyporządkowanym do konkretnej jednostki, ma ona znacznie bardziej elastyczne funkcje w pracy, pracując nad konkretnymi projektami. Choć wzmaga to rozwój elastycznych form zatrudnienia, nie musi prowadzić ani do zaniku roli związków zawodowych, ani też do zaburzenia równowagi między pracodawcą a pracownikiem. Oczywiście stawia to wyzwania związane z adaptacją państwa dobrobytu, jednak państwo fińskie wychodzi z nich w miarę obronną ręką. Silne inwestowanie w kapitał społeczny i bezpieczeństwo socjalne rozwija także potencjał do zdecentralizowanych działań lokalnych społeczności, takich jak program, w którym dzieci szkolą w obsłudze Internetu swoich rodziców i dziadków.
Należy pamiętać jednak, że tak duży skok cywilizacyjny nigdy nie jest dany "na zawsze", a adaptacyjność zarówno instytucji publicznych, jak i sektora prywatnego nie może być jednorazowym zrywem, ale ciągłym procesem. Także i tam dochodzi do społecznych napięć, związanych chociażby z kwestią migracji, zakłócających dotychczasową homogeniczność kulturową, kwestią ryzyka związanego ze wzrostem różnic między ośrodkami wzrostu a peryferiami czy też koniecznością balansowania między etyką protestancką a hakerską. Gospodarka sieciowa nadal jest głównie domeną sektora wysokich technologii, nie zaś normą ekonomiczną. Już te problemy pokazują, że nigdy nie uda nam się osiągnąć stanu pełnej satysfacji z tego, w jaki sposób urządziliśmy świat. Kto wie, czy tylko dzięki świadomości, że zawsze może być lepiej, świat w ogóle funkcjonuje...
28 sierpnia 2009
Spotkanie Polskiego Forum Społecznego ze związkami zawodowymi
Sekretarz generalny Zielonych 2004, Bartłomiej Kozek, wziął udział w konferencji "Polskie Forum Społeczne a związki zawodowe", która odbyła się 20 sierpnia w warszawskiej siedzibie Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych. "Potrzeba nam nowej umowy społecznej - między pracą, kapitałem i środowiskiem naturalnym, Zielonego Nowego Ładu" - powiedział.
Spotkanie organizacji społecznych i pracowniczych ma za zadanie stworzenie płaszczyzny do dyskusji nad alternatywnymi rozwiązaniami społecznymi, ekonomicznymi i ekologicznymi, służącymi modernizacji Polski w zgodzie z zasadami zrównoważonego rozwoju. Po moderowanej przez Ewę Ziółkowską (ATTAC Polska) i Andrzeja Ziemskiego (przewodniczący Stowarzyszenia Ruch Społeczny „Praca-Pokój-Sprawiedliwość”) głos w dyskusji zabrał Bartłomiej Kozek, który zadeklarował swoje wejście do Polskiego Forum Społecznego:
"O priorytetach tego rządu najlepiej świadczy fakt, że przy szalejących oszczędnościach budżetowych znalazł się dodatkowy miliard złotych na wojnę w Afganistanie, nie ma zaś pieniędzy na zwiększenie poziomu ulgi studenckiej w przewozach kolejowych, pojawiają się za to pomysły na likwidację rent wdowich. Pakiety antykryzysowe muszą zachowywać równowagę społeczną.
W wielu krajach Unii Europejskiej rośnie świadomość fiaska dotychczasowego modelu polityki gospodarczej. Pakiety antykryzysowe coraz częściej uwzględniają inwestycje w nowoczesne, zielone technologie. Zielony Nowy Ład, który jest w tym momencie najważniejszym postulatem Europejskiej Partii Zielonych (której Zieloni 2004 są członkinią) jest w tym momencie najbardziej postępową odpowiedzią na problemy współczesnego świata. Dla nas rozwój społeczny jest niezbywalnym elementem zrównoważonego rozwoju i nie zapominamy o tym. Potrzeba nam nowej umowy społecznej, gwarantującej równowagę między pracą, kapitałem a środowiskiem naturalnym. Rozwój bez oglądania się na ograniczenia ekosystemów wcześniej czy później się załamie.
Aktualnie najważniejszym wyzwaniem dla nas wszystkich jest poddanie krytycznej analizie raportu "Polska 2030", który dla ekipy Tuska ma stanowić legitymizację ich bezalternatywnej wizji rozwoju naszego kraju. Przez ten 400-stronnicowy dokument trudno się przebić, a jest to konieczne, bowiem ma on stanowić "kompas" dla kolejnych rządów i jest przesiąknięty neoliberalnym sposobem myślenia. Przykładem jest traktowanie w nim słowa "flexicurity" jako uelastycznienia rynku pracy przy jednoczesnej ambiwalencji wobec tworzenia systemu zabezpieczeń społecznych, który gwarantowałby równowagę między pracodawcą a pracownikiem. Również pomysł na to, by przedsiębiorcy mieli większy wpływ na szkolne programy nauczania (podczas gdy o analogicznym uprawnieniu dla związków zawodowych nie ma mowy) nie brzmi dobrze.
Możemy się różnić - ważne, byśmy zachowywali szacunek do swojej różnorodności, szukali punktów wspólnych i uczyli się zrozumienia naszych postulatów. Mam nadzieję, że zasady te urzeczywistnimy wspólnymi siłami w obrębie Polskiego Forum Społecznego."
Podczas dyskusji zgodzono się z zaproponowaną przez Kozka koniecznością dyskusji nad dokumentem "Polska 2030". Sławomir Broniarz, szef Związku Nauczycielstwa Polskiego, uznał z kolei edukację, ochronę zdrowia i ochronę środowiska za "triadę" kluczowych tematów, które powinny być istotne w przekazie związków zawodowych. Wacław Czerkawski, szef Związku Zawodowego Górników w Polsce, przypomniał o wspólnej konferencji Zielonych i ZZG na tematy energetyczne, która pokazała, że istnieje pole do współpracy i zrozumienia wzajemnych postulatów.
***
Zdjęcie i informacja ze strony ATTAC Polska:
20 sierpnia w Warszawie, w siedzibie OPZZ (Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych), odbyła się debata pod nazwą: "Związki zawodowe a Polskie Forum Społeczne - jak wspólnie działać dla budowy społeczeństwa obywatelskiego".
Debata ta była kontynuacją czerwcowego spotkania inicjatywnego Forum, o którym pisaliśmy tutaj .
Tym razem doszło zaś do spotkania delegacji kilku związków zawodowych, również zainteresowanych ideą Forum Społecznego. Spotkanie odbyło się dzięki zaangażowaniu i pomocy Andrzeja Radzikowskiego, wiceprzewodniczącego OPZZ (tutaj). Wśród referentów byli również: Wacław Czerkawski - wiceprzewodniczący Związku Zawodowego Górników w Polsce oraz Ryszard Prątkowski - związkowiec i działacz społeczny z Olsztyna. Poza nimi głos na temat Forum zabrał Sławomir Broniarz - przewodniczący Związku Nauczycielstwa Polskiego.
Debatę i dyskusję poprowadziła Ewa Ziółkowska (przewodnicząca zarządu ATTAC) oraz Andrzej Ziemski (przewodniczący Stowarzyszenia Ruch Społeczny „Praca-Pokój-Sprawiedliwość”).
W spotkaniu wzięli także udział: Anna Osypiuk - Związek Nauczycielstwa Polskiego, oddział Praga Północ, Targówek, Białołęka, Ireneusz Bilewicz - Federacja Związków Zawodowych Chemików, Szklarzy i Ceramików w Polsce, Jan Budkiewicz - Federacja Związków Zawodowych Kultury i Sztuki, Janusz Stefańczyk - Federacja Związków Zawodowych Pracowników Automatyki i Telekomunikacji PKP, Jerzy Grabala - Związek Zawodowy Maszynistów Wyciągowych Kopalń w Polsce. Poza reprezentantami związków zobaczyć można było również działaczy kilku stowarzyszeń i Zielonych (Bartłomiej Kozek, sekretarz partii Zielonych 2004) oraz media, w tym: "Przegląd Socjalistyczny", "Nowy Tygodnik Popularny" i dziennikarzy biura prasowego OPZZ.
Jak informuje portal OPZZ: "Nadrzędnym celem pierwszego spotkania było określenie zakresów tematycznych kolejnych paneli dyskusyjnych. Wśród propozycji znalazły się przede wszystkim te, będące w centrum zainteresowania związków zawodowych, a więc kwestie modelu społeczno-gospodarczego rozwoju Polski, zjawisko dyskryminacji zawodowej i potencjalnych możliwości poszerzenia spektrum działań ruchu związkowego, w tym zmiany stereotypu „pracodawca wrogiem pracownika i vice versa”.
Poruszono także ważką kwestię antypracowniczego charakteru Konstytucji Europejskiej, która leży u podstaw prawnego usankcjonowania likwidacji polskich stoczni. (nie zgodziłem się z tymi tezami, prezentując stanowisko Europejskiej Partii Zielonych - przyp. BK.) Zastanawiano się nad możliwościami nadania kierunku rozwoju Unii Europejskiej ku koncepcji unii socjalnej.
Konferencjom tematycznym, z których pierwsza odbędzie się już w październiku i dotyczyć będzie rządowego raportu „Polska 2030”, przyświeca idea poszerzenia pola działania związków zawodowych. Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych i Polskie Forum Społeczne pragną stworzyć platformę wolnej wymiany myśli i doświadczeń pracowników różnych branż, która jak w soczewce skupiać będzie wszystkie ważkie kwestie i bolączki współczesnego społeczeństwa.
Forum debaty publicznej ma w swym zamyśle ponadbranżowy charakter. Dyskusje ogólne działaczy związkowych i innych aktywistów będą swego rodzaju współczesną agorą, dającą możliwość zabierania głosu w kwestiach społecznych i obywatelskich. We współczesnej Polsce brakuje miejsca na tak otwartą dyskusję publiczną, gdzie do głosu mogłyby dojść alternatywne, czy wręcz niepopularne w kręgach neoliberalnych tezy.
Spotkanie organizacji społecznych i pracowniczych ma za zadanie stworzenie płaszczyzny do dyskusji nad alternatywnymi rozwiązaniami społecznymi, ekonomicznymi i ekologicznymi, służącymi modernizacji Polski w zgodzie z zasadami zrównoważonego rozwoju. Po moderowanej przez Ewę Ziółkowską (ATTAC Polska) i Andrzeja Ziemskiego (przewodniczący Stowarzyszenia Ruch Społeczny „Praca-Pokój-Sprawiedliwość”) głos w dyskusji zabrał Bartłomiej Kozek, który zadeklarował swoje wejście do Polskiego Forum Społecznego:
"O priorytetach tego rządu najlepiej świadczy fakt, że przy szalejących oszczędnościach budżetowych znalazł się dodatkowy miliard złotych na wojnę w Afganistanie, nie ma zaś pieniędzy na zwiększenie poziomu ulgi studenckiej w przewozach kolejowych, pojawiają się za to pomysły na likwidację rent wdowich. Pakiety antykryzysowe muszą zachowywać równowagę społeczną.
W wielu krajach Unii Europejskiej rośnie świadomość fiaska dotychczasowego modelu polityki gospodarczej. Pakiety antykryzysowe coraz częściej uwzględniają inwestycje w nowoczesne, zielone technologie. Zielony Nowy Ład, który jest w tym momencie najważniejszym postulatem Europejskiej Partii Zielonych (której Zieloni 2004 są członkinią) jest w tym momencie najbardziej postępową odpowiedzią na problemy współczesnego świata. Dla nas rozwój społeczny jest niezbywalnym elementem zrównoważonego rozwoju i nie zapominamy o tym. Potrzeba nam nowej umowy społecznej, gwarantującej równowagę między pracą, kapitałem a środowiskiem naturalnym. Rozwój bez oglądania się na ograniczenia ekosystemów wcześniej czy później się załamie.
Aktualnie najważniejszym wyzwaniem dla nas wszystkich jest poddanie krytycznej analizie raportu "Polska 2030", który dla ekipy Tuska ma stanowić legitymizację ich bezalternatywnej wizji rozwoju naszego kraju. Przez ten 400-stronnicowy dokument trudno się przebić, a jest to konieczne, bowiem ma on stanowić "kompas" dla kolejnych rządów i jest przesiąknięty neoliberalnym sposobem myślenia. Przykładem jest traktowanie w nim słowa "flexicurity" jako uelastycznienia rynku pracy przy jednoczesnej ambiwalencji wobec tworzenia systemu zabezpieczeń społecznych, który gwarantowałby równowagę między pracodawcą a pracownikiem. Również pomysł na to, by przedsiębiorcy mieli większy wpływ na szkolne programy nauczania (podczas gdy o analogicznym uprawnieniu dla związków zawodowych nie ma mowy) nie brzmi dobrze.
Możemy się różnić - ważne, byśmy zachowywali szacunek do swojej różnorodności, szukali punktów wspólnych i uczyli się zrozumienia naszych postulatów. Mam nadzieję, że zasady te urzeczywistnimy wspólnymi siłami w obrębie Polskiego Forum Społecznego."
Podczas dyskusji zgodzono się z zaproponowaną przez Kozka koniecznością dyskusji nad dokumentem "Polska 2030". Sławomir Broniarz, szef Związku Nauczycielstwa Polskiego, uznał z kolei edukację, ochronę zdrowia i ochronę środowiska za "triadę" kluczowych tematów, które powinny być istotne w przekazie związków zawodowych. Wacław Czerkawski, szef Związku Zawodowego Górników w Polsce, przypomniał o wspólnej konferencji Zielonych i ZZG na tematy energetyczne, która pokazała, że istnieje pole do współpracy i zrozumienia wzajemnych postulatów.
***
Zdjęcie i informacja ze strony ATTAC Polska:
20 sierpnia w Warszawie, w siedzibie OPZZ (Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych), odbyła się debata pod nazwą: "Związki zawodowe a Polskie Forum Społeczne - jak wspólnie działać dla budowy społeczeństwa obywatelskiego".
Debata ta była kontynuacją czerwcowego spotkania inicjatywnego Forum, o którym pisaliśmy tutaj .
Tym razem doszło zaś do spotkania delegacji kilku związków zawodowych, również zainteresowanych ideą Forum Społecznego. Spotkanie odbyło się dzięki zaangażowaniu i pomocy Andrzeja Radzikowskiego, wiceprzewodniczącego OPZZ (tutaj). Wśród referentów byli również: Wacław Czerkawski - wiceprzewodniczący Związku Zawodowego Górników w Polsce oraz Ryszard Prątkowski - związkowiec i działacz społeczny z Olsztyna. Poza nimi głos na temat Forum zabrał Sławomir Broniarz - przewodniczący Związku Nauczycielstwa Polskiego.
Debatę i dyskusję poprowadziła Ewa Ziółkowska (przewodnicząca zarządu ATTAC) oraz Andrzej Ziemski (przewodniczący Stowarzyszenia Ruch Społeczny „Praca-Pokój-Sprawiedliwość”).
W spotkaniu wzięli także udział: Anna Osypiuk - Związek Nauczycielstwa Polskiego, oddział Praga Północ, Targówek, Białołęka, Ireneusz Bilewicz - Federacja Związków Zawodowych Chemików, Szklarzy i Ceramików w Polsce, Jan Budkiewicz - Federacja Związków Zawodowych Kultury i Sztuki, Janusz Stefańczyk - Federacja Związków Zawodowych Pracowników Automatyki i Telekomunikacji PKP, Jerzy Grabala - Związek Zawodowy Maszynistów Wyciągowych Kopalń w Polsce. Poza reprezentantami związków zobaczyć można było również działaczy kilku stowarzyszeń i Zielonych (Bartłomiej Kozek, sekretarz partii Zielonych 2004) oraz media, w tym: "Przegląd Socjalistyczny", "Nowy Tygodnik Popularny" i dziennikarzy biura prasowego OPZZ.
Jak informuje portal OPZZ: "Nadrzędnym celem pierwszego spotkania było określenie zakresów tematycznych kolejnych paneli dyskusyjnych. Wśród propozycji znalazły się przede wszystkim te, będące w centrum zainteresowania związków zawodowych, a więc kwestie modelu społeczno-gospodarczego rozwoju Polski, zjawisko dyskryminacji zawodowej i potencjalnych możliwości poszerzenia spektrum działań ruchu związkowego, w tym zmiany stereotypu „pracodawca wrogiem pracownika i vice versa”.
Poruszono także ważką kwestię antypracowniczego charakteru Konstytucji Europejskiej, która leży u podstaw prawnego usankcjonowania likwidacji polskich stoczni. (nie zgodziłem się z tymi tezami, prezentując stanowisko Europejskiej Partii Zielonych - przyp. BK.) Zastanawiano się nad możliwościami nadania kierunku rozwoju Unii Europejskiej ku koncepcji unii socjalnej.
Konferencjom tematycznym, z których pierwsza odbędzie się już w październiku i dotyczyć będzie rządowego raportu „Polska 2030”, przyświeca idea poszerzenia pola działania związków zawodowych. Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych i Polskie Forum Społeczne pragną stworzyć platformę wolnej wymiany myśli i doświadczeń pracowników różnych branż, która jak w soczewce skupiać będzie wszystkie ważkie kwestie i bolączki współczesnego społeczeństwa.
Forum debaty publicznej ma w swym zamyśle ponadbranżowy charakter. Dyskusje ogólne działaczy związkowych i innych aktywistów będą swego rodzaju współczesną agorą, dającą możliwość zabierania głosu w kwestiach społecznych i obywatelskich. We współczesnej Polsce brakuje miejsca na tak otwartą dyskusję publiczną, gdzie do głosu mogłyby dojść alternatywne, czy wręcz niepopularne w kręgach neoliberalnych tezy.
27 sierpnia 2009
Polska 2030 - postpolityka czy rozwój? (cz.9)
Wyzwanie 9 - Sprawne państwo
Sprawne państwo jest tam, gdzie nie ma państwa - tak można chyba najlepiej podsumować diagnozę "Polski 2030". W czasach szalejącego kryzysu szermowanie hasłem "deregulacja", kiedy jak byk widać, że zderegulowane gospodarki wcale nie radzą sobie jakoś rewelacyjnie (mówiąc eufemistycznie) wydaje się co najmniej kuriozalne. Widać potęga wiary w odchodzącą w przeszłość ideologię neoliberalną przesłania skutecznie zdrowy rozsądek. Kiedy na całym świecie mówi się o konieczności równowagi między sektorem publicznym a prywatnym, raport - na końcowych stronach, żeby znużony czytaniem reszty człowiek nie zwrócił na to uwagi - zaleca prywatyzację usług publicznych, nawet pomimo faktu, że pokazuje się wykresy wyraźnie wskazujące, że istnieją alternatywy (na zdjęciu). Dialog społeczny traktuje się jako ostateczne podporządkowanie się "zdrowemu rozsądkowi", tożsamemu z przekonaniami społeczno-ekonomicznymi rządu. Idealny stan dyskusji chyba najlepiej może określić hasło "dyktat eksperckiej merytokracji", w której nie ma miejsca na artykułowanie interesów innych niż zbieżne z tymi rządowymi. Chociaż proces legislacyjny z pewnością wymaga zmian (włącznie z zadawaniem sobie tak podstawowych pytań jak te o sensie i celu poszczególnych regulacji), to jednak podważanie prawa demokratycznie wybranego Sejmu do ingerencji w treść ustaw przygotowanych przez rząd brzmi zgoła totalitarnie.
Jeśli szukać gdzieś racjonalizacji wydatków na służby mundurowe i na wymiar sprawiedliwości, to należy jak najszybciej zacząć szukać funduszy na rewitalizację najbardziej zaniedbanych obszarów miast, na ambitne programy aktywizacji zawodowej, a także na tworzenie infrastruktury sportowej i kulturalnej dla młodzieży - tak, by zamiast trafiać do więzień za posiadanie niewielkiej ilości narkotyków mogła realizować swoje pasje. Bez walki z przeludnieniem więzień i podjęcia realnego wysiłku resocjalizacyjnego nie ma mowy o trwałym ograniczeniu zakresu recydywizmu. Życzliwie patrzę na nieśmiałe propozycje związane z rozpowszechnianiem sprawiedliwości naprawczej, gdzie dąży się do pojednania sprawcy przestępstwa z ofiarami i odpracowania winy dla lokalnej społeczności, zamiast wymierzania kary przez abstrakcyjny wymiar sprawiedliwości. Podobnie zwiększenie dostępności pomocy prawnej jest koniecznością, jeśli chcemy widzieć np. więcej powstających przedsiębiorstw.
W rozdziale tym zabrakło (nic dziwnego, wszak zmierza on w kierunku promowania merytokracji zamiast demokracji) zaproponowania jakichkolwiek działań na rzecz zwiększenia wpływu obywatelek i obywateli na działania państwa i samorządu. Nie ma nic na temat promowania w samorządów budżetów partycypacyjnych, a więc wydawania publicznych pieniędzy na działania wybrane przez same mieszkanki i mieszkańców danej jednostki samorządowej. Brakuje dążeń do tworzenia "rad konsumenckich", nawet o charakterze doradczym, złożonych z lokalnych aktywistek i aktywistów społecznych i organizacji pozarządowych, które mogłyby pomagać w wyszukiwaniu rozwiązań służących poprawie jakości świadczenia usług publicznych, takich jak ochrona zdrowia, edukacja czy też transport zbiorowy. Wielka szkoda, ale czego się spodziewać - wszak usługi te mają być sprywatyzowane...
Wyzwanie 10 - Wzrost kapitału społecznego Polski
Szkoda również, że tak istotne wyzwanie nie znalazło się wcześniej na liście wyzwań - tak naprawdę bowiem o żadnych usprawnieniach w działaniu państwa bez wzrostu świadomości społecznej i poczucia, że państwo nie jest "ciałem obcym" nie może być mowy. Jeszcze gorzej, gdy tego typu wyzwanie sprowadza się do roli zastępowania państwa w wykonywaniu jego funkcji. Skoro jednak wymyśla się tak wyjęte z kosmosu stwierdzenia, jak to, że powiaty pełnią ogromne znaczenie wspólnotowe, to nic dziwnego, że dąży się do instrumentalizacji społeczeństwa. Dokonuje się jego podziału na tę część, która dysponuje "kapitałem przetrwania" i "kapitałem adaptacji", a tą, która cechuje się posiadaniem "kapitału rozwojowego". W tym pierwszym umieszcza się tak istotne dla tworzenia poczucia wspólnoty wartości, jak egalitaryzm czy bezpieczeństwo, zaś "postępową" uznaje się "merytokrację" i "skłonność do ryzyka". Budowanie nowoczesnego społeczeństwa poprzez wrzucanie do jednego wora poczucia równości i ksenofobii (będących wedle ekipy Tuska składnikami "kapitału przetrwania") jest karygodnym nadużyciem, wskazującym na ideologiczne zaślepienie.
Puszczając oczko do bardziej liberalnego światopoglądowo elektoratu, PO uznaje potrzebę budowania tolerancyjnego środowiska, co ma hamować aktualny, konserwatywny system wartości społecznych. Co więcej, otwarcie mówią o konieczności upowszechniania się wartości postmaterialnych czy też o zagrożeniach związanych z tabloidyzacją mediów. Jednocześnie jednak podminowują, chociażby poprzez pomysły w stylu planu Hausnera dla kultury możliwości zaistnienia tego typu wartości, utowarawiając usługi publiczne. Zachłystując się teorią kapitału kreatywnego Richarda Floridy "Polska 2030", narzeka się na wysoki odsetek studentek i studentów studiów humanistycznych w stosunku do ogółu, a jednocześnie - na niski udział kultury w zatrudnieniu. Cóż, być może ów hołubiony przez Platformę sektor prywatny wcale tak wielu miejsc pracy w tym dziale gospodarki nie stworzył, na przykład z powodu katastrofalnie słabej edukacji kulturalnej w szkołach, która nie rozbudza zapotrzebowania na sztukę? To niesamowite, że dopiero na samym końcu tej publikacji (dokładnie - na stronie 373 z 396) zaczyna się mówić o konieczności edukacji obywatelskiej w szkołach czy o pomysłach w stylu partnerstwa publiczno-społecznego.
Podsumowanie
Zamiast podsumowywać ten dokument, lepiej zwieńczyć wskazującym na głębokie odrealnienie Donalda Tuska, jeśli firmuje swą twarzą tego typu dokument. Uwaga, cytat będzie mocny: "Kryzys będzie bowiem szansą dla tych państw, które zdołają pozytywnie wyróżnić się na tle światowej przeciętności zdolnością do adaptacji, modernizacji i reform, a zagrożeniem dla tych, które nie umiejąc poprawnie zidentyfikować własnych słabości i wyzwań przyszłości, uciekną w protekcjonizm oraz łatwą ekspansję fiskalno-monetarną".
Baracku Obamo, zostałeś ostrzeżony!
Sprawne państwo jest tam, gdzie nie ma państwa - tak można chyba najlepiej podsumować diagnozę "Polski 2030". W czasach szalejącego kryzysu szermowanie hasłem "deregulacja", kiedy jak byk widać, że zderegulowane gospodarki wcale nie radzą sobie jakoś rewelacyjnie (mówiąc eufemistycznie) wydaje się co najmniej kuriozalne. Widać potęga wiary w odchodzącą w przeszłość ideologię neoliberalną przesłania skutecznie zdrowy rozsądek. Kiedy na całym świecie mówi się o konieczności równowagi między sektorem publicznym a prywatnym, raport - na końcowych stronach, żeby znużony czytaniem reszty człowiek nie zwrócił na to uwagi - zaleca prywatyzację usług publicznych, nawet pomimo faktu, że pokazuje się wykresy wyraźnie wskazujące, że istnieją alternatywy (na zdjęciu). Dialog społeczny traktuje się jako ostateczne podporządkowanie się "zdrowemu rozsądkowi", tożsamemu z przekonaniami społeczno-ekonomicznymi rządu. Idealny stan dyskusji chyba najlepiej może określić hasło "dyktat eksperckiej merytokracji", w której nie ma miejsca na artykułowanie interesów innych niż zbieżne z tymi rządowymi. Chociaż proces legislacyjny z pewnością wymaga zmian (włącznie z zadawaniem sobie tak podstawowych pytań jak te o sensie i celu poszczególnych regulacji), to jednak podważanie prawa demokratycznie wybranego Sejmu do ingerencji w treść ustaw przygotowanych przez rząd brzmi zgoła totalitarnie.
Jeśli szukać gdzieś racjonalizacji wydatków na służby mundurowe i na wymiar sprawiedliwości, to należy jak najszybciej zacząć szukać funduszy na rewitalizację najbardziej zaniedbanych obszarów miast, na ambitne programy aktywizacji zawodowej, a także na tworzenie infrastruktury sportowej i kulturalnej dla młodzieży - tak, by zamiast trafiać do więzień za posiadanie niewielkiej ilości narkotyków mogła realizować swoje pasje. Bez walki z przeludnieniem więzień i podjęcia realnego wysiłku resocjalizacyjnego nie ma mowy o trwałym ograniczeniu zakresu recydywizmu. Życzliwie patrzę na nieśmiałe propozycje związane z rozpowszechnianiem sprawiedliwości naprawczej, gdzie dąży się do pojednania sprawcy przestępstwa z ofiarami i odpracowania winy dla lokalnej społeczności, zamiast wymierzania kary przez abstrakcyjny wymiar sprawiedliwości. Podobnie zwiększenie dostępności pomocy prawnej jest koniecznością, jeśli chcemy widzieć np. więcej powstających przedsiębiorstw.
W rozdziale tym zabrakło (nic dziwnego, wszak zmierza on w kierunku promowania merytokracji zamiast demokracji) zaproponowania jakichkolwiek działań na rzecz zwiększenia wpływu obywatelek i obywateli na działania państwa i samorządu. Nie ma nic na temat promowania w samorządów budżetów partycypacyjnych, a więc wydawania publicznych pieniędzy na działania wybrane przez same mieszkanki i mieszkańców danej jednostki samorządowej. Brakuje dążeń do tworzenia "rad konsumenckich", nawet o charakterze doradczym, złożonych z lokalnych aktywistek i aktywistów społecznych i organizacji pozarządowych, które mogłyby pomagać w wyszukiwaniu rozwiązań służących poprawie jakości świadczenia usług publicznych, takich jak ochrona zdrowia, edukacja czy też transport zbiorowy. Wielka szkoda, ale czego się spodziewać - wszak usługi te mają być sprywatyzowane...
Wyzwanie 10 - Wzrost kapitału społecznego Polski
Szkoda również, że tak istotne wyzwanie nie znalazło się wcześniej na liście wyzwań - tak naprawdę bowiem o żadnych usprawnieniach w działaniu państwa bez wzrostu świadomości społecznej i poczucia, że państwo nie jest "ciałem obcym" nie może być mowy. Jeszcze gorzej, gdy tego typu wyzwanie sprowadza się do roli zastępowania państwa w wykonywaniu jego funkcji. Skoro jednak wymyśla się tak wyjęte z kosmosu stwierdzenia, jak to, że powiaty pełnią ogromne znaczenie wspólnotowe, to nic dziwnego, że dąży się do instrumentalizacji społeczeństwa. Dokonuje się jego podziału na tę część, która dysponuje "kapitałem przetrwania" i "kapitałem adaptacji", a tą, która cechuje się posiadaniem "kapitału rozwojowego". W tym pierwszym umieszcza się tak istotne dla tworzenia poczucia wspólnoty wartości, jak egalitaryzm czy bezpieczeństwo, zaś "postępową" uznaje się "merytokrację" i "skłonność do ryzyka". Budowanie nowoczesnego społeczeństwa poprzez wrzucanie do jednego wora poczucia równości i ksenofobii (będących wedle ekipy Tuska składnikami "kapitału przetrwania") jest karygodnym nadużyciem, wskazującym na ideologiczne zaślepienie.
Puszczając oczko do bardziej liberalnego światopoglądowo elektoratu, PO uznaje potrzebę budowania tolerancyjnego środowiska, co ma hamować aktualny, konserwatywny system wartości społecznych. Co więcej, otwarcie mówią o konieczności upowszechniania się wartości postmaterialnych czy też o zagrożeniach związanych z tabloidyzacją mediów. Jednocześnie jednak podminowują, chociażby poprzez pomysły w stylu planu Hausnera dla kultury możliwości zaistnienia tego typu wartości, utowarawiając usługi publiczne. Zachłystując się teorią kapitału kreatywnego Richarda Floridy "Polska 2030", narzeka się na wysoki odsetek studentek i studentów studiów humanistycznych w stosunku do ogółu, a jednocześnie - na niski udział kultury w zatrudnieniu. Cóż, być może ów hołubiony przez Platformę sektor prywatny wcale tak wielu miejsc pracy w tym dziale gospodarki nie stworzył, na przykład z powodu katastrofalnie słabej edukacji kulturalnej w szkołach, która nie rozbudza zapotrzebowania na sztukę? To niesamowite, że dopiero na samym końcu tej publikacji (dokładnie - na stronie 373 z 396) zaczyna się mówić o konieczności edukacji obywatelskiej w szkołach czy o pomysłach w stylu partnerstwa publiczno-społecznego.
Podsumowanie
Zamiast podsumowywać ten dokument, lepiej zwieńczyć wskazującym na głębokie odrealnienie Donalda Tuska, jeśli firmuje swą twarzą tego typu dokument. Uwaga, cytat będzie mocny: "Kryzys będzie bowiem szansą dla tych państw, które zdołają pozytywnie wyróżnić się na tle światowej przeciętności zdolnością do adaptacji, modernizacji i reform, a zagrożeniem dla tych, które nie umiejąc poprawnie zidentyfikować własnych słabości i wyzwań przyszłości, uciekną w protekcjonizm oraz łatwą ekspansję fiskalno-monetarną".
Baracku Obamo, zostałeś ostrzeżony!
26 sierpnia 2009
Polska 2030 - postpolityka czy rozwój? (cz.8)
Wyzwanie 7 - Solidarność i spójność regionalna
Ekipa Tuska marzy o wzroście urbanizacji, nie ma natomiast pomysłu, jak chce powstrzymać rozlewanie się miast na obszary wiejskiej, a to właśnie ów "urban sprawl", czyli wyprowadzanie się na tereny podmiejskie sprawia, że saldo migracji wychodzi na korzyść obszarów wiejskich. Do tego, kiedy rząd PO-PSL proponuje "dyfuzję", czyli klasyczne ściekanie bogactwa do gorzej sytuowanych warstw społecznych, wyniki badań czarno na białym wskazują na konieczność dużo bardziej proaktywnych działań - i to nie tylko w obrębie poszczególnych regionów czy między obszarami wiejskimi a dużymi miastami, ale już nawet poszczególnych dzielnic wielkich miast. Nadal bowiem np. w samej Warszawie różnice edukacyjne widoczne chociażby w wynikach egzaminów gimnazjalnych między np. Ursynowem a Pragą Północ są znaczące. Zapowiedzi rewitalizacji miejskiej z okazji Euro 2012 szybko zostały zredukowane do poziomu zapewnienia dojazdu na Stadion Narodowy, co przekreśla jakiekolwiek szanse na prospołeczny charakter tej imprezy sportowej. Dodajmy do tego odpływ młodych ludzi z terenów peryferyjnych, zachodzący w ostatnich latach "drenaż mózgów" poprzez odpływ z kraju osób z wyższym wykształceniem i dziedziczenie biedy - czy nadal mamy skupiać się tylko na tych, którzy już radzą sobie nieźle?
Wygląda na to, że dla autorów "Polski 2030" nie ma innego wyjścia, skoro uważają, że walka z rosnącą polaryzacją dochodów oznacza "rezygnację z ambitnych celów gospodarczych". Nic zatem dziwnego, że dzięki takiemu podejściu zagraniczni inwestorzy, o czym informuje sam raport, cenią nas głównie z powodu taniej siły roboczej, bo już jeśli chodzi o jakość życia to wedle raportu Mercer Warszawa ulokowała się na 85. miejscu, za Pragą, Budapesztem, Lubljaną i Wilnem. Wzrost jakości życia, poprzez dajmy na to rozwój transportu zbiorowego czy wysoka jakość usług publicznych służyć będzie inkluzji społecznej. Podobnie, jak jakości estetycznej, ekologicznej demokratyzacji i uporządkowaniu niejasności inwestycyjnych polskich miast służyć będzie systematyczne uchwalanie planów zagospodarowania przestrzennego - akurat w tym ostatnim wypadku trudno nie potwierdzić rządowej diagnozy. Jeśli już jednak chodzi o transport zbiorowy, to wyraźnie przegrywa on z uwielbieniem dla indywidualnego transportu samochodowego. Kiedy porównamy mapy szybkości dojazdu do miast wojewódzkich za pomocą samochodu i za pomocą kolei widzimy wyraźnie, że to przyspieszenie dojazdu autem stanowi priorytet, a kolej - poza aglomeracją warszawską i trójkątem Katowice - Kielce - Kraków znacząco nie będzie przyspieszać. Nawet i w strategiach społecznego wkluczania widać lekceważenie dla polityki klimatycznej i zrównoważonego rozwoju.
Wyzwanie 8 - Poprawa spójności społecznej
Z kwestią spójności społecznej nierozerwalnie łączy się kwestia spójności społecznej w ogóle. Aktualny system funkcjonowania polityki socjalnej jest głęboko niezadowalający i nie pozwala na trwałe wyciąganie ludzi z biedy. Bardzo widocznym zjawiskiem są chociażby wyższe koszty utrzymania gospodarstwa domowego wraz ze wzrostem ilości dzieci, przez co wraz ze wzrostem ich liczby wzrasta odsetek ubóstwa. O ile dla małżeństwa bez dzieci wynosi on 5,9%, o tyle już dla dwójki wzrasta do 15,2, a czwórki i więcej - do 48,9%! Nie zmienia tego becikowe, które nie rozwiązuje ani problemu braku środków w rodzinach, ani też nie zapewnia kapitału startowego dla osób młodych przy wchodzeniu w dorosłość. Jedną z reform rządu Tony'ego Blaira było stworzenie każdemu nowo rodzącemu się dziecku specjalnego konta, na które rząd do 18 roku życia wpłaca pewną kwotę pieniędzy, które można będzie wykorzystać dopiero po przekroczeniu progu pełnoletniości. Być może tego typu działanie warte by było przeniesienia na grunt polski, ma bowiem znacznie większy potencjał emancypacyjny i zapobiegający dziedziczeniu biedy niż 1.000 złotych z okazji przyjścia na świat. Pamiętajmy bowiem, że możemy "poszczycić się" niechlubnym rekordem najwyższej stopy ubóstwa wśród dzieci, przekraczającej 25%.
Wymienione w "Polsce 2030" kwoty pomocy społecznej, takie jak zasiłek rodzinny (48 zł na dziecko do 5. roku życia, 64 zł do 18. r.ż. i 68 zł do 24 r.ż.) chyba nikomu nie pozwalają wierzyć, że mogą one mieć realny wpływ na poprawę jakości życia i zapewnienie równości szans. Kolejne niepokojące sygnały dotyczą malejącej liczby osób niepełnosprawnych na rynku pracy, "fawelizacji" polskich miast (sugeruje się, że i tak niedofinansowane organizacje pozarządowe dadzą sobie wepchnąć odpowiedzialność za ten problem), a także pojawiającego się zjawiska istnienia miejsc pracy nie dających gwarancji wiązania końca z końcem (junk jobs). Pojawiają się także nowe formy wykluczenia - energetyczne czy też zdrowotne. Konieczne wydaje się - jak wspomniałem już wcześniej - zapewnienie powszechnego dostępu do wysokiej jakości profilaktyki zdrowotnej, bowiem pogarszanie stanu zdrowia dodatkowo zmniejsza szansę osób wykluczonych na rynku pracy. Z wykluczeniem energetycznym trzeba walczyć "na zielono", a więc poprawiając efektywność energetyczną budynków, zapewniając im własne źródła energetyczne, takie jak panele słoneczne (w polskich warunkach inwestycja w nie zwraca się w niższych rachunkach za prąd po 3 latach) - co wymagać będzie poważnego traktowania instrumentu Funduszów Termoizolacyjnych.
Ekipa Tuska marzy o wzroście urbanizacji, nie ma natomiast pomysłu, jak chce powstrzymać rozlewanie się miast na obszary wiejskiej, a to właśnie ów "urban sprawl", czyli wyprowadzanie się na tereny podmiejskie sprawia, że saldo migracji wychodzi na korzyść obszarów wiejskich. Do tego, kiedy rząd PO-PSL proponuje "dyfuzję", czyli klasyczne ściekanie bogactwa do gorzej sytuowanych warstw społecznych, wyniki badań czarno na białym wskazują na konieczność dużo bardziej proaktywnych działań - i to nie tylko w obrębie poszczególnych regionów czy między obszarami wiejskimi a dużymi miastami, ale już nawet poszczególnych dzielnic wielkich miast. Nadal bowiem np. w samej Warszawie różnice edukacyjne widoczne chociażby w wynikach egzaminów gimnazjalnych między np. Ursynowem a Pragą Północ są znaczące. Zapowiedzi rewitalizacji miejskiej z okazji Euro 2012 szybko zostały zredukowane do poziomu zapewnienia dojazdu na Stadion Narodowy, co przekreśla jakiekolwiek szanse na prospołeczny charakter tej imprezy sportowej. Dodajmy do tego odpływ młodych ludzi z terenów peryferyjnych, zachodzący w ostatnich latach "drenaż mózgów" poprzez odpływ z kraju osób z wyższym wykształceniem i dziedziczenie biedy - czy nadal mamy skupiać się tylko na tych, którzy już radzą sobie nieźle?
Wygląda na to, że dla autorów "Polski 2030" nie ma innego wyjścia, skoro uważają, że walka z rosnącą polaryzacją dochodów oznacza "rezygnację z ambitnych celów gospodarczych". Nic zatem dziwnego, że dzięki takiemu podejściu zagraniczni inwestorzy, o czym informuje sam raport, cenią nas głównie z powodu taniej siły roboczej, bo już jeśli chodzi o jakość życia to wedle raportu Mercer Warszawa ulokowała się na 85. miejscu, za Pragą, Budapesztem, Lubljaną i Wilnem. Wzrost jakości życia, poprzez dajmy na to rozwój transportu zbiorowego czy wysoka jakość usług publicznych służyć będzie inkluzji społecznej. Podobnie, jak jakości estetycznej, ekologicznej demokratyzacji i uporządkowaniu niejasności inwestycyjnych polskich miast służyć będzie systematyczne uchwalanie planów zagospodarowania przestrzennego - akurat w tym ostatnim wypadku trudno nie potwierdzić rządowej diagnozy. Jeśli już jednak chodzi o transport zbiorowy, to wyraźnie przegrywa on z uwielbieniem dla indywidualnego transportu samochodowego. Kiedy porównamy mapy szybkości dojazdu do miast wojewódzkich za pomocą samochodu i za pomocą kolei widzimy wyraźnie, że to przyspieszenie dojazdu autem stanowi priorytet, a kolej - poza aglomeracją warszawską i trójkątem Katowice - Kielce - Kraków znacząco nie będzie przyspieszać. Nawet i w strategiach społecznego wkluczania widać lekceważenie dla polityki klimatycznej i zrównoważonego rozwoju.
Wyzwanie 8 - Poprawa spójności społecznej
Z kwestią spójności społecznej nierozerwalnie łączy się kwestia spójności społecznej w ogóle. Aktualny system funkcjonowania polityki socjalnej jest głęboko niezadowalający i nie pozwala na trwałe wyciąganie ludzi z biedy. Bardzo widocznym zjawiskiem są chociażby wyższe koszty utrzymania gospodarstwa domowego wraz ze wzrostem ilości dzieci, przez co wraz ze wzrostem ich liczby wzrasta odsetek ubóstwa. O ile dla małżeństwa bez dzieci wynosi on 5,9%, o tyle już dla dwójki wzrasta do 15,2, a czwórki i więcej - do 48,9%! Nie zmienia tego becikowe, które nie rozwiązuje ani problemu braku środków w rodzinach, ani też nie zapewnia kapitału startowego dla osób młodych przy wchodzeniu w dorosłość. Jedną z reform rządu Tony'ego Blaira było stworzenie każdemu nowo rodzącemu się dziecku specjalnego konta, na które rząd do 18 roku życia wpłaca pewną kwotę pieniędzy, które można będzie wykorzystać dopiero po przekroczeniu progu pełnoletniości. Być może tego typu działanie warte by było przeniesienia na grunt polski, ma bowiem znacznie większy potencjał emancypacyjny i zapobiegający dziedziczeniu biedy niż 1.000 złotych z okazji przyjścia na świat. Pamiętajmy bowiem, że możemy "poszczycić się" niechlubnym rekordem najwyższej stopy ubóstwa wśród dzieci, przekraczającej 25%.
Wymienione w "Polsce 2030" kwoty pomocy społecznej, takie jak zasiłek rodzinny (48 zł na dziecko do 5. roku życia, 64 zł do 18. r.ż. i 68 zł do 24 r.ż.) chyba nikomu nie pozwalają wierzyć, że mogą one mieć realny wpływ na poprawę jakości życia i zapewnienie równości szans. Kolejne niepokojące sygnały dotyczą malejącej liczby osób niepełnosprawnych na rynku pracy, "fawelizacji" polskich miast (sugeruje się, że i tak niedofinansowane organizacje pozarządowe dadzą sobie wepchnąć odpowiedzialność za ten problem), a także pojawiającego się zjawiska istnienia miejsc pracy nie dających gwarancji wiązania końca z końcem (junk jobs). Pojawiają się także nowe formy wykluczenia - energetyczne czy też zdrowotne. Konieczne wydaje się - jak wspomniałem już wcześniej - zapewnienie powszechnego dostępu do wysokiej jakości profilaktyki zdrowotnej, bowiem pogarszanie stanu zdrowia dodatkowo zmniejsza szansę osób wykluczonych na rynku pracy. Z wykluczeniem energetycznym trzeba walczyć "na zielono", a więc poprawiając efektywność energetyczną budynków, zapewniając im własne źródła energetyczne, takie jak panele słoneczne (w polskich warunkach inwestycja w nie zwraca się w niższych rachunkach za prąd po 3 latach) - co wymagać będzie poważnego traktowania instrumentu Funduszów Termoizolacyjnych.
Ciąg dalszy nastąpi...
25 sierpnia 2009
Polska 2030 - postpolityka czy rozwój? (cz.7)
Wyzwanie 6 - Gospodarka oparta na wiedzy i rozwój kapitału intelektualnego
Darmowe studia, jeśli wierzyć raportowi Tuska, wcześniej czy później znikną. W zamian oferować się będzie studentkom i studentom możliwość zadłużania się od najmłodszych lat i wchodzenie w dorosłe życie z koniecznością ich spłacania. Jednocześnie - w tym samym raporcie - pieje się z zachwytu nad fińskim sukcesem w tworzeniu społeczeństwa wiedzy. Ekipie Michała Boniego radziłbym zapoznać się z wydaną niedawno książką Manuela Castellsa i Pekki Himanena "Społeczeństwo informacyjne i państwo dobrobytu". Jej autorzy wyraźnie wskazują, że bez darmowej edukacji od przedszkola po studia rozwój tego kraju nie byłby możliwy. Darmowy dostęp do wiedzy, szczególnie w okresie studiów wyższych, pełni kluczową rolę - silna indywidualizacja na każdym poziomie edukacji pozwala na poświęcanie się swoim pasjom, zaś silne wsparcie państwa (tanie kredyty, infrastruktura taka jak akademiki etc.) sprawia, że osoby studiujące nie odczuwają presji pracy za wszelką cenę i dzięki temu mają więcej czasu na badania, samorozwój i dzielenie się wiedzą. W taki sposób działa nowoczesne "społeczeństwo sieciowe", zaś pomysły rodem z "Polski 2030" zadają kłam twierdzeniu o budowaniu spójności społecznej, dążąc do wypchnięcia z sektora edukacji wyższej młodych ludzi, którzy już dziś obok wyników egzaminów zbyt często muszą martwić się o związanie końca z końcem.
W dokumencie widać coraz bardziej postępujące zakusy na autonomię uniwersytetów. Jak inaczej interpretować zalecenie, by przy doborze kadry uniwersyteckiej dokonała się zmiana "metod (wyboru) demokratycznych na merytokratyczne? Traktowanie uczelni wyższych nie jako instytucji edukacyjnych, ale placówek kształcących siłę roboczą jest europejskim kuriozum. Współpraca uniwersytetów z przedsiębiorstwami w innych, bardziej rozwiniętych krajach unijnych nie zachodzi w ten sposób. Podobnie wartości uczelni nie mierzy się karierą w biznesie, tylko dorobkiem naukowym. Coraz wyraźniej widać też tendencję do tworzenia polskiej ivy league - głównych ośrodków, które będą szczególnie wspierane w rozwoju. Spójrzmy raz jeszcze na górę mapy - tam państwo zdecydowało się rozszerzyć publiczną bazę uniwersytecką z 2 do 20 placówek, rozlokowanych w całym kraju, co pozwoliło na bardziej równomierny jego rozwój i na zahamowanie wyludniania się bardziej peryferyjnie położonych obszarów kraju. Czy to nie przypadkiem parę rozdziałów temu ekipa Boniego na wyludnianie się Polski Wschodniej? Jeśli coś ten proces wstrzymuje, to są to właśnie uczelnie wyższe - tak jak w Rzeszowie, gdzie stały się prawdziwymi inkubatorami rozwoju. Polaryzacja wydatków ma sporą szansę, by podciąć korzenie tego wzrostu.
Oczywiście nie sposób krytykować plany zwiększania wydatków na badania i rozwój - obecny ich poziom - 0,56% polskiego PKB - jest żałośnie niski. Jeśli już jednak chce się, by sektor prywatny więcej inwestował w tego typu działania, to nie należy utyskiwać na obecny udział wydatków publicznych w B+R, ale uelastycznić go tak, by fundusze publiczne wspierały finansowo rozwój nowoczesnych technologii. Pamiętać należy, że innowacyjne rozwiązania wymagają często poważnych nakładów finansowych do ich zainicjowania, niezależnie od spodziewanych zysków, więc publiczne wsparcie dla tzw. infant industries jest jak najbardziej uzasadnione. Szczególne zainteresowanie państwa powinny budzić te działania, które służyć mogą zrównoważonemu rozwojowi, a więc zmniejszające emisję gazów szklarniowych, poprawiające wydajność pracy i jakość życia. Tam, gdzie technologie mogą służyć wspólnemu dobru (także, gdy kreowane są oddolnie, np. przez internetowych pasjonatów), np. poprzez tworzenie internetowych mechanizmów demokracji uczestniczącej, a niekoniecznie będą musiały być interesujące dla biznesu, wsparcie publiczne nadal będzie musiało przyjmować finansową formę.
Wracając ponownie do Finlandii - tam państwo poradziło sobie z problemem poprzez dwie, mocno autonomiczne i efektywne (jedna zatrudnia 200, a druga - 60 osób) instytucje. TEKES jest publicznym funduszem badawczo-rozwojowym, który realizuje własne projekty w działaniach uznanych za priorytetowe, jak również udziela wsparcia finansowego (50-70% kosztów projektu) już podejmowanym przez np. uniwersytety i przedsiębiorstwa działaniom. Z kolei SITRA pełni funkcję "państwowego kapitalisty", finansującego poprzez wejście z własnym kapitałem nowo powstające i rozwijające się przedsiębiorstwa. W 95% wypadków są to te, które dostawały już fundusze w ramach TEKES. Do tego SITRA jest think-tankiem, kreującym kierunki rozwoju polityki informacyjnej. Dobrze by było, gdyby podobne instytucje znalazły swoje miejsce także nad Wisłą.
Oczywiście są też i pozytywne sygnały, takie jak pomysły ulg edukacyjnych, np. na szkolenia samorozwojowe, a także zwrócenie uwagi na pilną konieczność rozbudowy sieci żłobków i przedszkoli, szczególnie na terenach wiejskich. Bardzo rozczarowuje za to ogólne podejście do edukacji, które premiuje konkurencje zamiast współpracy. Do tego absolutny brak w tym rozdziale wzmianek na temat edukacji obywatelskiej - będzie o niej trochę (ale i tak stanowczo za mało) pod sam koniec "Polski 2030". To absurdalne pojmowanie roli edukacji - nie ma bowiem mowy o tworzeniu wykwalifikowanych, świadomych swych praw pracownic i pracowników bez jednoczesnego kreowania obywatelek i obywateli. Ale może o to tu chodzi, wszak proponuje się, by zwiększyć współpracę w tworzeniu szkolnych programów nauczania z przedsiębiorcami, ale już o związkach zawodowych czy jakichkolwiek organizacjach pozarządowych, mogących kreować przestrzeń zrozumienia swych praw i szerzenia poczucia przynależności wspólnotowej nie ma ani słowa. Skoro tak, to jak tu wierzyć w zapewnienia o chęci poprawy poziomu zaufania społecznego?
Darmowe studia, jeśli wierzyć raportowi Tuska, wcześniej czy później znikną. W zamian oferować się będzie studentkom i studentom możliwość zadłużania się od najmłodszych lat i wchodzenie w dorosłe życie z koniecznością ich spłacania. Jednocześnie - w tym samym raporcie - pieje się z zachwytu nad fińskim sukcesem w tworzeniu społeczeństwa wiedzy. Ekipie Michała Boniego radziłbym zapoznać się z wydaną niedawno książką Manuela Castellsa i Pekki Himanena "Społeczeństwo informacyjne i państwo dobrobytu". Jej autorzy wyraźnie wskazują, że bez darmowej edukacji od przedszkola po studia rozwój tego kraju nie byłby możliwy. Darmowy dostęp do wiedzy, szczególnie w okresie studiów wyższych, pełni kluczową rolę - silna indywidualizacja na każdym poziomie edukacji pozwala na poświęcanie się swoim pasjom, zaś silne wsparcie państwa (tanie kredyty, infrastruktura taka jak akademiki etc.) sprawia, że osoby studiujące nie odczuwają presji pracy za wszelką cenę i dzięki temu mają więcej czasu na badania, samorozwój i dzielenie się wiedzą. W taki sposób działa nowoczesne "społeczeństwo sieciowe", zaś pomysły rodem z "Polski 2030" zadają kłam twierdzeniu o budowaniu spójności społecznej, dążąc do wypchnięcia z sektora edukacji wyższej młodych ludzi, którzy już dziś obok wyników egzaminów zbyt często muszą martwić się o związanie końca z końcem.
W dokumencie widać coraz bardziej postępujące zakusy na autonomię uniwersytetów. Jak inaczej interpretować zalecenie, by przy doborze kadry uniwersyteckiej dokonała się zmiana "metod (wyboru) demokratycznych na merytokratyczne? Traktowanie uczelni wyższych nie jako instytucji edukacyjnych, ale placówek kształcących siłę roboczą jest europejskim kuriozum. Współpraca uniwersytetów z przedsiębiorstwami w innych, bardziej rozwiniętych krajach unijnych nie zachodzi w ten sposób. Podobnie wartości uczelni nie mierzy się karierą w biznesie, tylko dorobkiem naukowym. Coraz wyraźniej widać też tendencję do tworzenia polskiej ivy league - głównych ośrodków, które będą szczególnie wspierane w rozwoju. Spójrzmy raz jeszcze na górę mapy - tam państwo zdecydowało się rozszerzyć publiczną bazę uniwersytecką z 2 do 20 placówek, rozlokowanych w całym kraju, co pozwoliło na bardziej równomierny jego rozwój i na zahamowanie wyludniania się bardziej peryferyjnie położonych obszarów kraju. Czy to nie przypadkiem parę rozdziałów temu ekipa Boniego na wyludnianie się Polski Wschodniej? Jeśli coś ten proces wstrzymuje, to są to właśnie uczelnie wyższe - tak jak w Rzeszowie, gdzie stały się prawdziwymi inkubatorami rozwoju. Polaryzacja wydatków ma sporą szansę, by podciąć korzenie tego wzrostu.
Oczywiście nie sposób krytykować plany zwiększania wydatków na badania i rozwój - obecny ich poziom - 0,56% polskiego PKB - jest żałośnie niski. Jeśli już jednak chce się, by sektor prywatny więcej inwestował w tego typu działania, to nie należy utyskiwać na obecny udział wydatków publicznych w B+R, ale uelastycznić go tak, by fundusze publiczne wspierały finansowo rozwój nowoczesnych technologii. Pamiętać należy, że innowacyjne rozwiązania wymagają często poważnych nakładów finansowych do ich zainicjowania, niezależnie od spodziewanych zysków, więc publiczne wsparcie dla tzw. infant industries jest jak najbardziej uzasadnione. Szczególne zainteresowanie państwa powinny budzić te działania, które służyć mogą zrównoważonemu rozwojowi, a więc zmniejszające emisję gazów szklarniowych, poprawiające wydajność pracy i jakość życia. Tam, gdzie technologie mogą służyć wspólnemu dobru (także, gdy kreowane są oddolnie, np. przez internetowych pasjonatów), np. poprzez tworzenie internetowych mechanizmów demokracji uczestniczącej, a niekoniecznie będą musiały być interesujące dla biznesu, wsparcie publiczne nadal będzie musiało przyjmować finansową formę.
Wracając ponownie do Finlandii - tam państwo poradziło sobie z problemem poprzez dwie, mocno autonomiczne i efektywne (jedna zatrudnia 200, a druga - 60 osób) instytucje. TEKES jest publicznym funduszem badawczo-rozwojowym, który realizuje własne projekty w działaniach uznanych za priorytetowe, jak również udziela wsparcia finansowego (50-70% kosztów projektu) już podejmowanym przez np. uniwersytety i przedsiębiorstwa działaniom. Z kolei SITRA pełni funkcję "państwowego kapitalisty", finansującego poprzez wejście z własnym kapitałem nowo powstające i rozwijające się przedsiębiorstwa. W 95% wypadków są to te, które dostawały już fundusze w ramach TEKES. Do tego SITRA jest think-tankiem, kreującym kierunki rozwoju polityki informacyjnej. Dobrze by było, gdyby podobne instytucje znalazły swoje miejsce także nad Wisłą.
Oczywiście są też i pozytywne sygnały, takie jak pomysły ulg edukacyjnych, np. na szkolenia samorozwojowe, a także zwrócenie uwagi na pilną konieczność rozbudowy sieci żłobków i przedszkoli, szczególnie na terenach wiejskich. Bardzo rozczarowuje za to ogólne podejście do edukacji, które premiuje konkurencje zamiast współpracy. Do tego absolutny brak w tym rozdziale wzmianek na temat edukacji obywatelskiej - będzie o niej trochę (ale i tak stanowczo za mało) pod sam koniec "Polski 2030". To absurdalne pojmowanie roli edukacji - nie ma bowiem mowy o tworzeniu wykwalifikowanych, świadomych swych praw pracownic i pracowników bez jednoczesnego kreowania obywatelek i obywateli. Ale może o to tu chodzi, wszak proponuje się, by zwiększyć współpracę w tworzeniu szkolnych programów nauczania z przedsiębiorcami, ale już o związkach zawodowych czy jakichkolwiek organizacjach pozarządowych, mogących kreować przestrzeń zrozumienia swych praw i szerzenia poczucia przynależności wspólnotowej nie ma ani słowa. Skoro tak, to jak tu wierzyć w zapewnienia o chęci poprawy poziomu zaufania społecznego?
Ciąg dalszy nastąpi...
24 sierpnia 2009
Polska 2030 - postpolityka czy rozwój? (cz.6)
Wyzwanie 5 - Bezpieczeństwo energetyczno-klimatyczne
Tu jest o czym pisać, bowiem spora część rządowych planów zwyczajnie nie trzyma się kupy. Popatrzmy na fatalistyczne przewidywania ciągłego wzrostu zapotrzebowania na energię w krajach Unii Europejskich i skontrastujmy je z wyliczeniami "[R]ewolucji energetycznej" Greenpeace (na zdjęciu - jest też i wersja dotycząca Polski). Nagle okazuje się, że wzrost efektywności energetycznej i uwzględnienie na poważnie kwestii negawatów, a więc zaoszczędzonych jednostek mocy może poważnie ograniczyć ów wzrost. Porównanie "scenariusza referencyjnego" z tym, w którym podejmuje się realne działania na rzecz ograniczenia emisji gazów szklarniowych i zazielenienia energii wskazuje wyraźnie, że trzeba tego po prostu chcieć. Sytuacja, kiedy w wykresie zużycia energii nie uwzględnia się negawatów sprawia, że wszelkie nawoływania do działań w tym zakresie pozbawia się jakiegokolwiek sensu. Brak przekonania, że w sytuacji, gdy polska gospodarka jest 2,5 raza bardziej energochłonna od unijnej średniej nie warto na poważnie, jak pisze w swoim tekście na temat energetyki atomowej Wojciech Kłosowski, zająć się łataniem dziur w wiadrze, zamiast ciągłego dolewania do niego wody nie napawa optymizmem. Zapomina się, że potencjał np. poprawy termoizolacji budynków wraz z montowaniem na nich instalacji energetycznych (np. paneli słonecznych) potrafi obniżyć zużycie energetyczne nawet do 80% w najbardziej skrajnych przypadkach. A pieniądze zostają w naszych kieszeniach...
Strasznie tu dużo o bezpieczeństwie energetycznym. Rozwiązaniem problemu uważa się budowę elektrowni atomowych - tak, nie jednej, ale dwóch. Oczywiście ich otwarcie w roku 2020 w żaden sposób nie będzie mogło przez najbliższe 10 lat przyczynić się do poprawy bezpieczeństwa energetycznego, zmienić bilans energetyczny czy też odegrać pozytywnej roli w przeciwdziałaniu zmianom klimatycznym. W fetysz nowoczesności energii atomowej wierzy się tak mocno, że już odnawialnym źródłom energii nie poświęca się wiele miejsca - poza ogólnikowymi stwierdzeniami o tym, że warto by je wspierać. Lokalne społeczności zachęca się, kusząc wizją miejsc pracy, podczas gdy zapomina się, że wedle cytowanych przez Jean Lambert danych z jej publikacji na temat zielonych miejsc pracy 1 TWH energii nuklearnej zapewnia pracę jedynie 75 osobom, podczas gdy gaz ziemny od 250 do 265, zaś energetyka wiatrowa, w zależności od warunków, od 918 aż do 2.400! Zapewnia się jednocześnie, że energia z tego typu elektrowni będzie tania, jednak niedawno nagłośnione badania Polskiej Grupy Energetycznej mówią coś zupełnie innego - może ona być dwukrotnie droższa niż energia z węgla czy gazu, które zupełnie przeczą wyliczeniom cytowanego przez rząd pana Strupczewskiego! Tymczasem wraz z upowszechnianiem się i poprawą efektywności energetyka odnawialna tanieje - szacunki wskazują, że podwojenie ilości wiatraków skutkuje obniżeniem kosztów energii z tego źródła o 20%.
To, że rząd woli trzymać się niepotrzebnej nam do niczego technologii wynika z niezrozumienia podstawowych trendów we współczesnej energetyce. Po pierwsze, odchodzi się od sytuacji, kiedy konsumentka/konsument jest jedynie odbiorcą energii na rzecz decentralizacji energetycznej. Panele słoneczne i usprawniona efektywność termoizolacji, urządzenia do zbierania wody deszczowej i jej późniejszego wykorzystywania w gospodarstwie domowym, domy pasywne - tego typu pomysły nakręcają koniunkturę, tworzą miejsca pracy i poprawiają jakość życia, nie szkodząc środowisku naturalnemu. Tego typu działania zwiększają naszą autonomię, uniezależniają od energetycznych monopoli, a nawet pozwalają - w wypadku, gdy wyprodukujemy nadwyżkę mocy - na jej sprzedaż do sieci energetycznej. Stworzenie inteligentnych sieci energetycznych, umożliwiających nie tylko odbiór, ale i przesył energii - to jedno z wyzwań, które powinno być koniecznie wspomniane w tym raporcie. Nie jest - cóż, widocznie duzi chłopcy lubią poważne zabawki, takie jak elektrownia atomowa, a nie to, co może pomóc w zupełnym przewartościowaniu myślenia o energii.
Innym - realnym - wyzwaniem związanym z bezpieczeństwem energetycznym jest stworzenie transeuropejskiej sieci przesyłowej. Nie jest to jednak innowacyjny pomysł rządu Tuska - w tegorocznych wyborach do Parlamentu Europejskiego partie należące do Europejskiej Partii Zielonych bardzo wyraźnie mówiły o konieczności powołania Europejskiej Agencji Energetyki Odnawialnej - ERENE, która finansowałaby tego typu ponadnarodowe inwestycje. Wyliczenia Fundacji Boella nie pozostawiają wątpliwości - chociaż pojedyncze kraje UE mogą nie być w stanie zdobywać całości swej energii w sposób odnawialny (np. Polska - przy aktualnym poziomie technologicznym - około 43% wedle danych Instytutu na rzecz Ekorozwoju), to jednak, w skali całej UE, taka zmiana jest możliwa z powodu nadwyżek energetycznych w niektórych krajach (np. energii słonecznej w Hiszpanii). Zdecydowanie się na ten odważny krok i lobbowanie na rzecz ERENE przez polski rząd mogłoby sprawić, że wieloletnie marzenia o uniezależnieniu energetycznym od Rosji (a zgadnijmy, w którym z leżących w pobliżu naszego kraju państw znajdują się złoża uranu - i gdzie są one relatywnie tanie?) mogłyby stać się rzeczywistością.
To są realne problemy i wyzwania, które mogą stać przed polską energetyką w najbliższym czasie. To one powinny być głównym zmartwieniem tego rządu, podobnie jak i opracowanie długofalowych programów, służących adaptacji zawodowej związanej z przekształceniami w energetyce. To ważne, by wraz z ograniczaniem udziału węgla kamiennego (i potencjalnie także rezygnacją z używania najbardziej zanieczyszczającego środowisko węgla brunatnego) osoby, które miały dzięki temu miejsca pracy otrzymały wsparcie zawodowe, umożliwiające przekwalifikowanie się, najlepiej w stronę "zielonych miejsc pracy". W niektórych regionach - takich jak Bełchatów - może to stać się istotnym problemem społecznym, z którym należy się zmierzyć. Inwestowanie w technologie, podtrzymujące "energetyczne status quo", takie jak sekwestracja węgla, świadczy o braku chęci dokonania realnych zmian w sektorze. Równie niepokojące są pomysły konsultowania się w sprawie sposobów redukcji emisji gazów szklarniowych jedynie z przemysłem, bez wspominania o społecznościach lokalnych, związkach zawodowych czy organizacjach ekologicznych. Panie Tusk, nie tędy droga do modernizacji!
Tu jest o czym pisać, bowiem spora część rządowych planów zwyczajnie nie trzyma się kupy. Popatrzmy na fatalistyczne przewidywania ciągłego wzrostu zapotrzebowania na energię w krajach Unii Europejskich i skontrastujmy je z wyliczeniami "[R]ewolucji energetycznej" Greenpeace (na zdjęciu - jest też i wersja dotycząca Polski). Nagle okazuje się, że wzrost efektywności energetycznej i uwzględnienie na poważnie kwestii negawatów, a więc zaoszczędzonych jednostek mocy może poważnie ograniczyć ów wzrost. Porównanie "scenariusza referencyjnego" z tym, w którym podejmuje się realne działania na rzecz ograniczenia emisji gazów szklarniowych i zazielenienia energii wskazuje wyraźnie, że trzeba tego po prostu chcieć. Sytuacja, kiedy w wykresie zużycia energii nie uwzględnia się negawatów sprawia, że wszelkie nawoływania do działań w tym zakresie pozbawia się jakiegokolwiek sensu. Brak przekonania, że w sytuacji, gdy polska gospodarka jest 2,5 raza bardziej energochłonna od unijnej średniej nie warto na poważnie, jak pisze w swoim tekście na temat energetyki atomowej Wojciech Kłosowski, zająć się łataniem dziur w wiadrze, zamiast ciągłego dolewania do niego wody nie napawa optymizmem. Zapomina się, że potencjał np. poprawy termoizolacji budynków wraz z montowaniem na nich instalacji energetycznych (np. paneli słonecznych) potrafi obniżyć zużycie energetyczne nawet do 80% w najbardziej skrajnych przypadkach. A pieniądze zostają w naszych kieszeniach...
Strasznie tu dużo o bezpieczeństwie energetycznym. Rozwiązaniem problemu uważa się budowę elektrowni atomowych - tak, nie jednej, ale dwóch. Oczywiście ich otwarcie w roku 2020 w żaden sposób nie będzie mogło przez najbliższe 10 lat przyczynić się do poprawy bezpieczeństwa energetycznego, zmienić bilans energetyczny czy też odegrać pozytywnej roli w przeciwdziałaniu zmianom klimatycznym. W fetysz nowoczesności energii atomowej wierzy się tak mocno, że już odnawialnym źródłom energii nie poświęca się wiele miejsca - poza ogólnikowymi stwierdzeniami o tym, że warto by je wspierać. Lokalne społeczności zachęca się, kusząc wizją miejsc pracy, podczas gdy zapomina się, że wedle cytowanych przez Jean Lambert danych z jej publikacji na temat zielonych miejsc pracy 1 TWH energii nuklearnej zapewnia pracę jedynie 75 osobom, podczas gdy gaz ziemny od 250 do 265, zaś energetyka wiatrowa, w zależności od warunków, od 918 aż do 2.400! Zapewnia się jednocześnie, że energia z tego typu elektrowni będzie tania, jednak niedawno nagłośnione badania Polskiej Grupy Energetycznej mówią coś zupełnie innego - może ona być dwukrotnie droższa niż energia z węgla czy gazu, które zupełnie przeczą wyliczeniom cytowanego przez rząd pana Strupczewskiego! Tymczasem wraz z upowszechnianiem się i poprawą efektywności energetyka odnawialna tanieje - szacunki wskazują, że podwojenie ilości wiatraków skutkuje obniżeniem kosztów energii z tego źródła o 20%.
To, że rząd woli trzymać się niepotrzebnej nam do niczego technologii wynika z niezrozumienia podstawowych trendów we współczesnej energetyce. Po pierwsze, odchodzi się od sytuacji, kiedy konsumentka/konsument jest jedynie odbiorcą energii na rzecz decentralizacji energetycznej. Panele słoneczne i usprawniona efektywność termoizolacji, urządzenia do zbierania wody deszczowej i jej późniejszego wykorzystywania w gospodarstwie domowym, domy pasywne - tego typu pomysły nakręcają koniunkturę, tworzą miejsca pracy i poprawiają jakość życia, nie szkodząc środowisku naturalnemu. Tego typu działania zwiększają naszą autonomię, uniezależniają od energetycznych monopoli, a nawet pozwalają - w wypadku, gdy wyprodukujemy nadwyżkę mocy - na jej sprzedaż do sieci energetycznej. Stworzenie inteligentnych sieci energetycznych, umożliwiających nie tylko odbiór, ale i przesył energii - to jedno z wyzwań, które powinno być koniecznie wspomniane w tym raporcie. Nie jest - cóż, widocznie duzi chłopcy lubią poważne zabawki, takie jak elektrownia atomowa, a nie to, co może pomóc w zupełnym przewartościowaniu myślenia o energii.
Innym - realnym - wyzwaniem związanym z bezpieczeństwem energetycznym jest stworzenie transeuropejskiej sieci przesyłowej. Nie jest to jednak innowacyjny pomysł rządu Tuska - w tegorocznych wyborach do Parlamentu Europejskiego partie należące do Europejskiej Partii Zielonych bardzo wyraźnie mówiły o konieczności powołania Europejskiej Agencji Energetyki Odnawialnej - ERENE, która finansowałaby tego typu ponadnarodowe inwestycje. Wyliczenia Fundacji Boella nie pozostawiają wątpliwości - chociaż pojedyncze kraje UE mogą nie być w stanie zdobywać całości swej energii w sposób odnawialny (np. Polska - przy aktualnym poziomie technologicznym - około 43% wedle danych Instytutu na rzecz Ekorozwoju), to jednak, w skali całej UE, taka zmiana jest możliwa z powodu nadwyżek energetycznych w niektórych krajach (np. energii słonecznej w Hiszpanii). Zdecydowanie się na ten odważny krok i lobbowanie na rzecz ERENE przez polski rząd mogłoby sprawić, że wieloletnie marzenia o uniezależnieniu energetycznym od Rosji (a zgadnijmy, w którym z leżących w pobliżu naszego kraju państw znajdują się złoża uranu - i gdzie są one relatywnie tanie?) mogłyby stać się rzeczywistością.
To są realne problemy i wyzwania, które mogą stać przed polską energetyką w najbliższym czasie. To one powinny być głównym zmartwieniem tego rządu, podobnie jak i opracowanie długofalowych programów, służących adaptacji zawodowej związanej z przekształceniami w energetyce. To ważne, by wraz z ograniczaniem udziału węgla kamiennego (i potencjalnie także rezygnacją z używania najbardziej zanieczyszczającego środowisko węgla brunatnego) osoby, które miały dzięki temu miejsca pracy otrzymały wsparcie zawodowe, umożliwiające przekwalifikowanie się, najlepiej w stronę "zielonych miejsc pracy". W niektórych regionach - takich jak Bełchatów - może to stać się istotnym problemem społecznym, z którym należy się zmierzyć. Inwestowanie w technologie, podtrzymujące "energetyczne status quo", takie jak sekwestracja węgla, świadczy o braku chęci dokonania realnych zmian w sektorze. Równie niepokojące są pomysły konsultowania się w sprawie sposobów redukcji emisji gazów szklarniowych jedynie z przemysłem, bez wspominania o społecznościach lokalnych, związkach zawodowych czy organizacjach ekologicznych. Panie Tusk, nie tędy droga do modernizacji!
Ciąg dalszy nastąpi...
23 sierpnia 2009
Polska 2030 - postpolityka czy rozwój? (cz.5)
Wyzwanie 4 - Odpowiedni potencjał infrastruktury
Jakie wyzwanie związane z mobilnością w naszym kraju można by uznać za najważniejsze? Zależy, kogo się pyta. Jeśli chodzi o rząd, to zdaje się, że chodzi o to, byśmy byli zmuszeni do jak najmniejszej ilości przesiadek w celu dojazdu na lotnisko. Oczywiście nikt do końca nie wie, jak rozbudowę infrastruktury dla transportu lotniczego da się pogodzić z polityką klimatyczno-energetyczną, o której przeczytamy w kolejnym rozdziale, ale nie jest to specjalnie istotne. Ekipa Boniego zakłada, że ten środek transportu, emitujący olbrzymie ilości gazów szklarniowych, do tego w wyższych rejonach atmosfery, przez co jest jeszcze bardziej szkodliwy niż transport samochodowy pod tym względem, stanie się naszym oknem na świat - i na Polskę. Pokazuje to najlepiej, o co chodzi w "rozwoju polaryzacyjno-dyfuzyjnym" - o wsparcie dla najbardziej elitarnego, najmniej dostępnego dla szarego człowieka środka transportu. Co więcej, ma on być wspierany nie tylko w połączeniach międzynarodowych (obecnie, z powodu kryzysu, bilety drożeją), ale ma także wzrosnąć jego udział w krajowych przewozach pasażerskich. Byłaby to prawdziwie koszmarna wizja, w której ludzie z samochodów przesiadają się w samoloty. Co więcej, inwestycje w infrastrukturę tego typu mają szansę poważnie naruszyć zrównoważony rozwój obszarów, takich jak Suwałki czy Bieszczady - bo i tam planuje się inwestować w lotniska... Zresztą raport nie za bardzo kryje, komu ma to służyć - chodzi o zachęcanie do przybycia mitycznych "zagranicznych inwestorów", zamiast wspierania rodzimej małej i średniej przedsiębiorczości...
Trudno jest też wyleczyć kompleks braku autostrad. Nic to, że wedle wyliczeń Centrum imienia Adama Smitha (któremu chyba ciężko zarzucić przesadne ekologiczne inklinacje) budowa kilometra dróg ekspresowych jest 10 razy tańsza od kilometra autostrady - z tego typu kompleksów trudno jest się wyleczyć. Oczywiście, że stan dróg nie jest najlepszy, tylko czy w ciągu ostatnich lat zanotowaliśmy znaczącą jego poprawę dzięki unijnym funduszom? Wydaje się, że nie do końca. Jednocześnie z góry zakłada się, że udział kolei zarówno w przewozie osób, jak i towarów będzie się malał - nie robi się zbyt wiele, by ten groźny dla środowiska trend odwrócić. Oczywiście słyszymy o superszybkiej kolei Y - Wrocław/Poznań-Łódź-Warszawa, szkopuł w tym, że po pierwsze - kolej powyżej pewnej prędkości z powodu zużycia energii i emitowanego hałasu przestaje być przyjazna środowisku (efekt ekologiczny) i - po drugie - nakłady inwestycyjne na ten projekt mogą ograniczyć fundusze na bardziej zrównoważoną w skali kraju renowację i rozbudowę sieci kolejowej, mającej większy potencjał na zagwarantowanie spójności społecznej (efekt społeczny). Pamiętajmy też, że w ostatnich latach, podczas gdy nakłady na infrastrukturę kolejową wzrosły 4-krotnie (z 57,1 do 219,4 mln euro), to na drogi - już 7-krotnie (z 177 do 1.236,9 mln euro). Jednocześnie przy wydatkowaniu unijnych funduszy na projekty transportowe na lata 2007-2013 aż 60% z nich poszło na transport drogowy, a na kolejowy - niecałe 22%, o czym można wyczytać w jednej z publikacji Instytutu na rzecz Ekorozwoju. Świadczy to najlepiej o trzymaniu się przekonania, że priorytetem powinno być zapewnianie rozwoju indywidualnego transportu samochodowego, czego efektem zła jakość powietrza w miastach, korki, wzrost emisji gazów szklarniowych z tego segmentu oraz spadek atrakcyjności kolei.
Pamiętajmy, że kolej również może przyczyniać się do modernizacji kraju i poprawy dostępności przestrzennej rejonów do tej pory traktowanych jako peryferyjne. "Polska 2030", zwracając uwagę na fakt słabej infrastruktury na obszarach Polski wschodniej (od Warmii i Mazur po Podkarpacie) zapomina wspominać o potencjale takich inwestycji, jak np. Rail Baltica, a więc połączenia przebiegającego przez Podlasie aż do Tallina. Rozbudowa sieci kolejowej i odpowiednie inwestycje infrastrukturalne, zachęcające m.in. do multimodalności zwiększyłyby atrakcyjność tego środka transportu, np. w kontekście przewozu towarowego.
Bardzo dobrze, że kwestie infrastruktury transportowej połączono w tym dziale z infrastrukturą internetową. Stoimy przed wyzwaniem zwiększenia dostępności usług publicznych poprzez sieć, zapobieżeniu wykluczenia cyfrowego obszarów wiejskich, a także znacznych grup ludności - osób o słabym statusie materialnym, a także starszych. Darmowy internet socjalny na terenie całego kraju zdaje się tu być koniecznością i należy zastanowić się, czy tego typu obowiązku nie powinno na siebie wziąć państwo, bądź to samodzielnie, bądź też z samorządami lokalnymi. Odblokowanie cyfryzacji mediów (jeśli oczywiście uda się uratować media publiczne) będzie z kolei pełnić znakomicie rolę udostępnienia bogactwa rodzimej twórczości kulturowej dla wszystkich "usieciowionych". Tego typu krok - pełną digitalizację swoich archiwów - podejmuje brytyjska BBC, warto zatem czerpać z najlepszych wzorców. Prawo do rozwoju kulturalnego mamy bowiem wszyscy - nie tylko ci z nas, mający szczęście mieszkać w miejscowości o bogatej infrastrukturze kulturalnej. Do tego typu planów rządowych przyczepić się nie da.
Jakie wyzwanie związane z mobilnością w naszym kraju można by uznać za najważniejsze? Zależy, kogo się pyta. Jeśli chodzi o rząd, to zdaje się, że chodzi o to, byśmy byli zmuszeni do jak najmniejszej ilości przesiadek w celu dojazdu na lotnisko. Oczywiście nikt do końca nie wie, jak rozbudowę infrastruktury dla transportu lotniczego da się pogodzić z polityką klimatyczno-energetyczną, o której przeczytamy w kolejnym rozdziale, ale nie jest to specjalnie istotne. Ekipa Boniego zakłada, że ten środek transportu, emitujący olbrzymie ilości gazów szklarniowych, do tego w wyższych rejonach atmosfery, przez co jest jeszcze bardziej szkodliwy niż transport samochodowy pod tym względem, stanie się naszym oknem na świat - i na Polskę. Pokazuje to najlepiej, o co chodzi w "rozwoju polaryzacyjno-dyfuzyjnym" - o wsparcie dla najbardziej elitarnego, najmniej dostępnego dla szarego człowieka środka transportu. Co więcej, ma on być wspierany nie tylko w połączeniach międzynarodowych (obecnie, z powodu kryzysu, bilety drożeją), ale ma także wzrosnąć jego udział w krajowych przewozach pasażerskich. Byłaby to prawdziwie koszmarna wizja, w której ludzie z samochodów przesiadają się w samoloty. Co więcej, inwestycje w infrastrukturę tego typu mają szansę poważnie naruszyć zrównoważony rozwój obszarów, takich jak Suwałki czy Bieszczady - bo i tam planuje się inwestować w lotniska... Zresztą raport nie za bardzo kryje, komu ma to służyć - chodzi o zachęcanie do przybycia mitycznych "zagranicznych inwestorów", zamiast wspierania rodzimej małej i średniej przedsiębiorczości...
Trudno jest też wyleczyć kompleks braku autostrad. Nic to, że wedle wyliczeń Centrum imienia Adama Smitha (któremu chyba ciężko zarzucić przesadne ekologiczne inklinacje) budowa kilometra dróg ekspresowych jest 10 razy tańsza od kilometra autostrady - z tego typu kompleksów trudno jest się wyleczyć. Oczywiście, że stan dróg nie jest najlepszy, tylko czy w ciągu ostatnich lat zanotowaliśmy znaczącą jego poprawę dzięki unijnym funduszom? Wydaje się, że nie do końca. Jednocześnie z góry zakłada się, że udział kolei zarówno w przewozie osób, jak i towarów będzie się malał - nie robi się zbyt wiele, by ten groźny dla środowiska trend odwrócić. Oczywiście słyszymy o superszybkiej kolei Y - Wrocław/Poznań-Łódź-Warszawa, szkopuł w tym, że po pierwsze - kolej powyżej pewnej prędkości z powodu zużycia energii i emitowanego hałasu przestaje być przyjazna środowisku (efekt ekologiczny) i - po drugie - nakłady inwestycyjne na ten projekt mogą ograniczyć fundusze na bardziej zrównoważoną w skali kraju renowację i rozbudowę sieci kolejowej, mającej większy potencjał na zagwarantowanie spójności społecznej (efekt społeczny). Pamiętajmy też, że w ostatnich latach, podczas gdy nakłady na infrastrukturę kolejową wzrosły 4-krotnie (z 57,1 do 219,4 mln euro), to na drogi - już 7-krotnie (z 177 do 1.236,9 mln euro). Jednocześnie przy wydatkowaniu unijnych funduszy na projekty transportowe na lata 2007-2013 aż 60% z nich poszło na transport drogowy, a na kolejowy - niecałe 22%, o czym można wyczytać w jednej z publikacji Instytutu na rzecz Ekorozwoju. Świadczy to najlepiej o trzymaniu się przekonania, że priorytetem powinno być zapewnianie rozwoju indywidualnego transportu samochodowego, czego efektem zła jakość powietrza w miastach, korki, wzrost emisji gazów szklarniowych z tego segmentu oraz spadek atrakcyjności kolei.
Pamiętajmy, że kolej również może przyczyniać się do modernizacji kraju i poprawy dostępności przestrzennej rejonów do tej pory traktowanych jako peryferyjne. "Polska 2030", zwracając uwagę na fakt słabej infrastruktury na obszarach Polski wschodniej (od Warmii i Mazur po Podkarpacie) zapomina wspominać o potencjale takich inwestycji, jak np. Rail Baltica, a więc połączenia przebiegającego przez Podlasie aż do Tallina. Rozbudowa sieci kolejowej i odpowiednie inwestycje infrastrukturalne, zachęcające m.in. do multimodalności zwiększyłyby atrakcyjność tego środka transportu, np. w kontekście przewozu towarowego.
Bardzo dobrze, że kwestie infrastruktury transportowej połączono w tym dziale z infrastrukturą internetową. Stoimy przed wyzwaniem zwiększenia dostępności usług publicznych poprzez sieć, zapobieżeniu wykluczenia cyfrowego obszarów wiejskich, a także znacznych grup ludności - osób o słabym statusie materialnym, a także starszych. Darmowy internet socjalny na terenie całego kraju zdaje się tu być koniecznością i należy zastanowić się, czy tego typu obowiązku nie powinno na siebie wziąć państwo, bądź to samodzielnie, bądź też z samorządami lokalnymi. Odblokowanie cyfryzacji mediów (jeśli oczywiście uda się uratować media publiczne) będzie z kolei pełnić znakomicie rolę udostępnienia bogactwa rodzimej twórczości kulturowej dla wszystkich "usieciowionych". Tego typu krok - pełną digitalizację swoich archiwów - podejmuje brytyjska BBC, warto zatem czerpać z najlepszych wzorców. Prawo do rozwoju kulturalnego mamy bowiem wszyscy - nie tylko ci z nas, mający szczęście mieszkać w miejscowości o bogatej infrastrukturze kulturalnej. Do tego typu planów rządowych przyczepić się nie da.
Ciąg dalszy nastąpi...
22 sierpnia 2009
Polska 2030 - postpolityka czy rozwój? (cz.4)
Wyzwanie 3 - Wysoka aktywność zawodowa oraz adaptacyjność zasobów pracy
"Upraszczając, mamy wybór między niepewną stabilnością młodego emeryta – byłego pracownika przedsiębiorstwa dotowanego przez państwo – a adaptacyjną mobilnością telepracownika, który świadczy usługi trzem różnym pracodawcom." Cytat z horroru Stephena Kinga? Niekoniecznie - oto "Polska 2030" właśnie. Fałszywe alternatywy, absurdalne dylematy rozwojowe pod płaszczykiem dbałości o modernizację. Nie mam pojęcia, czy ktokolwiek ze współpracowników Michała Boniego próbował świadczyć telepracę 3 pracodawcom, ale zachowanie tego typu zdania w ostatecznym dokumencie (który, jak przypuszczam, był redagowany) świadczy najlepiej o tym, jak ma wyglądać wysoka jakość życia według PO.
Rozdział ten zaczynamy od kwestii niskiej aktywności zawodowej Polek i Polaków. Sugeruje się oczywiście uelastycznienie rynku pracy. Jakichkolwiek sygnałów wykorzystania kryzysu ekonomicznego do dokonania pewnych przewartościowań ekonomicznych i inwestycji w zielone miejsca pracy (odnawialne źródła energii, budownictwo i poprawa efektywności energetycznej w jego obrębie, transport zbiorowy etc.) ani widu, ani słychu. Proces rosnącego zróżnicowania płac traktowany jest jako zjawisko najzupełniej naturalne, które może wyreguluje się samo, a jeśli nie, to i tak nic złego się nie stanie. Pod pojęciem "flexicurity" chce się przemycić system, który nie ma z nim nic wspólnego. Wartością w wypadku "flexituskicy" nie jest w żadnym wypadku równowaga między pracownikiem a pracodawcą, lecz przystosowaniem tego pierwszego do potrzeb tego drugiego.
Gdyby było inaczej, zaraz obok uelastyczniania rynku pracy mówiłoby się o odpowiednich zabezpieczeniach społecznych, ułatwiających zmianę pracy. Jeśli tego typu gwarancji nie ma, a bezrobocie kojarzy się ze społeczną stygmatyzacją (wszak bezrobotni to nie osoby mogące np. szukać pracy odpowiedniej dla swoich aspiracji, tylko "nieroby"), to nic dziwnego, że Polki i Polacy nie są przekonani do opinii, że zmiana pracy od czasu do czasu jest czymś dobrym. U nas wskaźnik ten nie przekracza 30%, podczas gdy w dwóch najbardziej "mobilnych" państwach - Danii i Szwecji - waha się między 70 a 80%. Może dlatego, że w Danii wysokość zasiłków dla bezrobotnych wynosi 90% średniej płacy z ostatnich 12 tygodni pracy (max. 85 euro - dziennie!) przez 4 lata, przy czym po roku (pół roku dla osób poniżej 25 roku życia) należy brać udział w finansowanych przez państwo programach aktywizacyjnych. W efekcie co roku od 25 do 35% pracujących w Danii zmienia pracodawcę - także z własnej woli. Rzecz jasna o takich udogodnieniach, które zaczerpnąłem ze świetnego tekstu Tomasza Borejzy, w "Polsce 2030" nie przeczytamy, bowiem tego typu progresywnych planów planów ekipa Tuska raczej nie ma.
No i znów receptą ma być obniżanie podatków - tym razem jeśli chodzi o zmniejszenie szarej strefy. Ten sam efekt mieliśmy osiągnąć dzięki zmniejszeniu CIT z 28 do 19% - brak zrozumienia, że bariery mogą tkwić zupełnie gdzie indziej (np. w czasie trwania procesu zakładania legalnej działalności gospodarczej, braku internetyzacji tego procesu, a także w niskim poziomie zaufania do państwa i kulturze przyzwolenia na działania w tejże "szarej strefie"). Dużo lepiej byłoby, gdyby więcej funduszy publicznych przeznaczać (o tym przynajmniej napisali...) na kształcenie zawodowe, szczególnie kierowane do grup do tej pory słabo nim objętych, czyli osób młodych i starszych. Wszak "najsprawniejsze rynki pracy", na które wskazuje się w "Polsce 2030"( w załączonym wykresie) - USA, Wielka Brytania, Irlandia, Węgry - przeżywają dziś niewesołe czasy. Zresztą - nawet w przywołanym wykresie widać wyraźnie, że Polska nie odstaje znacząco w poziomie restrykcyjności od średniej krajów OECD.
I znów czeka odpowiedź na kwestię następującą - czy każda ulga dla pracodawcy musi przynosić krzywdę pracownikowi? Wydaje się, że nie - Zieloni od lat zwracają uwagę na szanse, jakie daje ekologiczna reforma podatkowa, czyli zmniejszenie opodatkowania pracy na rzecz opodatkowania zanieczyszczeń. W ten sposób można by zmniejszyć koszty pracy, jednocześnie zachowując fundusze na osłony społeczne. Bardzo interesującą propozycją zespołu Michała Boniego - to z kolei piszę bez ironii - jest pomysł negatywnego opodatkowania osób najsłabiej zarabiających, co mogłoby usprawnić proces adresowania pomocy socjalnej dla najbardziej potrzebujących.
"Upraszczając, mamy wybór między niepewną stabilnością młodego emeryta – byłego pracownika przedsiębiorstwa dotowanego przez państwo – a adaptacyjną mobilnością telepracownika, który świadczy usługi trzem różnym pracodawcom." Cytat z horroru Stephena Kinga? Niekoniecznie - oto "Polska 2030" właśnie. Fałszywe alternatywy, absurdalne dylematy rozwojowe pod płaszczykiem dbałości o modernizację. Nie mam pojęcia, czy ktokolwiek ze współpracowników Michała Boniego próbował świadczyć telepracę 3 pracodawcom, ale zachowanie tego typu zdania w ostatecznym dokumencie (który, jak przypuszczam, był redagowany) świadczy najlepiej o tym, jak ma wyglądać wysoka jakość życia według PO.
Rozdział ten zaczynamy od kwestii niskiej aktywności zawodowej Polek i Polaków. Sugeruje się oczywiście uelastycznienie rynku pracy. Jakichkolwiek sygnałów wykorzystania kryzysu ekonomicznego do dokonania pewnych przewartościowań ekonomicznych i inwestycji w zielone miejsca pracy (odnawialne źródła energii, budownictwo i poprawa efektywności energetycznej w jego obrębie, transport zbiorowy etc.) ani widu, ani słychu. Proces rosnącego zróżnicowania płac traktowany jest jako zjawisko najzupełniej naturalne, które może wyreguluje się samo, a jeśli nie, to i tak nic złego się nie stanie. Pod pojęciem "flexicurity" chce się przemycić system, który nie ma z nim nic wspólnego. Wartością w wypadku "flexituskicy" nie jest w żadnym wypadku równowaga między pracownikiem a pracodawcą, lecz przystosowaniem tego pierwszego do potrzeb tego drugiego.
Gdyby było inaczej, zaraz obok uelastyczniania rynku pracy mówiłoby się o odpowiednich zabezpieczeniach społecznych, ułatwiających zmianę pracy. Jeśli tego typu gwarancji nie ma, a bezrobocie kojarzy się ze społeczną stygmatyzacją (wszak bezrobotni to nie osoby mogące np. szukać pracy odpowiedniej dla swoich aspiracji, tylko "nieroby"), to nic dziwnego, że Polki i Polacy nie są przekonani do opinii, że zmiana pracy od czasu do czasu jest czymś dobrym. U nas wskaźnik ten nie przekracza 30%, podczas gdy w dwóch najbardziej "mobilnych" państwach - Danii i Szwecji - waha się między 70 a 80%. Może dlatego, że w Danii wysokość zasiłków dla bezrobotnych wynosi 90% średniej płacy z ostatnich 12 tygodni pracy (max. 85 euro - dziennie!) przez 4 lata, przy czym po roku (pół roku dla osób poniżej 25 roku życia) należy brać udział w finansowanych przez państwo programach aktywizacyjnych. W efekcie co roku od 25 do 35% pracujących w Danii zmienia pracodawcę - także z własnej woli. Rzecz jasna o takich udogodnieniach, które zaczerpnąłem ze świetnego tekstu Tomasza Borejzy, w "Polsce 2030" nie przeczytamy, bowiem tego typu progresywnych planów planów ekipa Tuska raczej nie ma.
No i znów receptą ma być obniżanie podatków - tym razem jeśli chodzi o zmniejszenie szarej strefy. Ten sam efekt mieliśmy osiągnąć dzięki zmniejszeniu CIT z 28 do 19% - brak zrozumienia, że bariery mogą tkwić zupełnie gdzie indziej (np. w czasie trwania procesu zakładania legalnej działalności gospodarczej, braku internetyzacji tego procesu, a także w niskim poziomie zaufania do państwa i kulturze przyzwolenia na działania w tejże "szarej strefie"). Dużo lepiej byłoby, gdyby więcej funduszy publicznych przeznaczać (o tym przynajmniej napisali...) na kształcenie zawodowe, szczególnie kierowane do grup do tej pory słabo nim objętych, czyli osób młodych i starszych. Wszak "najsprawniejsze rynki pracy", na które wskazuje się w "Polsce 2030"( w załączonym wykresie) - USA, Wielka Brytania, Irlandia, Węgry - przeżywają dziś niewesołe czasy. Zresztą - nawet w przywołanym wykresie widać wyraźnie, że Polska nie odstaje znacząco w poziomie restrykcyjności od średniej krajów OECD.
I znów czeka odpowiedź na kwestię następującą - czy każda ulga dla pracodawcy musi przynosić krzywdę pracownikowi? Wydaje się, że nie - Zieloni od lat zwracają uwagę na szanse, jakie daje ekologiczna reforma podatkowa, czyli zmniejszenie opodatkowania pracy na rzecz opodatkowania zanieczyszczeń. W ten sposób można by zmniejszyć koszty pracy, jednocześnie zachowując fundusze na osłony społeczne. Bardzo interesującą propozycją zespołu Michała Boniego - to z kolei piszę bez ironii - jest pomysł negatywnego opodatkowania osób najsłabiej zarabiających, co mogłoby usprawnić proces adresowania pomocy socjalnej dla najbardziej potrzebujących.
Ciąg dalszy nastąpi...
21 sierpnia 2009
Polska 2030 - postpolityka czy rozwój? (cz.3)
Wyzwanie 2 - Sytuacja demograficzna
Grozi nam "obciążenie demograficzne osobami starszymi" - oto, co rządy PO sądzą o osobach w wieku emerytalnym. Będzie ich za dużo, więc Polki muszą rodzić. W okresie, kiedy jak nigdy potrzebujemy odejścia od modelu dzietności w kierunku tworzenia bardziej empatycznego świata, gdzie istotne będą ludzkie uczucia, przedefiniowanie znaczenia rodziny, zapewnienie faktycznej równości płci, nadal myśli się przede wszystkim o "wyrobieniu osiągów", bo nie da się tego inaczej nazwać. Owszem, będziemy musieli zmierzyć się z wyzwaniem zapewnienia równowagi tego typu społeczeństwa, ale przekonanie, że rozwiążemy wszelkie problemy za pomocą kontynuowania dotychczasowego wzrostu populacji (bez zapewniania jej godnych warunków życia) jest jakimś koszmarem. Co będzie, kiedy wszystkie rządy dojdą do tego samego wniosku i ilość ludzi na Ziemi nadal będzie rosnąć, przy dość ograniczonej liczbie zasobów i rosnących aspiracjach? Znacznie ważniejszym miernikiem w tym momencie byłaby jakość życia - dla wielu kochających się ludzi problemem w posiadaniu dzieci są bądź to kwestie zdrowotne (jednocześnie w PO trwa wielka kłótnia o in-vitro i ciągną się pomysły posła Gowina na ograniczenie jego dostępności), bądź też życiowo-finansowe, takie jak niestabilność finansowa czy też brak równowagi między czasem wolnym a pracą. Zmęczeni ludzie nie chcą mieć dzieci - ale to akurat nie mieści się w kręgu rozważań "Polski 2030".
Zmiany w modelu rodziny są zauważane - i, jak na prawicę przystało, traktowane wrogo. Ubolewa się nad ilością rozwodów, wskazuje na statystyki, dowodzące nieszczęśliwego dzieciństwa dzieci z niepełnych rodzin, a zapomina się o jednym - jak państwo ma zmuszać ludzi do tego, by się nie rozwodzili albo też zniechęcać do życia "na kocią łapę"? Czy oznacza to większą podatkową dyskryminację osób pozostających w innych formach związków? Brakuje np. refleksji kulturowo-ekonomicznej nad faktem, że obecnie najwięcej dzieci rodzi się w dużych miastach, gdzie zarazem największy jest zakres istnienia "związków nieformalnych". Może chodzi tu o to, że w wielkich aglomeracjach większy jest dostęp do pracy, która zapobiegnie popadnięciu w pułapkę biedy, lepszy jest dostęp do infrastruktury opiekuńczej takiej jak żłobki, umożliwiającej kobietom łączenie życia zawodowego z rodzinnym... Na szczęście autorzy raportu widzą chociaż ten ostatni problem, co więcej, wyrażają nieśmiałe przekonanie, że problem z małą ilością placówek na obszarach wiejskich może mieć coś wspólnego z tym, że jest to domena samorządów (a te bywają chronicznie niedofinansowane).
Trzeba też przyznać, że pewne dostrzegane przez Zielonych problemy są tutaj również zauważane. Dziwnym bowiem trafem to w Szwecji ryzyko wypadnięcia kobiety z rynku pracy z powodu urodzenia dziecka jest mniejsze niż nad Wisłą. Spostrzeżenie, że większa równość między płciami wpływa dobrze na wzrost narodzin dzieci. Cóż, to w sumie szokujące że dopiero teraz możemy przeczytać dokument, w którym przyznaje się, że najlepiej jest wtedy, kiedy posiadanie potomstwa zamiast bycia wynikiem społecznej presji jest efektem świadomego wyboru kochających się ludzi. Deklaracje, że "polityka prorodzinna" powinna obejmować także związki inne niż małżeńskie brzmi wręcz wywrotowo, chociaż jest to bardziej pogodzenie się z rzeczywistością niż uznanie prawa ludzi do poszukiwania szczęścia poza tradycyjnie pojmowanymi strukturami społecznymi. Tym bardziej, że sam "Raport" przyznaje, że niezależnie od poziomu aktywności polityki państwa w zakresie dzietności "progu replikacji" (2,1 dziecka na parę, co gwarantuję stabilność poziomu ludności) nie osiągniemy...
W wyzwaniu tym mieści się także kwestia zdrowia. Brakuje tutaj jasnego i wyraźnego opowiedzenia się za przyjęciem profilaktyki jako domyślnej formy dbałości o jakość życia. Tego typu kwestie, jak łatwy dostęp do odpowiednich badań, zmniejszanie poziomu zanieczyszczenia wód i powietrza, poprawa jakości środowiska naturalnego (szczególnie w miastach) mają kluczowy wpływ na ilość zachorowań, ich natężenia czy też poziomu śmiertelności. Chcąc wydłużyć ilość lat spędzanych przez Polki i Polaków w zdrowiu, nie można tych elementów polityki zdrowotnej zaniedbać. Z treści raportu wydaje się jednak, że poprawa stanu zdrowia nie jest dla rządu Tuska ważna z powodu poprawy jakości życia obywatelek i obywateli, ale z powodu... chęci włączania osób w wieku emerytalnym w rynek pracy. Brak zwrócenia uwagi na rosnące problemy z utrzymaniem równowagi między pracą a czasem wolnym rzuca się tu w oczy.
Na koniec zaś rzut oka na pewien dość realny problem, a mianowicie wyludnianie się całych połaci naszego kraju. Na Podkarpaciu znika z niektórych wiejskich obszarów co czwarta osoba do 30. roku życia. Kierunek jest jasny - bądź to duże miasta, bądź też emigracja zarobkowa. Niewiele jest zachęt do pozostawania na tych obszarach, a pomysły w stylu elastycznej w zależności od regionu płacy minimalnej wcale nie zwiastują, że będzie lepiej. Tereny dawnej "Kongresówki" czy też Opolszczyzna również będą poddane presji migracyjnej, co może skończyć się upragnioną "polaryzacją" i marazmem na obszarach uznawanych za "Polskę B".
Przed nami odpowiedź na parę ważnych pytań, takich jak te o podwyższenie progu wieku emerytalnego, zrównanie wieku przechodzenia na emeryturę kobiet i mężczyzn, na koniec zaś o tworzenie warunków rozwoju "gospodarki opieki" (związanej np. z obsługą osób starszych) i zatrudniania ich w elastycznej formie, jeśli będą sobie tego życzyły. W żadnym wypadku jednak nie można limitować im prawa do świadczenia, które nabyły, jak również siłowo zmuszać do powrotu do pracy.
Grozi nam "obciążenie demograficzne osobami starszymi" - oto, co rządy PO sądzą o osobach w wieku emerytalnym. Będzie ich za dużo, więc Polki muszą rodzić. W okresie, kiedy jak nigdy potrzebujemy odejścia od modelu dzietności w kierunku tworzenia bardziej empatycznego świata, gdzie istotne będą ludzkie uczucia, przedefiniowanie znaczenia rodziny, zapewnienie faktycznej równości płci, nadal myśli się przede wszystkim o "wyrobieniu osiągów", bo nie da się tego inaczej nazwać. Owszem, będziemy musieli zmierzyć się z wyzwaniem zapewnienia równowagi tego typu społeczeństwa, ale przekonanie, że rozwiążemy wszelkie problemy za pomocą kontynuowania dotychczasowego wzrostu populacji (bez zapewniania jej godnych warunków życia) jest jakimś koszmarem. Co będzie, kiedy wszystkie rządy dojdą do tego samego wniosku i ilość ludzi na Ziemi nadal będzie rosnąć, przy dość ograniczonej liczbie zasobów i rosnących aspiracjach? Znacznie ważniejszym miernikiem w tym momencie byłaby jakość życia - dla wielu kochających się ludzi problemem w posiadaniu dzieci są bądź to kwestie zdrowotne (jednocześnie w PO trwa wielka kłótnia o in-vitro i ciągną się pomysły posła Gowina na ograniczenie jego dostępności), bądź też życiowo-finansowe, takie jak niestabilność finansowa czy też brak równowagi między czasem wolnym a pracą. Zmęczeni ludzie nie chcą mieć dzieci - ale to akurat nie mieści się w kręgu rozważań "Polski 2030".
Zmiany w modelu rodziny są zauważane - i, jak na prawicę przystało, traktowane wrogo. Ubolewa się nad ilością rozwodów, wskazuje na statystyki, dowodzące nieszczęśliwego dzieciństwa dzieci z niepełnych rodzin, a zapomina się o jednym - jak państwo ma zmuszać ludzi do tego, by się nie rozwodzili albo też zniechęcać do życia "na kocią łapę"? Czy oznacza to większą podatkową dyskryminację osób pozostających w innych formach związków? Brakuje np. refleksji kulturowo-ekonomicznej nad faktem, że obecnie najwięcej dzieci rodzi się w dużych miastach, gdzie zarazem największy jest zakres istnienia "związków nieformalnych". Może chodzi tu o to, że w wielkich aglomeracjach większy jest dostęp do pracy, która zapobiegnie popadnięciu w pułapkę biedy, lepszy jest dostęp do infrastruktury opiekuńczej takiej jak żłobki, umożliwiającej kobietom łączenie życia zawodowego z rodzinnym... Na szczęście autorzy raportu widzą chociaż ten ostatni problem, co więcej, wyrażają nieśmiałe przekonanie, że problem z małą ilością placówek na obszarach wiejskich może mieć coś wspólnego z tym, że jest to domena samorządów (a te bywają chronicznie niedofinansowane).
Trzeba też przyznać, że pewne dostrzegane przez Zielonych problemy są tutaj również zauważane. Dziwnym bowiem trafem to w Szwecji ryzyko wypadnięcia kobiety z rynku pracy z powodu urodzenia dziecka jest mniejsze niż nad Wisłą. Spostrzeżenie, że większa równość między płciami wpływa dobrze na wzrost narodzin dzieci. Cóż, to w sumie szokujące że dopiero teraz możemy przeczytać dokument, w którym przyznaje się, że najlepiej jest wtedy, kiedy posiadanie potomstwa zamiast bycia wynikiem społecznej presji jest efektem świadomego wyboru kochających się ludzi. Deklaracje, że "polityka prorodzinna" powinna obejmować także związki inne niż małżeńskie brzmi wręcz wywrotowo, chociaż jest to bardziej pogodzenie się z rzeczywistością niż uznanie prawa ludzi do poszukiwania szczęścia poza tradycyjnie pojmowanymi strukturami społecznymi. Tym bardziej, że sam "Raport" przyznaje, że niezależnie od poziomu aktywności polityki państwa w zakresie dzietności "progu replikacji" (2,1 dziecka na parę, co gwarantuję stabilność poziomu ludności) nie osiągniemy...
W wyzwaniu tym mieści się także kwestia zdrowia. Brakuje tutaj jasnego i wyraźnego opowiedzenia się za przyjęciem profilaktyki jako domyślnej formy dbałości o jakość życia. Tego typu kwestie, jak łatwy dostęp do odpowiednich badań, zmniejszanie poziomu zanieczyszczenia wód i powietrza, poprawa jakości środowiska naturalnego (szczególnie w miastach) mają kluczowy wpływ na ilość zachorowań, ich natężenia czy też poziomu śmiertelności. Chcąc wydłużyć ilość lat spędzanych przez Polki i Polaków w zdrowiu, nie można tych elementów polityki zdrowotnej zaniedbać. Z treści raportu wydaje się jednak, że poprawa stanu zdrowia nie jest dla rządu Tuska ważna z powodu poprawy jakości życia obywatelek i obywateli, ale z powodu... chęci włączania osób w wieku emerytalnym w rynek pracy. Brak zwrócenia uwagi na rosnące problemy z utrzymaniem równowagi między pracą a czasem wolnym rzuca się tu w oczy.
Na koniec zaś rzut oka na pewien dość realny problem, a mianowicie wyludnianie się całych połaci naszego kraju. Na Podkarpaciu znika z niektórych wiejskich obszarów co czwarta osoba do 30. roku życia. Kierunek jest jasny - bądź to duże miasta, bądź też emigracja zarobkowa. Niewiele jest zachęt do pozostawania na tych obszarach, a pomysły w stylu elastycznej w zależności od regionu płacy minimalnej wcale nie zwiastują, że będzie lepiej. Tereny dawnej "Kongresówki" czy też Opolszczyzna również będą poddane presji migracyjnej, co może skończyć się upragnioną "polaryzacją" i marazmem na obszarach uznawanych za "Polskę B".
Przed nami odpowiedź na parę ważnych pytań, takich jak te o podwyższenie progu wieku emerytalnego, zrównanie wieku przechodzenia na emeryturę kobiet i mężczyzn, na koniec zaś o tworzenie warunków rozwoju "gospodarki opieki" (związanej np. z obsługą osób starszych) i zatrudniania ich w elastycznej formie, jeśli będą sobie tego życzyły. W żadnym wypadku jednak nie można limitować im prawa do świadczenia, które nabyły, jak również siłowo zmuszać do powrotu do pracy.
Ciąg dalszy nastąpi...
20 sierpnia 2009
Polska 2030 - postpolityka czy rozwój? (cz.2)
Wyzwanie 1 - Wzrost i konkurencyjność
Kiedy już znamy ramy ideowe, w obrębie których będziemy się stosować, a także pewne chwyty językowe, którymi "Polska 2030" jest upstrzona, możemy zająć się konkretami. Już w tytule tego wyzwania - określonego jako pierwsze - widać, że z deklaracji o podnoszeniu jakości życia nici. Wbrew propagowanym stereotypom jakość życia nie jest równoznaczny z przyrostem PKB, tutaj natomiast troska o tego typu wskaźnik znika zupełnie. Istotnym dla naszego kraju jest zatem - jak zwykle - pogoń za "wzrostem i konkurencyjnością", bez wyraźnego zaznaczenia, jakim właściwie celom ma ona służyć. Być może chodzi tu o to, by mieć na drogach jeszcze więcej samochodów, a w szafach - jeszcze więcej markowych ubrań, ale takie pojęcie szczęścia zdaje się mi obce.
Z raportu widać, że marzenia o "drugiej Irlandii" nadal nie zniknęły z głów krajowych decydentów. Wychwala się "zdrowe podstawy długotrwałego wzrostu" tego kraju, natomiast zupełnie zapomina się o aktualnej sytuacji, gdzie padają pomysły w stylu obniżenia poziomu pensji w sferze budżetowej czy też zmniejszenia wysokości płacy minimalnej. Rzecz jasna tego typu kategorie jakości życia nie są specjalnie interesujące dla zespołu Michała Boniego, w przeciwieństwie do dajmy na to produktywności pracy. Podobnie znajdujące się w głębokim kryzysie gospodarki państw bałtyckich dostają rozgrzeszenie - mają one "szybko się adaptować", więc z kryzysu mają wyjść szybciej. Cóż, uznawane za "niereformowalne mastodonty" gospodarki Niemiec i Francji wychodzą z recesji (oby na trwałe), podczas gdy PKB Łotwy, Litwy i Estonii potrafi obniżać się nawet w dwucyfrowym tempie - już tego typu proste obserwacje powinny dać PO do myślenia. Widać nie dają...
W tym rozdziale mamy do czynienia z wieloma fetyszami. Jednym z nich jest społeczna aktywność zawodowa. Problem to dość realny, bowiem jeśli w ogóle mamy myśleć o państwie wyrównującym jakiekolwiek szanse, odległym od pomysłów Donalda Tuska, musi ono mieć solidną bazę fiskalną. Program aktywizacji zawodowej osób po 45 roku życia musi powstać, bowiem w przeciwnym wypadku system emerytalny ma szansę w spektakularny sposób zmienić się w ruinę (chyba, że dokona się odważnej reformy dotyczącej zasad jego funkcjonowania). Inna sprawa, że jako problem uznaje się niski wskaźnik aktywności zawodowej osób do 25 roku życia. Recepty na tę sytuację znajdują się rozproszone po całym dokumencie, ale dające się pozbierać w logiczną całość. Jeśli ktoś, chwaląc się edukacyjnym boomem i zarazem wzorując się na "gospodarkach opartych na wiedzy" świadomie prze w stronę wprowadzenia odpłatności za studia, to chodzić mu może tylko o jedno - o siłowe wepchnięcie na rynek pracy osób, których nie będzie stać na kontynuowanie edukacji i w ten sposób hamować jakiekolwiek procesy zmiany społecznej.
Innym fetyszem jest marzenie o eksporcie towarów wysoko przetworzonych, kojarzone z rewolucją technologiczną. Tej fantazji towarzyszy tabu - "Polska 2030" powołuje się tutaj na przykład szwedzki, jednocześnie nie wspominając przy nim o wysokim poziomie usług publicznych i świadczeń społecznych w tym kraju. Nic w tym dziwnego, wszak w kraju o liniowym podatku od przedsiębiorstw w wysokości 19% największym problemem ma być, uwaga uwaga, nadmiar regulacji i uciążliwe opodatkowanie! Boję się myśleć, jaki jego poziom (i tak sytuujemy się tu poniżej unijnej średniej) wydaje się dla PO odpowiedni... Kolejnym marzeniem jest elastyczność rynku pracy. Marzenie to bardzo ciekawe, bowiem na przytoczonej w raporcie skali restrykcyjności OECD lokujemy się znacząco poniżej UE-15 (starych państw członkowskich) i poniżej średniej dla nowych państw członkowskich. Krajami, które mają bardziej poluzowane rynki pracy są na przytoczonym wykresie (na zdjęciu) Węgry i Irlandia. Nie muszę chyba pisać na temat sytuacji gospodarczej w tych krajach, ani wspominać o rosnącym poparciu dla faszyzującej partii Jobbik nad Dunajem, notującej już wskaźniki dwucyfrowe?
W Europie Zachodniej, w odpowiedzi na wysokie koszty pracy zdecydowano się na rozwój koncepcji flexicurity, a więc uelastyczniania rynku pracy przy jednoczesnym zapewnieniu przez państwo wysokiej jakości siatki zabezpieczeń socjalnych. Działania te odniosły największy sukces w Danii (zredukowanie poziomu bezrobocia w latach 90. XX wieku z 9 do mniej niż 3%) i Holandii. W ten sposób poprawiała się zarówno pozycja pracodawcy, mogącego swobodniej kształtować poziom zatrudnienia, jak i pracownika, mającego dzięki hojnym i programom szkoleniowym zasiłkom szansę na zdobycie fajnej pracy, bez konieczności podejmowania za wszelką cenę zatrudnienia poniżej kwalifikacji. Termin ten bardzo często stanowił jednak zasłonę dymną do wprowadzania sprzecznych z jego założeniem reform rynku pracy, zakłócających równowagę na linii pracodawca-pracownik. Wiele wskazuje na to, że tak flexicurity pojmowane jest przez ekipę Donalda Tuska. Wiele jest zatem odwołania do elastyczności rynku pracy, do konieczności dostosowywania się do potrzeb pracodawców, natomiast niewiele zapowiedzi dotyczących zapowiedzi utworzenia odpowiedniej infrastruktury socjalnej.
Utożsamianie wzrostu gospodarczego ze wzrostem zatrudnienia co najmniej od lat 90. XX wieku jest anachronizmem, wszak elastycznie podchodzące do rynku pracy USA notowały już okresy "jobless growth". Nic to również, że w innym, przywołanym w raporcie grafie - tym razem "Badania atrakcyjności inwestycyjnej Europy" kwestia elastyczności rynku pracy nie jest najważniejsza dla inwestorów zagranicznych przy podejmowaniu decyzji inwestycyjnych (przede wszystkim - 54% - istotna jest przejrzystość prawa oraz infrastruktura logistyczno-transportowa, 51% - infrastruktura komunikacyjna, zaś elastyczność kodeksu pracy - tylko 38%) - liczą się dobrze brzmiące, neoliberalne hasła, coraz bardziej odstające od oczekiwań już nie tylko środowisk pracowniczych, ale już nawet od potrzeb pracodawców! A historie o "niskiej elastyczności wynagrodzeń" w zderzeniu z istniejącym w Polsce rozwarstwieniem płacowym (polecam tekst Anny Delick ze strony "Krytyki Politycznej") brzmią zupełnie księżycowo...
Pomysły obniżenia podatków również zdają się brzmieć niczym z innej epoki. O ile jeszcze obniżka podatków dla najsłabiej zarabiających ręce i nogi jeszcze ma (można to osiągnąć w prosty sposób, np. podwyższając kwotę wolną od podatku), o tyle już wołanie o obniżkę "krańcowych stawek podatku dochodowego" wprawia w konsternację. Przypomnę - od czasu rządów Leszka Millera spadł CIT z 28 do 19%, zniesiono podatek spadkowy dla najbliższej rodziny, a także obniżono stawki składki rentowej i podatku PIT z 19, 30 i 40% na 18 i 32%. Progresja podatkowa spadła prawie do zera, a obecne cięcia skutkują brakiem miliardów złotych w budżecie, które mogłyby przyczynić się np. do stworzenia prawdziwie modernizacyjnego pakietu antykryzysowego (wraz z pomocą funduszy unijnych). Nie lubię używać mocnych słów, ale tego typu sugestie trącić zaczynają piramidalnym dogmatyzmem.
Nieco lepiej jest z hasłem zwiększania bazy podatkowej - szczególnie w kontekście włączania w system jednolitych ubezpieczeń społecznych i podatków rolniczek i rolników. Brakuje jednak alternatywnej wizji rozwoju wsi - jest tylko o konieczności (niby dlaczego?) wzrostu poziomu urbanizacji i zmniejszenia udziału rolnictwa w strukturze zatrudnienia (to jeszcze się broni). Skoro tak jednak, to czemu brakuje jakichkolwiek pomysłów na tworzenie nierolniczych miejsc pracy na obszarach wiejskich, może poza tymi związanymi z telepracą. Czy mieszkańcy obszarów wiejskich nie zasługują na rozwój usług, które zmniejszałyby presję na zbędną mobilność i wzmacniały wspólnoty lokalne? Przyjęcie euro jest rzecz jasna pożądaną perspektywą, ale już "harmonizacja stawek VAT" brzmi zdumiewająco - PO chyba ma świadomość, że tego typu działanie (VAT jest podatkiem regresywnym) najbardziej uderzy w osoby o niskich dochodach, które odczują wzrost cen artykułów podstawowych, takich jak żywność? Cóż, już ten rozdział nie nastraja pozytywnie co do hierarchii wartości całego zespołu eksperckiego...
Kiedy już znamy ramy ideowe, w obrębie których będziemy się stosować, a także pewne chwyty językowe, którymi "Polska 2030" jest upstrzona, możemy zająć się konkretami. Już w tytule tego wyzwania - określonego jako pierwsze - widać, że z deklaracji o podnoszeniu jakości życia nici. Wbrew propagowanym stereotypom jakość życia nie jest równoznaczny z przyrostem PKB, tutaj natomiast troska o tego typu wskaźnik znika zupełnie. Istotnym dla naszego kraju jest zatem - jak zwykle - pogoń za "wzrostem i konkurencyjnością", bez wyraźnego zaznaczenia, jakim właściwie celom ma ona służyć. Być może chodzi tu o to, by mieć na drogach jeszcze więcej samochodów, a w szafach - jeszcze więcej markowych ubrań, ale takie pojęcie szczęścia zdaje się mi obce.
Z raportu widać, że marzenia o "drugiej Irlandii" nadal nie zniknęły z głów krajowych decydentów. Wychwala się "zdrowe podstawy długotrwałego wzrostu" tego kraju, natomiast zupełnie zapomina się o aktualnej sytuacji, gdzie padają pomysły w stylu obniżenia poziomu pensji w sferze budżetowej czy też zmniejszenia wysokości płacy minimalnej. Rzecz jasna tego typu kategorie jakości życia nie są specjalnie interesujące dla zespołu Michała Boniego, w przeciwieństwie do dajmy na to produktywności pracy. Podobnie znajdujące się w głębokim kryzysie gospodarki państw bałtyckich dostają rozgrzeszenie - mają one "szybko się adaptować", więc z kryzysu mają wyjść szybciej. Cóż, uznawane za "niereformowalne mastodonty" gospodarki Niemiec i Francji wychodzą z recesji (oby na trwałe), podczas gdy PKB Łotwy, Litwy i Estonii potrafi obniżać się nawet w dwucyfrowym tempie - już tego typu proste obserwacje powinny dać PO do myślenia. Widać nie dają...
W tym rozdziale mamy do czynienia z wieloma fetyszami. Jednym z nich jest społeczna aktywność zawodowa. Problem to dość realny, bowiem jeśli w ogóle mamy myśleć o państwie wyrównującym jakiekolwiek szanse, odległym od pomysłów Donalda Tuska, musi ono mieć solidną bazę fiskalną. Program aktywizacji zawodowej osób po 45 roku życia musi powstać, bowiem w przeciwnym wypadku system emerytalny ma szansę w spektakularny sposób zmienić się w ruinę (chyba, że dokona się odważnej reformy dotyczącej zasad jego funkcjonowania). Inna sprawa, że jako problem uznaje się niski wskaźnik aktywności zawodowej osób do 25 roku życia. Recepty na tę sytuację znajdują się rozproszone po całym dokumencie, ale dające się pozbierać w logiczną całość. Jeśli ktoś, chwaląc się edukacyjnym boomem i zarazem wzorując się na "gospodarkach opartych na wiedzy" świadomie prze w stronę wprowadzenia odpłatności za studia, to chodzić mu może tylko o jedno - o siłowe wepchnięcie na rynek pracy osób, których nie będzie stać na kontynuowanie edukacji i w ten sposób hamować jakiekolwiek procesy zmiany społecznej.
Innym fetyszem jest marzenie o eksporcie towarów wysoko przetworzonych, kojarzone z rewolucją technologiczną. Tej fantazji towarzyszy tabu - "Polska 2030" powołuje się tutaj na przykład szwedzki, jednocześnie nie wspominając przy nim o wysokim poziomie usług publicznych i świadczeń społecznych w tym kraju. Nic w tym dziwnego, wszak w kraju o liniowym podatku od przedsiębiorstw w wysokości 19% największym problemem ma być, uwaga uwaga, nadmiar regulacji i uciążliwe opodatkowanie! Boję się myśleć, jaki jego poziom (i tak sytuujemy się tu poniżej unijnej średniej) wydaje się dla PO odpowiedni... Kolejnym marzeniem jest elastyczność rynku pracy. Marzenie to bardzo ciekawe, bowiem na przytoczonej w raporcie skali restrykcyjności OECD lokujemy się znacząco poniżej UE-15 (starych państw członkowskich) i poniżej średniej dla nowych państw członkowskich. Krajami, które mają bardziej poluzowane rynki pracy są na przytoczonym wykresie (na zdjęciu) Węgry i Irlandia. Nie muszę chyba pisać na temat sytuacji gospodarczej w tych krajach, ani wspominać o rosnącym poparciu dla faszyzującej partii Jobbik nad Dunajem, notującej już wskaźniki dwucyfrowe?
W Europie Zachodniej, w odpowiedzi na wysokie koszty pracy zdecydowano się na rozwój koncepcji flexicurity, a więc uelastyczniania rynku pracy przy jednoczesnym zapewnieniu przez państwo wysokiej jakości siatki zabezpieczeń socjalnych. Działania te odniosły największy sukces w Danii (zredukowanie poziomu bezrobocia w latach 90. XX wieku z 9 do mniej niż 3%) i Holandii. W ten sposób poprawiała się zarówno pozycja pracodawcy, mogącego swobodniej kształtować poziom zatrudnienia, jak i pracownika, mającego dzięki hojnym i programom szkoleniowym zasiłkom szansę na zdobycie fajnej pracy, bez konieczności podejmowania za wszelką cenę zatrudnienia poniżej kwalifikacji. Termin ten bardzo często stanowił jednak zasłonę dymną do wprowadzania sprzecznych z jego założeniem reform rynku pracy, zakłócających równowagę na linii pracodawca-pracownik. Wiele wskazuje na to, że tak flexicurity pojmowane jest przez ekipę Donalda Tuska. Wiele jest zatem odwołania do elastyczności rynku pracy, do konieczności dostosowywania się do potrzeb pracodawców, natomiast niewiele zapowiedzi dotyczących zapowiedzi utworzenia odpowiedniej infrastruktury socjalnej.
Utożsamianie wzrostu gospodarczego ze wzrostem zatrudnienia co najmniej od lat 90. XX wieku jest anachronizmem, wszak elastycznie podchodzące do rynku pracy USA notowały już okresy "jobless growth". Nic to również, że w innym, przywołanym w raporcie grafie - tym razem "Badania atrakcyjności inwestycyjnej Europy" kwestia elastyczności rynku pracy nie jest najważniejsza dla inwestorów zagranicznych przy podejmowaniu decyzji inwestycyjnych (przede wszystkim - 54% - istotna jest przejrzystość prawa oraz infrastruktura logistyczno-transportowa, 51% - infrastruktura komunikacyjna, zaś elastyczność kodeksu pracy - tylko 38%) - liczą się dobrze brzmiące, neoliberalne hasła, coraz bardziej odstające od oczekiwań już nie tylko środowisk pracowniczych, ale już nawet od potrzeb pracodawców! A historie o "niskiej elastyczności wynagrodzeń" w zderzeniu z istniejącym w Polsce rozwarstwieniem płacowym (polecam tekst Anny Delick ze strony "Krytyki Politycznej") brzmią zupełnie księżycowo...
Pomysły obniżenia podatków również zdają się brzmieć niczym z innej epoki. O ile jeszcze obniżka podatków dla najsłabiej zarabiających ręce i nogi jeszcze ma (można to osiągnąć w prosty sposób, np. podwyższając kwotę wolną od podatku), o tyle już wołanie o obniżkę "krańcowych stawek podatku dochodowego" wprawia w konsternację. Przypomnę - od czasu rządów Leszka Millera spadł CIT z 28 do 19%, zniesiono podatek spadkowy dla najbliższej rodziny, a także obniżono stawki składki rentowej i podatku PIT z 19, 30 i 40% na 18 i 32%. Progresja podatkowa spadła prawie do zera, a obecne cięcia skutkują brakiem miliardów złotych w budżecie, które mogłyby przyczynić się np. do stworzenia prawdziwie modernizacyjnego pakietu antykryzysowego (wraz z pomocą funduszy unijnych). Nie lubię używać mocnych słów, ale tego typu sugestie trącić zaczynają piramidalnym dogmatyzmem.
Nieco lepiej jest z hasłem zwiększania bazy podatkowej - szczególnie w kontekście włączania w system jednolitych ubezpieczeń społecznych i podatków rolniczek i rolników. Brakuje jednak alternatywnej wizji rozwoju wsi - jest tylko o konieczności (niby dlaczego?) wzrostu poziomu urbanizacji i zmniejszenia udziału rolnictwa w strukturze zatrudnienia (to jeszcze się broni). Skoro tak jednak, to czemu brakuje jakichkolwiek pomysłów na tworzenie nierolniczych miejsc pracy na obszarach wiejskich, może poza tymi związanymi z telepracą. Czy mieszkańcy obszarów wiejskich nie zasługują na rozwój usług, które zmniejszałyby presję na zbędną mobilność i wzmacniały wspólnoty lokalne? Przyjęcie euro jest rzecz jasna pożądaną perspektywą, ale już "harmonizacja stawek VAT" brzmi zdumiewająco - PO chyba ma świadomość, że tego typu działanie (VAT jest podatkiem regresywnym) najbardziej uderzy w osoby o niskich dochodach, które odczują wzrost cen artykułów podstawowych, takich jak żywność? Cóż, już ten rozdział nie nastraja pozytywnie co do hierarchii wartości całego zespołu eksperckiego...
Ciąg dalszy nastąpi...
19 sierpnia 2009
Polska 2030 - postpolityka czy rozwój? (cz.1)
Najbliższe notki na blogu będą moimi osobistymi przemyśleniami na temat niemal 400-stronnicowego dokumentu, mającego być długofalowym kompasem dla działań kolejnych rządów. Nie za bardzo jestem przekonany do tego pomysłu, bowiem "Polska 2030. Wyzwania rozwojowe", usiłując przybrać szaty obiektywnego, eksperckiego opracowania, starają się przekonać do jednej, ściśle określonej doktryny rozwoju - doktryny dość mocno nasiąkniętej neoliberalizmem. Owszem, to jego złagodzona nieco wersja, pochylająca się także nad problemami ekonomicznymi części społeczeństwa, ale nadal utrwalająca przekonanie, że "to wszystko ich wina". Oddając szacunek za wykonaną pracę, chciałbym jednak zwrócić uwagę na nieco szczegółów proponowanej tu koncepcji, z którymi trudno mi się zgodzić. Tak jak i sam dokument jest nad wyraz obszerny, tak i jego opisanie zajmie nieco miejsca na łamach bloga. Zaczynamy.
Wprowadzenie do dokumentu
Ciekawym jest fakt, jak łatwo jest dość skompromitowane w wyniku aktualnego kryzysu ekonomicznego pojęcia usiłować zrewitalizować, zmieniając nieco ich nazwę. Mieliśmy do tej pory historie o "przypływie, który podnosi wszystkie łódki" (tak skutecznie, że mierzący nierówności wskaźniki Giniego rósł tak w USA, jak i w Polsce), a także o "ściekającym w dół bogactwie", które ma spadać na gorzej sytuowanych niczym okruchy z pańskiego stołu. Kiedy okazało się, że trickle down effect nie za bardzo chce działać, np. redukując rosnące różnice dochodowe między najbiedniejszymi a najbogatszymi grupami dochodowymi w Stanach Zjednoczonych, więc powoływanie się na niego byłoby intelektualnym obciachem, należało wymyślić inne sformułowanie. I wymyślono - strategię, która ma przynieść Polsce zbawienie, nazwano "modelem polaryzacyjno-dyfuzyjnym".
Rozszyfrujmy ten zwrot. Wedle ekipy ekspertów Donalda Tuska (wspieranych przez klub parlamentarny Platformy Obywatelskiej) nie ma za bardzo przeciwdziałać faktowi nawarstwiania się nierówności - tego typu działanie uważają niemal za niebezpieczne do kraju - a kierować środki na rozbudowę "ośrodków rozwoju", czyli wielkich polskich metropolii (Warszawa, Kraków, Katowice, Wrocław, Poznań, Trójmiasto, Łódź), zaś na pozostałych terenach tworzyć warunki infrastrukturalne do korzystania z efektów inwestycji w tych ośrodkach. Skupianie się na silniejszych ma tworzyć warunki polaryzacji, a odpowiednia infrastruktura, o której przy okazji dalszych rozdziałów - dyfuzji społecznej, a więc tworzenia szans na wyrywanie się z bardziej zapóźnionych obszarów. Oczywiście koncepcja ta ubrana jest w szczytne słowa - model ten ma tworzyć warunki do tego, by także i w mniejszych ośrodkach powstawały warunki do ich rozwoju. To, że chodzi o realizację przekonania, że autostrady mają być "rynnami", po których ma ściekać bogactwo z "Polski A" widać gołym okiem.
By tego typu plan się powiódł, należy zapewnić, że nie istnieje dla niego alternatywa. Tak więc "państwo dobrobytu" nazywane jest "obciążeniem dla rozwoju" (szczególnie musi to dotyczyć pokazywanej za wzór udanych reform edukacyjnych i rozwoju nowoczesnych technologii Finlandii...), a zastąpić je ma docelowy model "welfare society", gdzie rolę państwa w dostarczaniu usług publicznych i opieki społecznej zastępują organizacje pozarządowe. Kto z takim postawieniem sprawy się nie zgadza, ten z całą pewnością chce dla Polski "dryfu rozwojowego", a więc marnowania jej szans na wzrost jakości życia i wzrost gospodarczy, a do tego należy do "sił roszczeń", które walczą o rząd dusz z "siłami aspiracji". Podobnej nowomowy i zmiany znaczeń istotnych koncepcji rozwojowych będzie w tym dokumencie więcej, bowiem jego język ma kluczową rolę w tym, w jaki sposób ma on być odbierany.
Co ciekawe, raport powstawał w okresie kryzysu. Nazwano go czasem "twórczej destrukcji" (sic!), z dystansem patrzono na wzrosty zadłużenia i na pakiety stymulacyjne w innych państwach. Jednocześnie wielokrotnie umknął refleksji autorów fakt, że kryzys najsilniej uderzył w gospodarki, które stawia się za wzór projektowanych reform w Polsce. Mimo faktu, że zgodnie z prezentowanym w raporcie wykresem polski rynek pracy, wedle badania "The Global Competetiveness Report 2008-2009" jest równie wydajny, co średnia wśród krajów przechodzących transformację z etapu rozwoju napędzanego przez wydajność na etap napędzany przez innowacyjność, sugeruje się, że jest wręcz przeciwnie. Receptą na rzekomo istniejący problem jest uelastycznianie rynku pracy i "nauka w każdych okolicznościach". Bardzo wyraźnie sugeruje się tu, że marnujemy potencjał osób, które unikają jednoczesnego studiowania i pracy, a także osób w wieku emerytalnym, co zwiastuje dążenia do siłowego wpychania na rynek osób z tych grup. Pracownice i pracownicy mają być już nie tylko mobilni, ale też dysponować mają "możliwością działania w trybie 24/7". Niewiele wskazuje na to, by tego typu tryb działania dał się pogodzić na przykład z równowagą między pracą a czasem wolnym...
Także i wybór określonych wskaźników i uznanie ich za reprezentatywne, a który będzie widoczny w dalszych rozdziałach. Przykładem pierwszym z brzegu może być definicja wykluczenia transportowego. Największą uciążliwością wedle zespołu Michała Boniego nie są na przykład spowodowane przez prymat indywidualnego transportu samochodowego korki, ani też zamykanie olbrzymiej ilości linii kolejowych od czasu transformacji ustrojowej - proces dopiero niedawno zahamowany. Problemem przeciętnego Kowalskiego czy Nowakowej jest fakt, że... ma daleko do lotniska! Mam dziwne poczucie, że rząd, firmując tego typu punkt widzenia na świat i tego typu hierarchię problemów sam nieco buja w obłokach.
Wprowadzenie do dokumentu
Ciekawym jest fakt, jak łatwo jest dość skompromitowane w wyniku aktualnego kryzysu ekonomicznego pojęcia usiłować zrewitalizować, zmieniając nieco ich nazwę. Mieliśmy do tej pory historie o "przypływie, który podnosi wszystkie łódki" (tak skutecznie, że mierzący nierówności wskaźniki Giniego rósł tak w USA, jak i w Polsce), a także o "ściekającym w dół bogactwie", które ma spadać na gorzej sytuowanych niczym okruchy z pańskiego stołu. Kiedy okazało się, że trickle down effect nie za bardzo chce działać, np. redukując rosnące różnice dochodowe między najbiedniejszymi a najbogatszymi grupami dochodowymi w Stanach Zjednoczonych, więc powoływanie się na niego byłoby intelektualnym obciachem, należało wymyślić inne sformułowanie. I wymyślono - strategię, która ma przynieść Polsce zbawienie, nazwano "modelem polaryzacyjno-dyfuzyjnym".
Rozszyfrujmy ten zwrot. Wedle ekipy ekspertów Donalda Tuska (wspieranych przez klub parlamentarny Platformy Obywatelskiej) nie ma za bardzo przeciwdziałać faktowi nawarstwiania się nierówności - tego typu działanie uważają niemal za niebezpieczne do kraju - a kierować środki na rozbudowę "ośrodków rozwoju", czyli wielkich polskich metropolii (Warszawa, Kraków, Katowice, Wrocław, Poznań, Trójmiasto, Łódź), zaś na pozostałych terenach tworzyć warunki infrastrukturalne do korzystania z efektów inwestycji w tych ośrodkach. Skupianie się na silniejszych ma tworzyć warunki polaryzacji, a odpowiednia infrastruktura, o której przy okazji dalszych rozdziałów - dyfuzji społecznej, a więc tworzenia szans na wyrywanie się z bardziej zapóźnionych obszarów. Oczywiście koncepcja ta ubrana jest w szczytne słowa - model ten ma tworzyć warunki do tego, by także i w mniejszych ośrodkach powstawały warunki do ich rozwoju. To, że chodzi o realizację przekonania, że autostrady mają być "rynnami", po których ma ściekać bogactwo z "Polski A" widać gołym okiem.
By tego typu plan się powiódł, należy zapewnić, że nie istnieje dla niego alternatywa. Tak więc "państwo dobrobytu" nazywane jest "obciążeniem dla rozwoju" (szczególnie musi to dotyczyć pokazywanej za wzór udanych reform edukacyjnych i rozwoju nowoczesnych technologii Finlandii...), a zastąpić je ma docelowy model "welfare society", gdzie rolę państwa w dostarczaniu usług publicznych i opieki społecznej zastępują organizacje pozarządowe. Kto z takim postawieniem sprawy się nie zgadza, ten z całą pewnością chce dla Polski "dryfu rozwojowego", a więc marnowania jej szans na wzrost jakości życia i wzrost gospodarczy, a do tego należy do "sił roszczeń", które walczą o rząd dusz z "siłami aspiracji". Podobnej nowomowy i zmiany znaczeń istotnych koncepcji rozwojowych będzie w tym dokumencie więcej, bowiem jego język ma kluczową rolę w tym, w jaki sposób ma on być odbierany.
Co ciekawe, raport powstawał w okresie kryzysu. Nazwano go czasem "twórczej destrukcji" (sic!), z dystansem patrzono na wzrosty zadłużenia i na pakiety stymulacyjne w innych państwach. Jednocześnie wielokrotnie umknął refleksji autorów fakt, że kryzys najsilniej uderzył w gospodarki, które stawia się za wzór projektowanych reform w Polsce. Mimo faktu, że zgodnie z prezentowanym w raporcie wykresem polski rynek pracy, wedle badania "The Global Competetiveness Report 2008-2009" jest równie wydajny, co średnia wśród krajów przechodzących transformację z etapu rozwoju napędzanego przez wydajność na etap napędzany przez innowacyjność, sugeruje się, że jest wręcz przeciwnie. Receptą na rzekomo istniejący problem jest uelastycznianie rynku pracy i "nauka w każdych okolicznościach". Bardzo wyraźnie sugeruje się tu, że marnujemy potencjał osób, które unikają jednoczesnego studiowania i pracy, a także osób w wieku emerytalnym, co zwiastuje dążenia do siłowego wpychania na rynek osób z tych grup. Pracownice i pracownicy mają być już nie tylko mobilni, ale też dysponować mają "możliwością działania w trybie 24/7". Niewiele wskazuje na to, by tego typu tryb działania dał się pogodzić na przykład z równowagą między pracą a czasem wolnym...
Także i wybór określonych wskaźników i uznanie ich za reprezentatywne, a który będzie widoczny w dalszych rozdziałach. Przykładem pierwszym z brzegu może być definicja wykluczenia transportowego. Największą uciążliwością wedle zespołu Michała Boniego nie są na przykład spowodowane przez prymat indywidualnego transportu samochodowego korki, ani też zamykanie olbrzymiej ilości linii kolejowych od czasu transformacji ustrojowej - proces dopiero niedawno zahamowany. Problemem przeciętnego Kowalskiego czy Nowakowej jest fakt, że... ma daleko do lotniska! Mam dziwne poczucie, że rząd, firmując tego typu punkt widzenia na świat i tego typu hierarchię problemów sam nieco buja w obłokach.
Ciąg dalszy nastąpi...
18 sierpnia 2009
Zamiast budować schroniska – zapobiegajmy bezdomności zwierząt!
Wakacje to czas, kiedy masowo przybywa bezdomnych psów – zgubionych lub porzuconych przez właścicieli. Warszawskie schronisko na Paluchu, ustawowo zobowiązane do przyjmowania każdego bezdomnego zwierzęcia znalezionego na terenie miasta, pęka w szwach – przewidziane po modernizacji na 700 pensjonariuszy, obecnie - korzystając z użyczonego terenu - ma ich ok. 2.300!
Warszawscy Zieloni apelują do władz miasta o podjęcie kroków w celu skutecznego przeciwdziałania zjawisku bezdomności. Takie środki istnieją i są z powodzeniem stosowane w innych krajach – dlaczego nie skorzystać z dobrych wzorców?
- Czipowanie psów nie powinno być jedyną ani podstawową metodą znakowania zwierząt – uważa Irena Kołodziej, przewodnicząca warszawskich Zielonych. – Znacznie tańszą i skuteczniejszą metodą byłoby wprowadzenie prawnego (pod rygorem wysokiej kary) obowiązku noszenia przez psa metalowej adresatki z wygrawerowanymi danymi. W ten sposób każdy znalazca przypadkowo zabłąkanego zwierzęcia będzie mógł oddać go bezpośrednio w ręce właściciela. Znaczne obniżyłoby to koszty gmin związane z odławianiem zgub, a poprzez skrócenie zwierzęciu drogi do domu zmniejszyłoby jego stres. Ludzie wyjeżdżają, zabłąkane zwierzęta migrują – co je czeka, jeśli w danej gminie nie ma czytników albo są, ale innego typu? Czipowanie jest dobre, ale jako sposób dodatkowy, uzupełniający – i to pod warunkiem, że będzie to system jednolity w skali kraju. Do schronisk trafiają psy, które mają nawet po kilka czipów, a nie mogą być zidentyfikowane ze względu na brak jednolitej bazy danych.
- Równie ważne jest wprowadzenie powszechnego, jednolitego systemu ewidencji właścicielek i właścicieli zwierząt – dodaje Ewa Pszczółkowska, członkini Zielonych, pracownica schroniska na Paluchu. - Wszystkie schroniska w kraju są potwornie przepełnione, nie tylko warszawski Paluch. Nawet przy najlepszych chęciach ich zarządców nie da się w tej sytuacji uniknąć zwierzęcych dramatów. Brak jednolitego systemu ewidencji sprzyja niekontrolowanemu rozmnażaniu domowych zwierząt oraz ich bezkarnemu porzucaniu i gubieniu, a także funkcjonowaniu pseudohodowli. W efekcie do schronisk napływa coraz więcej psów ras agresywnych, które - porzucone lub zagubione - stanowią poważne zagrożenie na ulicach. W świetle prawa zwierzę jest obecnie niczyje, a jego właściciel – anonimowy. Najwyższa pora z tym skończyć! Należy zacząć egzekwować odpowiedzialność, a nie w nieskończoność budować schroniska i pomnażać psie sieroctwo!
Warszawscy Zieloni apelują do władz miasta o podjęcie kroków w celu skutecznego przeciwdziałania zjawisku bezdomności. Takie środki istnieją i są z powodzeniem stosowane w innych krajach – dlaczego nie skorzystać z dobrych wzorców?
- Czipowanie psów nie powinno być jedyną ani podstawową metodą znakowania zwierząt – uważa Irena Kołodziej, przewodnicząca warszawskich Zielonych. – Znacznie tańszą i skuteczniejszą metodą byłoby wprowadzenie prawnego (pod rygorem wysokiej kary) obowiązku noszenia przez psa metalowej adresatki z wygrawerowanymi danymi. W ten sposób każdy znalazca przypadkowo zabłąkanego zwierzęcia będzie mógł oddać go bezpośrednio w ręce właściciela. Znaczne obniżyłoby to koszty gmin związane z odławianiem zgub, a poprzez skrócenie zwierzęciu drogi do domu zmniejszyłoby jego stres. Ludzie wyjeżdżają, zabłąkane zwierzęta migrują – co je czeka, jeśli w danej gminie nie ma czytników albo są, ale innego typu? Czipowanie jest dobre, ale jako sposób dodatkowy, uzupełniający – i to pod warunkiem, że będzie to system jednolity w skali kraju. Do schronisk trafiają psy, które mają nawet po kilka czipów, a nie mogą być zidentyfikowane ze względu na brak jednolitej bazy danych.
- Równie ważne jest wprowadzenie powszechnego, jednolitego systemu ewidencji właścicielek i właścicieli zwierząt – dodaje Ewa Pszczółkowska, członkini Zielonych, pracownica schroniska na Paluchu. - Wszystkie schroniska w kraju są potwornie przepełnione, nie tylko warszawski Paluch. Nawet przy najlepszych chęciach ich zarządców nie da się w tej sytuacji uniknąć zwierzęcych dramatów. Brak jednolitego systemu ewidencji sprzyja niekontrolowanemu rozmnażaniu domowych zwierząt oraz ich bezkarnemu porzucaniu i gubieniu, a także funkcjonowaniu pseudohodowli. W efekcie do schronisk napływa coraz więcej psów ras agresywnych, które - porzucone lub zagubione - stanowią poważne zagrożenie na ulicach. W świetle prawa zwierzę jest obecnie niczyje, a jego właściciel – anonimowy. Najwyższa pora z tym skończyć! Należy zacząć egzekwować odpowiedzialność, a nie w nieskończoność budować schroniska i pomnażać psie sieroctwo!
17 sierpnia 2009
Pragnienia - czy do spełnienia?
Mam pewne poczucie gruntownego niezrozumienia tego, co czytałem. Nie, żeby lektura była w jakimś wyszukanym języku, którego nie rozumiem. "Europejskie polityki kulturalne 2015" wydane są w języku polskim (na zdjęciu okładka "English language version"), więc raczej nie w tym rzecz. Patrząc się po tytule, a także będąc przyzwyczajonym do tego typu narzędzi, jakimi są darmowe publikacje, spodziewałem się naświetlenia w miarę aktualnej (pierwotne wydanie pochodzi z roku 2005, nowe są jedynie teksty polskie) sytuacji kultury, a następnie zarysowania jakichś alternatyw. Nie miałem powodu powątpiewać w diagnozę osób, które są zaangażowane w proces kreacji artystycznej, że bywa nieciekawie, ale po lekturze mam pewien mętlik w głowie. Całkiem niedawno przeczytałem omawianą już tutaj publikację "Kierunek Kultura", która w przekonywujący sposób pokazywała, jak wielki potencjał ma owa dziedzina ludzkiego życia. Kreowanie miejsc pracy, pozytywnego wizerunku danego obszaru, tworzenie szans na większą inkluzję społeczną i na rozwój demokracji poprzez umożliwienie dialogu. I nagle - klops, wszystko to sprowadza się do technik neoliberalnych. Co z takim zabiegiem począć?
Trudno mi z tekstów z publikacji wyciągnąć jakiś wspólny mianownik poza tym, że jest niedobrze. Jak na osobę, która chciałaby dowiedzieć się, jakie działania środowisko kulturalne uznałaby za pożądane. Jedynym dobrym pomysłem, który jest w stanie się przebić, to współpraca między sztuką krytyczną a związkami zawodowymi - ale tę akurat trudno wyegzekwować za pomocą działań państwa albo samorządu. Hasło większej wolności, decentralizacji i demokratyzacji kultury oczywiście brzmią bardzo szczytnie i nie sposób się pod nimi nie podpisać, a jednak czuje się niedosyt. Do tego przekazowi "Europejskich polityk kulturalnych 2015" towarzyszy pewna wyczuwalna schizofrenia, połączona z pewnym poczuciem wyższości. Z tekstów wynika, że kiedy państwo chce włączyć tę dziedzinę do programów pobudzania gospodarczego, to jest to niedobre. Kiedy kultura ma sprzyjać inkluzji społecznej - to niedobrze. Kultura narzędziem promocyjnym miasta albo regionu? Okropność! Sztuka ma być krytyczna, zaangażowana i niezależna - a jednocześnie dostawać pieniądze z publicznej kasy. Z takiego podejścia bije dość spory idealizm i zważanie na realia, które są takie, że mało który polityk czy polityczna odważy się powiedzieć, że ludzie (wśród których nie brakuje np. osób słuchających Radia Maryja) muszą płacić podatki, by były pieniądze na kontrowersyjne instalacje artystyczne i jest to dobro wspólne.
Jako Zielonemu wolność wypowiedzi artystycznej jest kwestią istotną - ba, trudno mi odmówić faktu (to już jako kulturoznawcy), że sztuka potrafi w świeży, krytyczny sposób brać udział w publicznej debacie. Problem polega na tym, że część progresywnych, zaangażowanych działaczek i działaczy kulturalnych stara się tworzyć dychotomię i fałszywą alternatywę pt. "albo Sztuka, albo chłam". Tym chłamem stają się "bezpieczne", "akademickie" instytucje, prywatny mecenat, a nawet publiczne instytucje, niedostatecznie otwarte na eksperymenty artystyczne. Ten ostatni problem jest dość istotny - faktycznie, np. domy kultury niezbyt chętnie dzielą się posiadaną infrastrukturą z organizacjami pozarządowymi albo nieformalnymi grupami artystycznymi. Kiedy jednak ataki kierują się na przykład na dawną czerwono-zieloną koalicję rządową w Niemczech, która za pomocą kultury doprowadziła do powrotu Berlina do rangi miasta znaczącego w skali globalnej, to coś zaczyna być nie tak.
Nie łudźmy się - przeciętny Kowalski czy Nowakowa nie posiadają narzędzi (kapitału kulturowego) do tego, by od zaraz rzucić się w wir analizy sztuki krytycznej. O zasobach czasowych i finansowych już nie mówiąc. Nie jest to ich wina, wszak to nie oni odpowiadają za systematyczne ograniczanie w szkołach edukacji kulturalnej czy też ilości lektur. Bez odpowiedniego podkładu kulturalnego wrażliwość na tego typu estetyczne doznania ma dużo mniejsze prawdopodobieństwo zaistnienia, dużo bardziej prawdopodobne są za to procesy o obrazę uczuć religijnych, np. w stosunku do "Pasji" Doroty Nieznalskiej. Obok inwestowania w niezależne artystki i artystów inwestycje w "akademickie" formy kultury jeszcze długo będą niezbędne. Trudno mi uznać dajmy na to niegdysiejszą wystawę impresjonistów w warszawskim Muzeum Narodowym - prądu już dawno bliższego w społecznym odbiorze "akademizmowi" niż awangardzie, za sytuację złą z punktu widzenia rozwoju kultury w Polsce.
A że sztuka tego typu odwołuje się głównie do "burżuazyjnej bohemy", jak to określa w swym tekście Jan Sowa, skądinąd autor wspaniałej książki "Ciesz się późny wnuku"? Cóż, sztuce zaangażowanej udaje się przekroczyć owe bariery kapitału społecznego równie rzadko, o czym sam Sowa zresztą wspomina. To lokalna społeczność ubogiego Starego Podgórza zdziera plakaty artystycznej spółdzielni Goldex Poldex, nie zaś zaniepokojona jej alterglobalistycznym charakterem akademicka burżuazja. Również wołanie o demokratyzację instytucji kultury - oczywiście słuszne - wcale nie musi służyć rozwojowi sztuki krytycznej. Konia z rzędem temu, komu uda się udowodnić, że dzięki temu instalacje w stylu "Pasji" miałyby szerszy dostęp do publicznych placówek...
Oczywiście jest też sztuka krytyczna, która wychodzi do ludzi - to np. "Dotleniacz" Joanny Rajkowskiej. Cały szkopuł w tym, że jego zalety można opisać nie tylko kryteriami estetycznymi (bo jakim cudem publiczne pieniądze obdzielać zgodnie z zasadami estetyki - czy przyjąć punkt widzenia "akademicki", "krytyczny", który jednak jest na dzień dzisiejszy równie elitarny, czy może społeczny i dotować koncerty Dody i braci Golców?), ale także kryteriami utylitarnymi - wpływem na rozwój więzi społecznych, wzrostem kapitału społecznego, zmianą w wizerunku danego kawałka miasta. Doskonale, że znajdują się krytyczne artystki i artyści - ich działalność powinna być wspierana. Czy to jednak oznacza, że skoro instytucje publiczne powinny być zainteresowane wsparciem, to "robotnicy sztuki" powinni/powinny lekceważyć wpływ ich działania?
Wyjście wydaje się dość proste - wzrost nakładów na kulturę po to, by zwiększyć pulę pieniędzy na sztukę eksperymentalną, bez konieczności ich zabierania domom kultury, muzeom czy filharmoniom. Stawianie naprzeciw siebie dwóch rodzajów uprawiania sztuki - bardziej rynkowego i bardziej krytycznego - może mieć sens w wewnętrznych porachunkach adeptek i adeptów poszczególnych muz, ale jako reguła polityczna nie ma racji bytu, a już szczególnie w kraju takim jak Polska, gdzie dla wielu jedyną formą "aktywności kulturalnej" jest siedzenie przed telewizorem. Bo, dajmy na to, gdyby powstał porządny fundusz wspierający młode artystki i artystów, to czy do dotacji miałby prawo brytyjski zespół Bloc Party, który zaczynał (i nadal w dużej mierze kontynuuje ten trend) śpiewanie dość mocno politycznych tekstów, ale trudni się relatywnie popularnym już teraz - i całkiem dochodowym - indie rockiem?
Tak, oczywiście - im więcej dana grupa ma źródeł dochodu, tym lepiej. Prawdą jest również fakt, że poza pewną "kulturalną śmietanką" mamy "robotników/robotnice sztuki", które muszą liczyć na swoje drugie połówki albo mieć inny zawód po to, by realizować swoje pasje. Fundusz stypendialny dla takich osób powinien być oczywistością i powinien być zintegrowany np. z systemem stypendialnym uczelni, tak, aby premiować autentycznie twórczych młodych ludzi. Jeśli jednak przy przyznawaniu pieniędzy zaczniemy bawić się w stwierdzanie, czy instalacja X czy Y jest krytyczna, czy też niekoniecznie, mamy spore szanse na piękną katastrofę. O gustach dyskutujmy - ale nie zamieniajmy jednego knebla na inny.
Trudno mi z tekstów z publikacji wyciągnąć jakiś wspólny mianownik poza tym, że jest niedobrze. Jak na osobę, która chciałaby dowiedzieć się, jakie działania środowisko kulturalne uznałaby za pożądane. Jedynym dobrym pomysłem, który jest w stanie się przebić, to współpraca między sztuką krytyczną a związkami zawodowymi - ale tę akurat trudno wyegzekwować za pomocą działań państwa albo samorządu. Hasło większej wolności, decentralizacji i demokratyzacji kultury oczywiście brzmią bardzo szczytnie i nie sposób się pod nimi nie podpisać, a jednak czuje się niedosyt. Do tego przekazowi "Europejskich polityk kulturalnych 2015" towarzyszy pewna wyczuwalna schizofrenia, połączona z pewnym poczuciem wyższości. Z tekstów wynika, że kiedy państwo chce włączyć tę dziedzinę do programów pobudzania gospodarczego, to jest to niedobre. Kiedy kultura ma sprzyjać inkluzji społecznej - to niedobrze. Kultura narzędziem promocyjnym miasta albo regionu? Okropność! Sztuka ma być krytyczna, zaangażowana i niezależna - a jednocześnie dostawać pieniądze z publicznej kasy. Z takiego podejścia bije dość spory idealizm i zważanie na realia, które są takie, że mało który polityk czy polityczna odważy się powiedzieć, że ludzie (wśród których nie brakuje np. osób słuchających Radia Maryja) muszą płacić podatki, by były pieniądze na kontrowersyjne instalacje artystyczne i jest to dobro wspólne.
Jako Zielonemu wolność wypowiedzi artystycznej jest kwestią istotną - ba, trudno mi odmówić faktu (to już jako kulturoznawcy), że sztuka potrafi w świeży, krytyczny sposób brać udział w publicznej debacie. Problem polega na tym, że część progresywnych, zaangażowanych działaczek i działaczy kulturalnych stara się tworzyć dychotomię i fałszywą alternatywę pt. "albo Sztuka, albo chłam". Tym chłamem stają się "bezpieczne", "akademickie" instytucje, prywatny mecenat, a nawet publiczne instytucje, niedostatecznie otwarte na eksperymenty artystyczne. Ten ostatni problem jest dość istotny - faktycznie, np. domy kultury niezbyt chętnie dzielą się posiadaną infrastrukturą z organizacjami pozarządowymi albo nieformalnymi grupami artystycznymi. Kiedy jednak ataki kierują się na przykład na dawną czerwono-zieloną koalicję rządową w Niemczech, która za pomocą kultury doprowadziła do powrotu Berlina do rangi miasta znaczącego w skali globalnej, to coś zaczyna być nie tak.
Nie łudźmy się - przeciętny Kowalski czy Nowakowa nie posiadają narzędzi (kapitału kulturowego) do tego, by od zaraz rzucić się w wir analizy sztuki krytycznej. O zasobach czasowych i finansowych już nie mówiąc. Nie jest to ich wina, wszak to nie oni odpowiadają za systematyczne ograniczanie w szkołach edukacji kulturalnej czy też ilości lektur. Bez odpowiedniego podkładu kulturalnego wrażliwość na tego typu estetyczne doznania ma dużo mniejsze prawdopodobieństwo zaistnienia, dużo bardziej prawdopodobne są za to procesy o obrazę uczuć religijnych, np. w stosunku do "Pasji" Doroty Nieznalskiej. Obok inwestowania w niezależne artystki i artystów inwestycje w "akademickie" formy kultury jeszcze długo będą niezbędne. Trudno mi uznać dajmy na to niegdysiejszą wystawę impresjonistów w warszawskim Muzeum Narodowym - prądu już dawno bliższego w społecznym odbiorze "akademizmowi" niż awangardzie, za sytuację złą z punktu widzenia rozwoju kultury w Polsce.
A że sztuka tego typu odwołuje się głównie do "burżuazyjnej bohemy", jak to określa w swym tekście Jan Sowa, skądinąd autor wspaniałej książki "Ciesz się późny wnuku"? Cóż, sztuce zaangażowanej udaje się przekroczyć owe bariery kapitału społecznego równie rzadko, o czym sam Sowa zresztą wspomina. To lokalna społeczność ubogiego Starego Podgórza zdziera plakaty artystycznej spółdzielni Goldex Poldex, nie zaś zaniepokojona jej alterglobalistycznym charakterem akademicka burżuazja. Również wołanie o demokratyzację instytucji kultury - oczywiście słuszne - wcale nie musi służyć rozwojowi sztuki krytycznej. Konia z rzędem temu, komu uda się udowodnić, że dzięki temu instalacje w stylu "Pasji" miałyby szerszy dostęp do publicznych placówek...
Oczywiście jest też sztuka krytyczna, która wychodzi do ludzi - to np. "Dotleniacz" Joanny Rajkowskiej. Cały szkopuł w tym, że jego zalety można opisać nie tylko kryteriami estetycznymi (bo jakim cudem publiczne pieniądze obdzielać zgodnie z zasadami estetyki - czy przyjąć punkt widzenia "akademicki", "krytyczny", który jednak jest na dzień dzisiejszy równie elitarny, czy może społeczny i dotować koncerty Dody i braci Golców?), ale także kryteriami utylitarnymi - wpływem na rozwój więzi społecznych, wzrostem kapitału społecznego, zmianą w wizerunku danego kawałka miasta. Doskonale, że znajdują się krytyczne artystki i artyści - ich działalność powinna być wspierana. Czy to jednak oznacza, że skoro instytucje publiczne powinny być zainteresowane wsparciem, to "robotnicy sztuki" powinni/powinny lekceważyć wpływ ich działania?
Wyjście wydaje się dość proste - wzrost nakładów na kulturę po to, by zwiększyć pulę pieniędzy na sztukę eksperymentalną, bez konieczności ich zabierania domom kultury, muzeom czy filharmoniom. Stawianie naprzeciw siebie dwóch rodzajów uprawiania sztuki - bardziej rynkowego i bardziej krytycznego - może mieć sens w wewnętrznych porachunkach adeptek i adeptów poszczególnych muz, ale jako reguła polityczna nie ma racji bytu, a już szczególnie w kraju takim jak Polska, gdzie dla wielu jedyną formą "aktywności kulturalnej" jest siedzenie przed telewizorem. Bo, dajmy na to, gdyby powstał porządny fundusz wspierający młode artystki i artystów, to czy do dotacji miałby prawo brytyjski zespół Bloc Party, który zaczynał (i nadal w dużej mierze kontynuuje ten trend) śpiewanie dość mocno politycznych tekstów, ale trudni się relatywnie popularnym już teraz - i całkiem dochodowym - indie rockiem?
Tak, oczywiście - im więcej dana grupa ma źródeł dochodu, tym lepiej. Prawdą jest również fakt, że poza pewną "kulturalną śmietanką" mamy "robotników/robotnice sztuki", które muszą liczyć na swoje drugie połówki albo mieć inny zawód po to, by realizować swoje pasje. Fundusz stypendialny dla takich osób powinien być oczywistością i powinien być zintegrowany np. z systemem stypendialnym uczelni, tak, aby premiować autentycznie twórczych młodych ludzi. Jeśli jednak przy przyznawaniu pieniędzy zaczniemy bawić się w stwierdzanie, czy instalacja X czy Y jest krytyczna, czy też niekoniecznie, mamy spore szanse na piękną katastrofę. O gustach dyskutujmy - ale nie zamieniajmy jednego knebla na inny.
16 sierpnia 2009
Lokalizm? Subsydiarność? Decentralizacja?
Czytanie publikacji New Economics Foundation to czysta przyjemność. Cudownie mieć świadomość, że istnieje instytucja intelektualna, regularnie publikująca ważne dla Wielkiej Brytanii raporty, spoglądające na świat w dużej mierze z perspektywy zielonej polityki. W Polsce, owszem, mamy parę "zielonych" think-tanków, jednak na chwilę obecną zajmują się one głównie (całkiem nieźle, żeby była jasność) kwestiami wiązanymi stricte z ekologią, jak energetyka czy transport. Oczywiście daleki jestem od lekceważenia tej działalności, dostrzegam też skromność liczebną osób zajmujących się ekorozwojem, jednak żal z powodu tego, że brakuje odpowiednich opracowań w innych dziedzinach pozostaje. Ów głód nieco zaspokaja Krytyka Polityczna i jej wydawnictwo, jednak pamiętać należy o nieco innych akcentach i pewnych różnicach miedzy projektem socjaldemokratycznym, a tym związanym z zieloną polityką. Odpowiednie publikacje, czy to anglojęzyczne Fundacji Boella, czy też NEF, również nieco pomagają, ale różnice (szczególnie w tym drugim wypadku) kontekstu ekonomicznego i kulturowego bywają widoczne. Brakuje opracowań, które na Wyspach są już dostępne, związanych np. z handlem ulicznym, regulacjami w sektorze bankowym, łączeniem społecznego wkluczania i walki ze zmianami klimatycznymi czy też ochroną zdrowia. Cóż, intelektualnej roboty nie brakuje...
Popatrzmy zatem na bardzo zielony postulat decentralizacji. Oddawanie jak największej władzy społecznościom lokalnym jest hasłem szczytnym, jednak już inne doświadczenia historyczne sprawiają, że sprawa się komplikuje. I choć zalecenia znalezienia harmonii między władzą centralną a samorządem, postulowane np. w "Localism - Unravelling the Supplicant State" są jak najbardziej słuszne, to również słusznym jest zapytać się o to, czy owa "linia demarkacyjna" będzie przebiegać w tym samym miejscu w mającej wielowiekowe tradycje decentralizacyjne Wielkiej Brytanii, i w Polsce, której tradycje w stylu szlacheckich sejmików i "złotej wolności" nie napawają optymizmem? Wydaje się, że nie - a to oznacza, że należy zastanowić się też nad tym, czy efektywne nad Wisłą będzie więcej uprawnień w rękach władz centralnych, czy też jeszcze większa swoboda (niemal federalizacja) samorządów.
W Polsce eksperyment decentralizacyjny, będący jednym z elementów "czterech reform" Jerzego Buzka, udał się relatywnie najlepiej. O ile pozostałe reformy - zdrowotna, emerytalna, w nieco mniejszym stopniu edukacyjna - trudno określić jako udane, o tyle samorząd jeszcze jakoś się broni. Można zastanawiać się, czy koniecznie trzeba było tworzyć powiaty, a także czy odpowiednio do potrzeb rozłożono uprawnienia poszczególnych szczebli, ale plus minus narzędziownia do poprawy jakości życia lokalnych społeczności jest. Kiedy na własne oczy widzę zakres obowiązków jakie mają władze Warszawy, aż dziw mnie bierze, że czasem nie zdajemy sobie z tego sprawy. Od tego, kto będzie rządził w gminach, powiatach i województwach często zależy więcej, niż od tego, kto rządzi krajem. Jednocześnie obserwować można interesującą korelację - ludzie mają więcej zaufania do władz samorządowych niż do centralnych, a jednocześnie frekwencja w wyborach lokalnych jest niższa niż w parlamentarnych czy prezydenckich.
Oczywiście nie oznacza to, że wydarzenia na Wiejskiej i na Krakowskim Przedmieściu nie mają żadnego znaczenia. Mają, i to duże - także w kontekście ilości prerogatyw dawanych samorządom. Ich zakres jest dość spory, co sprawia, że o ile duże miasta jeszcze sobie z nimi radzą, o tyle już słabsze ekonomiczne województwa czy peryferyjnie położone gminy wiejskie miewają problemy. Bardzo często nawet w wypadku dobrze zarządzanych jednostek samorządowych władze w nich zamieniają się w nieprzejrzyste, sprzyjające korupcji i społecznej bierności struktury. Brakuje narzędziowni do tego, by tego typu układy móc rozbijać - wymaga to silnej edukacji obywatelskiej, bowiem władze bywają skrajnie nieprzychylne jakimkolwiek aktywnościom w nie wymierzone.
Wprowadzanie w ten system innowacji miałoby szansę na jego przewietrzenie i przybliżenie ludziom, ale musimy jednocześnie pamiętać o pułapkach związanych z procesem przechodzenia w stronę demokracji uczestniczącej. W Wielkiej Brytanii wprowadzenie rad powierniczych w szpitalach zostało przeprowadzone tak, że w wielu wypadkach stały się one fasadowymi instytucjami. Byłaby to prawdziwa katastrofa - skompromitowanie większego uczestnictwa nas wszystkich w procesach decyzyjnych obniżyłoby poziom zaufania społecznego do zera. Jednocześnie musimy pamiętać, że w globalizującym się świecie, paradoksalnie, rola społeczności lokalnych może ulec zwiększeniu. Przekazanie im uprawnień, umożliwiających sprawne ich funkcjonowanie staje się lepszym pomysłem od ustalania centralnych wymogów bez dawania przez Wiejską narzędziowni do skutecznej ich realizacji. Często bowiem lokalne problemy najlepiej, zamiast działań w stylu "one size fits all" wspierać elastyczne inicjatywy samorządu. Inicjatywy takie jak zwiększenie udziału osób korzystających z usług publicznych w ich tworzeniu, zapobieganie rozpadowi lokalnej przedsiębiorczości czy pobudzanie innowacyjności w instytucjach publicznych są potrzebne jak najszybciej - pytanie, czy któryś z sektorów władzy dostrzega wagę tego problemu?
Oczywiście, całe to gadanie nie będzie miało sensu, jeśli zabraknie odpowiedniego finansowania. Często wadliwe funkcjonowanie instytucji samorządowych (tych centralnych zresztą też) wynika nie tylko ze złego zarządzania, ale też realnego braku funduszy, które mogłyby zmienić tę sytuację. Przykład wiecznie niedoinwestowanych kolei jest tu dość wymowny. Coraz częściej pojawiają się głosy z różnych stron Polski, że nadmierny centralizm i dyktat "panów z Warszawy" tłumi potencjał określonego regionu. To postawa, która w Katowicach czy Poznaniu nie jest specjalnie egzotyczna. Warto zatem zastanowić się, w jaki sposób najlepiej zbudować przywiązanie i zaufanie do instytucji publicznych - czy poprzez poprawę jakości działania samorządu, czy też wielki wysiłek przebudowy instytucji centralnych. Zapewne bez zmian tak w jednym, jak i w drugim sektorze się nie obędzie. Pamiętajmy, że po rozbiorach, dwóch wojnach światowych, PRL i transformacji poziom ufności w jakiekolwiek instytucje państwa nie jest specjalnie wysoki. Jeśli Polska ma kiedykolwiek funkcjonować "po europejsku", wysiłek budowy kapitału ludzkiego musi zostać podjęty.
Popatrzmy zatem na bardzo zielony postulat decentralizacji. Oddawanie jak największej władzy społecznościom lokalnym jest hasłem szczytnym, jednak już inne doświadczenia historyczne sprawiają, że sprawa się komplikuje. I choć zalecenia znalezienia harmonii między władzą centralną a samorządem, postulowane np. w "Localism - Unravelling the Supplicant State" są jak najbardziej słuszne, to również słusznym jest zapytać się o to, czy owa "linia demarkacyjna" będzie przebiegać w tym samym miejscu w mającej wielowiekowe tradycje decentralizacyjne Wielkiej Brytanii, i w Polsce, której tradycje w stylu szlacheckich sejmików i "złotej wolności" nie napawają optymizmem? Wydaje się, że nie - a to oznacza, że należy zastanowić się też nad tym, czy efektywne nad Wisłą będzie więcej uprawnień w rękach władz centralnych, czy też jeszcze większa swoboda (niemal federalizacja) samorządów.
W Polsce eksperyment decentralizacyjny, będący jednym z elementów "czterech reform" Jerzego Buzka, udał się relatywnie najlepiej. O ile pozostałe reformy - zdrowotna, emerytalna, w nieco mniejszym stopniu edukacyjna - trudno określić jako udane, o tyle samorząd jeszcze jakoś się broni. Można zastanawiać się, czy koniecznie trzeba było tworzyć powiaty, a także czy odpowiednio do potrzeb rozłożono uprawnienia poszczególnych szczebli, ale plus minus narzędziownia do poprawy jakości życia lokalnych społeczności jest. Kiedy na własne oczy widzę zakres obowiązków jakie mają władze Warszawy, aż dziw mnie bierze, że czasem nie zdajemy sobie z tego sprawy. Od tego, kto będzie rządził w gminach, powiatach i województwach często zależy więcej, niż od tego, kto rządzi krajem. Jednocześnie obserwować można interesującą korelację - ludzie mają więcej zaufania do władz samorządowych niż do centralnych, a jednocześnie frekwencja w wyborach lokalnych jest niższa niż w parlamentarnych czy prezydenckich.
Oczywiście nie oznacza to, że wydarzenia na Wiejskiej i na Krakowskim Przedmieściu nie mają żadnego znaczenia. Mają, i to duże - także w kontekście ilości prerogatyw dawanych samorządom. Ich zakres jest dość spory, co sprawia, że o ile duże miasta jeszcze sobie z nimi radzą, o tyle już słabsze ekonomiczne województwa czy peryferyjnie położone gminy wiejskie miewają problemy. Bardzo często nawet w wypadku dobrze zarządzanych jednostek samorządowych władze w nich zamieniają się w nieprzejrzyste, sprzyjające korupcji i społecznej bierności struktury. Brakuje narzędziowni do tego, by tego typu układy móc rozbijać - wymaga to silnej edukacji obywatelskiej, bowiem władze bywają skrajnie nieprzychylne jakimkolwiek aktywnościom w nie wymierzone.
Wprowadzanie w ten system innowacji miałoby szansę na jego przewietrzenie i przybliżenie ludziom, ale musimy jednocześnie pamiętać o pułapkach związanych z procesem przechodzenia w stronę demokracji uczestniczącej. W Wielkiej Brytanii wprowadzenie rad powierniczych w szpitalach zostało przeprowadzone tak, że w wielu wypadkach stały się one fasadowymi instytucjami. Byłaby to prawdziwa katastrofa - skompromitowanie większego uczestnictwa nas wszystkich w procesach decyzyjnych obniżyłoby poziom zaufania społecznego do zera. Jednocześnie musimy pamiętać, że w globalizującym się świecie, paradoksalnie, rola społeczności lokalnych może ulec zwiększeniu. Przekazanie im uprawnień, umożliwiających sprawne ich funkcjonowanie staje się lepszym pomysłem od ustalania centralnych wymogów bez dawania przez Wiejską narzędziowni do skutecznej ich realizacji. Często bowiem lokalne problemy najlepiej, zamiast działań w stylu "one size fits all" wspierać elastyczne inicjatywy samorządu. Inicjatywy takie jak zwiększenie udziału osób korzystających z usług publicznych w ich tworzeniu, zapobieganie rozpadowi lokalnej przedsiębiorczości czy pobudzanie innowacyjności w instytucjach publicznych są potrzebne jak najszybciej - pytanie, czy któryś z sektorów władzy dostrzega wagę tego problemu?
Oczywiście, całe to gadanie nie będzie miało sensu, jeśli zabraknie odpowiedniego finansowania. Często wadliwe funkcjonowanie instytucji samorządowych (tych centralnych zresztą też) wynika nie tylko ze złego zarządzania, ale też realnego braku funduszy, które mogłyby zmienić tę sytuację. Przykład wiecznie niedoinwestowanych kolei jest tu dość wymowny. Coraz częściej pojawiają się głosy z różnych stron Polski, że nadmierny centralizm i dyktat "panów z Warszawy" tłumi potencjał określonego regionu. To postawa, która w Katowicach czy Poznaniu nie jest specjalnie egzotyczna. Warto zatem zastanowić się, w jaki sposób najlepiej zbudować przywiązanie i zaufanie do instytucji publicznych - czy poprzez poprawę jakości działania samorządu, czy też wielki wysiłek przebudowy instytucji centralnych. Zapewne bez zmian tak w jednym, jak i w drugim sektorze się nie obędzie. Pamiętajmy, że po rozbiorach, dwóch wojnach światowych, PRL i transformacji poziom ufności w jakiekolwiek instytucje państwa nie jest specjalnie wysoki. Jeśli Polska ma kiedykolwiek funkcjonować "po europejsku", wysiłek budowy kapitału ludzkiego musi zostać podjęty.
Subskrybuj:
Posty (Atom)