Mam pewne poczucie gruntownego niezrozumienia tego, co czytałem. Nie, żeby lektura była w jakimś wyszukanym języku, którego nie rozumiem. "Europejskie polityki kulturalne 2015" wydane są w języku polskim (na zdjęciu okładka "English language version"), więc raczej nie w tym rzecz. Patrząc się po tytule, a także będąc przyzwyczajonym do tego typu narzędzi, jakimi są darmowe publikacje, spodziewałem się naświetlenia w miarę aktualnej (pierwotne wydanie pochodzi z roku 2005, nowe są jedynie teksty polskie) sytuacji kultury, a następnie zarysowania jakichś alternatyw. Nie miałem powodu powątpiewać w diagnozę osób, które są zaangażowane w proces kreacji artystycznej, że bywa nieciekawie, ale po lekturze mam pewien mętlik w głowie. Całkiem niedawno przeczytałem omawianą już tutaj publikację "Kierunek Kultura", która w przekonywujący sposób pokazywała, jak wielki potencjał ma owa dziedzina ludzkiego życia. Kreowanie miejsc pracy, pozytywnego wizerunku danego obszaru, tworzenie szans na większą inkluzję społeczną i na rozwój demokracji poprzez umożliwienie dialogu. I nagle - klops, wszystko to sprowadza się do technik neoliberalnych. Co z takim zabiegiem począć?
Trudno mi z tekstów z publikacji wyciągnąć jakiś wspólny mianownik poza tym, że jest niedobrze. Jak na osobę, która chciałaby dowiedzieć się, jakie działania środowisko kulturalne uznałaby za pożądane. Jedynym dobrym pomysłem, który jest w stanie się przebić, to współpraca między sztuką krytyczną a związkami zawodowymi - ale tę akurat trudno wyegzekwować za pomocą działań państwa albo samorządu. Hasło większej wolności, decentralizacji i demokratyzacji kultury oczywiście brzmią bardzo szczytnie i nie sposób się pod nimi nie podpisać, a jednak czuje się niedosyt. Do tego przekazowi "Europejskich polityk kulturalnych 2015" towarzyszy pewna wyczuwalna schizofrenia, połączona z pewnym poczuciem wyższości. Z tekstów wynika, że kiedy państwo chce włączyć tę dziedzinę do programów pobudzania gospodarczego, to jest to niedobre. Kiedy kultura ma sprzyjać inkluzji społecznej - to niedobrze. Kultura narzędziem promocyjnym miasta albo regionu? Okropność! Sztuka ma być krytyczna, zaangażowana i niezależna - a jednocześnie dostawać pieniądze z publicznej kasy. Z takiego podejścia bije dość spory idealizm i zważanie na realia, które są takie, że mało który polityk czy polityczna odważy się powiedzieć, że ludzie (wśród których nie brakuje np. osób słuchających Radia Maryja) muszą płacić podatki, by były pieniądze na kontrowersyjne instalacje artystyczne i jest to dobro wspólne.
Jako Zielonemu wolność wypowiedzi artystycznej jest kwestią istotną - ba, trudno mi odmówić faktu (to już jako kulturoznawcy), że sztuka potrafi w świeży, krytyczny sposób brać udział w publicznej debacie. Problem polega na tym, że część progresywnych, zaangażowanych działaczek i działaczy kulturalnych stara się tworzyć dychotomię i fałszywą alternatywę pt. "albo Sztuka, albo chłam". Tym chłamem stają się "bezpieczne", "akademickie" instytucje, prywatny mecenat, a nawet publiczne instytucje, niedostatecznie otwarte na eksperymenty artystyczne. Ten ostatni problem jest dość istotny - faktycznie, np. domy kultury niezbyt chętnie dzielą się posiadaną infrastrukturą z organizacjami pozarządowymi albo nieformalnymi grupami artystycznymi. Kiedy jednak ataki kierują się na przykład na dawną czerwono-zieloną koalicję rządową w Niemczech, która za pomocą kultury doprowadziła do powrotu Berlina do rangi miasta znaczącego w skali globalnej, to coś zaczyna być nie tak.
Nie łudźmy się - przeciętny Kowalski czy Nowakowa nie posiadają narzędzi (kapitału kulturowego) do tego, by od zaraz rzucić się w wir analizy sztuki krytycznej. O zasobach czasowych i finansowych już nie mówiąc. Nie jest to ich wina, wszak to nie oni odpowiadają za systematyczne ograniczanie w szkołach edukacji kulturalnej czy też ilości lektur. Bez odpowiedniego podkładu kulturalnego wrażliwość na tego typu estetyczne doznania ma dużo mniejsze prawdopodobieństwo zaistnienia, dużo bardziej prawdopodobne są za to procesy o obrazę uczuć religijnych, np. w stosunku do "Pasji" Doroty Nieznalskiej. Obok inwestowania w niezależne artystki i artystów inwestycje w "akademickie" formy kultury jeszcze długo będą niezbędne. Trudno mi uznać dajmy na to niegdysiejszą wystawę impresjonistów w warszawskim Muzeum Narodowym - prądu już dawno bliższego w społecznym odbiorze "akademizmowi" niż awangardzie, za sytuację złą z punktu widzenia rozwoju kultury w Polsce.
A że sztuka tego typu odwołuje się głównie do "burżuazyjnej bohemy", jak to określa w swym tekście Jan Sowa, skądinąd autor wspaniałej książki "Ciesz się późny wnuku"? Cóż, sztuce zaangażowanej udaje się przekroczyć owe bariery kapitału społecznego równie rzadko, o czym sam Sowa zresztą wspomina. To lokalna społeczność ubogiego Starego Podgórza zdziera plakaty artystycznej spółdzielni Goldex Poldex, nie zaś zaniepokojona jej alterglobalistycznym charakterem akademicka burżuazja. Również wołanie o demokratyzację instytucji kultury - oczywiście słuszne - wcale nie musi służyć rozwojowi sztuki krytycznej. Konia z rzędem temu, komu uda się udowodnić, że dzięki temu instalacje w stylu "Pasji" miałyby szerszy dostęp do publicznych placówek...
Oczywiście jest też sztuka krytyczna, która wychodzi do ludzi - to np. "Dotleniacz" Joanny Rajkowskiej. Cały szkopuł w tym, że jego zalety można opisać nie tylko kryteriami estetycznymi (bo jakim cudem publiczne pieniądze obdzielać zgodnie z zasadami estetyki - czy przyjąć punkt widzenia "akademicki", "krytyczny", który jednak jest na dzień dzisiejszy równie elitarny, czy może społeczny i dotować koncerty Dody i braci Golców?), ale także kryteriami utylitarnymi - wpływem na rozwój więzi społecznych, wzrostem kapitału społecznego, zmianą w wizerunku danego kawałka miasta. Doskonale, że znajdują się krytyczne artystki i artyści - ich działalność powinna być wspierana. Czy to jednak oznacza, że skoro instytucje publiczne powinny być zainteresowane wsparciem, to "robotnicy sztuki" powinni/powinny lekceważyć wpływ ich działania?
Wyjście wydaje się dość proste - wzrost nakładów na kulturę po to, by zwiększyć pulę pieniędzy na sztukę eksperymentalną, bez konieczności ich zabierania domom kultury, muzeom czy filharmoniom. Stawianie naprzeciw siebie dwóch rodzajów uprawiania sztuki - bardziej rynkowego i bardziej krytycznego - może mieć sens w wewnętrznych porachunkach adeptek i adeptów poszczególnych muz, ale jako reguła polityczna nie ma racji bytu, a już szczególnie w kraju takim jak Polska, gdzie dla wielu jedyną formą "aktywności kulturalnej" jest siedzenie przed telewizorem. Bo, dajmy na to, gdyby powstał porządny fundusz wspierający młode artystki i artystów, to czy do dotacji miałby prawo brytyjski zespół Bloc Party, który zaczynał (i nadal w dużej mierze kontynuuje ten trend) śpiewanie dość mocno politycznych tekstów, ale trudni się relatywnie popularnym już teraz - i całkiem dochodowym - indie rockiem?
Tak, oczywiście - im więcej dana grupa ma źródeł dochodu, tym lepiej. Prawdą jest również fakt, że poza pewną "kulturalną śmietanką" mamy "robotników/robotnice sztuki", które muszą liczyć na swoje drugie połówki albo mieć inny zawód po to, by realizować swoje pasje. Fundusz stypendialny dla takich osób powinien być oczywistością i powinien być zintegrowany np. z systemem stypendialnym uczelni, tak, aby premiować autentycznie twórczych młodych ludzi. Jeśli jednak przy przyznawaniu pieniędzy zaczniemy bawić się w stwierdzanie, czy instalacja X czy Y jest krytyczna, czy też niekoniecznie, mamy spore szanse na piękną katastrofę. O gustach dyskutujmy - ale nie zamieniajmy jednego knebla na inny.
Trudno mi z tekstów z publikacji wyciągnąć jakiś wspólny mianownik poza tym, że jest niedobrze. Jak na osobę, która chciałaby dowiedzieć się, jakie działania środowisko kulturalne uznałaby za pożądane. Jedynym dobrym pomysłem, który jest w stanie się przebić, to współpraca między sztuką krytyczną a związkami zawodowymi - ale tę akurat trudno wyegzekwować za pomocą działań państwa albo samorządu. Hasło większej wolności, decentralizacji i demokratyzacji kultury oczywiście brzmią bardzo szczytnie i nie sposób się pod nimi nie podpisać, a jednak czuje się niedosyt. Do tego przekazowi "Europejskich polityk kulturalnych 2015" towarzyszy pewna wyczuwalna schizofrenia, połączona z pewnym poczuciem wyższości. Z tekstów wynika, że kiedy państwo chce włączyć tę dziedzinę do programów pobudzania gospodarczego, to jest to niedobre. Kiedy kultura ma sprzyjać inkluzji społecznej - to niedobrze. Kultura narzędziem promocyjnym miasta albo regionu? Okropność! Sztuka ma być krytyczna, zaangażowana i niezależna - a jednocześnie dostawać pieniądze z publicznej kasy. Z takiego podejścia bije dość spory idealizm i zważanie na realia, które są takie, że mało który polityk czy polityczna odważy się powiedzieć, że ludzie (wśród których nie brakuje np. osób słuchających Radia Maryja) muszą płacić podatki, by były pieniądze na kontrowersyjne instalacje artystyczne i jest to dobro wspólne.
Jako Zielonemu wolność wypowiedzi artystycznej jest kwestią istotną - ba, trudno mi odmówić faktu (to już jako kulturoznawcy), że sztuka potrafi w świeży, krytyczny sposób brać udział w publicznej debacie. Problem polega na tym, że część progresywnych, zaangażowanych działaczek i działaczy kulturalnych stara się tworzyć dychotomię i fałszywą alternatywę pt. "albo Sztuka, albo chłam". Tym chłamem stają się "bezpieczne", "akademickie" instytucje, prywatny mecenat, a nawet publiczne instytucje, niedostatecznie otwarte na eksperymenty artystyczne. Ten ostatni problem jest dość istotny - faktycznie, np. domy kultury niezbyt chętnie dzielą się posiadaną infrastrukturą z organizacjami pozarządowymi albo nieformalnymi grupami artystycznymi. Kiedy jednak ataki kierują się na przykład na dawną czerwono-zieloną koalicję rządową w Niemczech, która za pomocą kultury doprowadziła do powrotu Berlina do rangi miasta znaczącego w skali globalnej, to coś zaczyna być nie tak.
Nie łudźmy się - przeciętny Kowalski czy Nowakowa nie posiadają narzędzi (kapitału kulturowego) do tego, by od zaraz rzucić się w wir analizy sztuki krytycznej. O zasobach czasowych i finansowych już nie mówiąc. Nie jest to ich wina, wszak to nie oni odpowiadają za systematyczne ograniczanie w szkołach edukacji kulturalnej czy też ilości lektur. Bez odpowiedniego podkładu kulturalnego wrażliwość na tego typu estetyczne doznania ma dużo mniejsze prawdopodobieństwo zaistnienia, dużo bardziej prawdopodobne są za to procesy o obrazę uczuć religijnych, np. w stosunku do "Pasji" Doroty Nieznalskiej. Obok inwestowania w niezależne artystki i artystów inwestycje w "akademickie" formy kultury jeszcze długo będą niezbędne. Trudno mi uznać dajmy na to niegdysiejszą wystawę impresjonistów w warszawskim Muzeum Narodowym - prądu już dawno bliższego w społecznym odbiorze "akademizmowi" niż awangardzie, za sytuację złą z punktu widzenia rozwoju kultury w Polsce.
A że sztuka tego typu odwołuje się głównie do "burżuazyjnej bohemy", jak to określa w swym tekście Jan Sowa, skądinąd autor wspaniałej książki "Ciesz się późny wnuku"? Cóż, sztuce zaangażowanej udaje się przekroczyć owe bariery kapitału społecznego równie rzadko, o czym sam Sowa zresztą wspomina. To lokalna społeczność ubogiego Starego Podgórza zdziera plakaty artystycznej spółdzielni Goldex Poldex, nie zaś zaniepokojona jej alterglobalistycznym charakterem akademicka burżuazja. Również wołanie o demokratyzację instytucji kultury - oczywiście słuszne - wcale nie musi służyć rozwojowi sztuki krytycznej. Konia z rzędem temu, komu uda się udowodnić, że dzięki temu instalacje w stylu "Pasji" miałyby szerszy dostęp do publicznych placówek...
Oczywiście jest też sztuka krytyczna, która wychodzi do ludzi - to np. "Dotleniacz" Joanny Rajkowskiej. Cały szkopuł w tym, że jego zalety można opisać nie tylko kryteriami estetycznymi (bo jakim cudem publiczne pieniądze obdzielać zgodnie z zasadami estetyki - czy przyjąć punkt widzenia "akademicki", "krytyczny", który jednak jest na dzień dzisiejszy równie elitarny, czy może społeczny i dotować koncerty Dody i braci Golców?), ale także kryteriami utylitarnymi - wpływem na rozwój więzi społecznych, wzrostem kapitału społecznego, zmianą w wizerunku danego kawałka miasta. Doskonale, że znajdują się krytyczne artystki i artyści - ich działalność powinna być wspierana. Czy to jednak oznacza, że skoro instytucje publiczne powinny być zainteresowane wsparciem, to "robotnicy sztuki" powinni/powinny lekceważyć wpływ ich działania?
Wyjście wydaje się dość proste - wzrost nakładów na kulturę po to, by zwiększyć pulę pieniędzy na sztukę eksperymentalną, bez konieczności ich zabierania domom kultury, muzeom czy filharmoniom. Stawianie naprzeciw siebie dwóch rodzajów uprawiania sztuki - bardziej rynkowego i bardziej krytycznego - może mieć sens w wewnętrznych porachunkach adeptek i adeptów poszczególnych muz, ale jako reguła polityczna nie ma racji bytu, a już szczególnie w kraju takim jak Polska, gdzie dla wielu jedyną formą "aktywności kulturalnej" jest siedzenie przed telewizorem. Bo, dajmy na to, gdyby powstał porządny fundusz wspierający młode artystki i artystów, to czy do dotacji miałby prawo brytyjski zespół Bloc Party, który zaczynał (i nadal w dużej mierze kontynuuje ten trend) śpiewanie dość mocno politycznych tekstów, ale trudni się relatywnie popularnym już teraz - i całkiem dochodowym - indie rockiem?
Tak, oczywiście - im więcej dana grupa ma źródeł dochodu, tym lepiej. Prawdą jest również fakt, że poza pewną "kulturalną śmietanką" mamy "robotników/robotnice sztuki", które muszą liczyć na swoje drugie połówki albo mieć inny zawód po to, by realizować swoje pasje. Fundusz stypendialny dla takich osób powinien być oczywistością i powinien być zintegrowany np. z systemem stypendialnym uczelni, tak, aby premiować autentycznie twórczych młodych ludzi. Jeśli jednak przy przyznawaniu pieniędzy zaczniemy bawić się w stwierdzanie, czy instalacja X czy Y jest krytyczna, czy też niekoniecznie, mamy spore szanse na piękną katastrofę. O gustach dyskutujmy - ale nie zamieniajmy jednego knebla na inny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz