Wyzwanie 1 - Wzrost i konkurencyjność
Kiedy już znamy ramy ideowe, w obrębie których będziemy się stosować, a także pewne chwyty językowe, którymi "Polska 2030" jest upstrzona, możemy zająć się konkretami. Już w tytule tego wyzwania - określonego jako pierwsze - widać, że z deklaracji o podnoszeniu jakości życia nici. Wbrew propagowanym stereotypom jakość życia nie jest równoznaczny z przyrostem PKB, tutaj natomiast troska o tego typu wskaźnik znika zupełnie. Istotnym dla naszego kraju jest zatem - jak zwykle - pogoń za "wzrostem i konkurencyjnością", bez wyraźnego zaznaczenia, jakim właściwie celom ma ona służyć. Być może chodzi tu o to, by mieć na drogach jeszcze więcej samochodów, a w szafach - jeszcze więcej markowych ubrań, ale takie pojęcie szczęścia zdaje się mi obce.
Z raportu widać, że marzenia o "drugiej Irlandii" nadal nie zniknęły z głów krajowych decydentów. Wychwala się "zdrowe podstawy długotrwałego wzrostu" tego kraju, natomiast zupełnie zapomina się o aktualnej sytuacji, gdzie padają pomysły w stylu obniżenia poziomu pensji w sferze budżetowej czy też zmniejszenia wysokości płacy minimalnej. Rzecz jasna tego typu kategorie jakości życia nie są specjalnie interesujące dla zespołu Michała Boniego, w przeciwieństwie do dajmy na to produktywności pracy. Podobnie znajdujące się w głębokim kryzysie gospodarki państw bałtyckich dostają rozgrzeszenie - mają one "szybko się adaptować", więc z kryzysu mają wyjść szybciej. Cóż, uznawane za "niereformowalne mastodonty" gospodarki Niemiec i Francji wychodzą z recesji (oby na trwałe), podczas gdy PKB Łotwy, Litwy i Estonii potrafi obniżać się nawet w dwucyfrowym tempie - już tego typu proste obserwacje powinny dać PO do myślenia. Widać nie dają...
W tym rozdziale mamy do czynienia z wieloma fetyszami. Jednym z nich jest społeczna aktywność zawodowa. Problem to dość realny, bowiem jeśli w ogóle mamy myśleć o państwie wyrównującym jakiekolwiek szanse, odległym od pomysłów Donalda Tuska, musi ono mieć solidną bazę fiskalną. Program aktywizacji zawodowej osób po 45 roku życia musi powstać, bowiem w przeciwnym wypadku system emerytalny ma szansę w spektakularny sposób zmienić się w ruinę (chyba, że dokona się odważnej reformy dotyczącej zasad jego funkcjonowania). Inna sprawa, że jako problem uznaje się niski wskaźnik aktywności zawodowej osób do 25 roku życia. Recepty na tę sytuację znajdują się rozproszone po całym dokumencie, ale dające się pozbierać w logiczną całość. Jeśli ktoś, chwaląc się edukacyjnym boomem i zarazem wzorując się na "gospodarkach opartych na wiedzy" świadomie prze w stronę wprowadzenia odpłatności za studia, to chodzić mu może tylko o jedno - o siłowe wepchnięcie na rynek pracy osób, których nie będzie stać na kontynuowanie edukacji i w ten sposób hamować jakiekolwiek procesy zmiany społecznej.
Innym fetyszem jest marzenie o eksporcie towarów wysoko przetworzonych, kojarzone z rewolucją technologiczną. Tej fantazji towarzyszy tabu - "Polska 2030" powołuje się tutaj na przykład szwedzki, jednocześnie nie wspominając przy nim o wysokim poziomie usług publicznych i świadczeń społecznych w tym kraju. Nic w tym dziwnego, wszak w kraju o liniowym podatku od przedsiębiorstw w wysokości 19% największym problemem ma być, uwaga uwaga, nadmiar regulacji i uciążliwe opodatkowanie! Boję się myśleć, jaki jego poziom (i tak sytuujemy się tu poniżej unijnej średniej) wydaje się dla PO odpowiedni... Kolejnym marzeniem jest elastyczność rynku pracy. Marzenie to bardzo ciekawe, bowiem na przytoczonej w raporcie skali restrykcyjności OECD lokujemy się znacząco poniżej UE-15 (starych państw członkowskich) i poniżej średniej dla nowych państw członkowskich. Krajami, które mają bardziej poluzowane rynki pracy są na przytoczonym wykresie (na zdjęciu) Węgry i Irlandia. Nie muszę chyba pisać na temat sytuacji gospodarczej w tych krajach, ani wspominać o rosnącym poparciu dla faszyzującej partii Jobbik nad Dunajem, notującej już wskaźniki dwucyfrowe?
W Europie Zachodniej, w odpowiedzi na wysokie koszty pracy zdecydowano się na rozwój koncepcji flexicurity, a więc uelastyczniania rynku pracy przy jednoczesnym zapewnieniu przez państwo wysokiej jakości siatki zabezpieczeń socjalnych. Działania te odniosły największy sukces w Danii (zredukowanie poziomu bezrobocia w latach 90. XX wieku z 9 do mniej niż 3%) i Holandii. W ten sposób poprawiała się zarówno pozycja pracodawcy, mogącego swobodniej kształtować poziom zatrudnienia, jak i pracownika, mającego dzięki hojnym i programom szkoleniowym zasiłkom szansę na zdobycie fajnej pracy, bez konieczności podejmowania za wszelką cenę zatrudnienia poniżej kwalifikacji. Termin ten bardzo często stanowił jednak zasłonę dymną do wprowadzania sprzecznych z jego założeniem reform rynku pracy, zakłócających równowagę na linii pracodawca-pracownik. Wiele wskazuje na to, że tak flexicurity pojmowane jest przez ekipę Donalda Tuska. Wiele jest zatem odwołania do elastyczności rynku pracy, do konieczności dostosowywania się do potrzeb pracodawców, natomiast niewiele zapowiedzi dotyczących zapowiedzi utworzenia odpowiedniej infrastruktury socjalnej.
Utożsamianie wzrostu gospodarczego ze wzrostem zatrudnienia co najmniej od lat 90. XX wieku jest anachronizmem, wszak elastycznie podchodzące do rynku pracy USA notowały już okresy "jobless growth". Nic to również, że w innym, przywołanym w raporcie grafie - tym razem "Badania atrakcyjności inwestycyjnej Europy" kwestia elastyczności rynku pracy nie jest najważniejsza dla inwestorów zagranicznych przy podejmowaniu decyzji inwestycyjnych (przede wszystkim - 54% - istotna jest przejrzystość prawa oraz infrastruktura logistyczno-transportowa, 51% - infrastruktura komunikacyjna, zaś elastyczność kodeksu pracy - tylko 38%) - liczą się dobrze brzmiące, neoliberalne hasła, coraz bardziej odstające od oczekiwań już nie tylko środowisk pracowniczych, ale już nawet od potrzeb pracodawców! A historie o "niskiej elastyczności wynagrodzeń" w zderzeniu z istniejącym w Polsce rozwarstwieniem płacowym (polecam tekst Anny Delick ze strony "Krytyki Politycznej") brzmią zupełnie księżycowo...
Pomysły obniżenia podatków również zdają się brzmieć niczym z innej epoki. O ile jeszcze obniżka podatków dla najsłabiej zarabiających ręce i nogi jeszcze ma (można to osiągnąć w prosty sposób, np. podwyższając kwotę wolną od podatku), o tyle już wołanie o obniżkę "krańcowych stawek podatku dochodowego" wprawia w konsternację. Przypomnę - od czasu rządów Leszka Millera spadł CIT z 28 do 19%, zniesiono podatek spadkowy dla najbliższej rodziny, a także obniżono stawki składki rentowej i podatku PIT z 19, 30 i 40% na 18 i 32%. Progresja podatkowa spadła prawie do zera, a obecne cięcia skutkują brakiem miliardów złotych w budżecie, które mogłyby przyczynić się np. do stworzenia prawdziwie modernizacyjnego pakietu antykryzysowego (wraz z pomocą funduszy unijnych). Nie lubię używać mocnych słów, ale tego typu sugestie trącić zaczynają piramidalnym dogmatyzmem.
Nieco lepiej jest z hasłem zwiększania bazy podatkowej - szczególnie w kontekście włączania w system jednolitych ubezpieczeń społecznych i podatków rolniczek i rolników. Brakuje jednak alternatywnej wizji rozwoju wsi - jest tylko o konieczności (niby dlaczego?) wzrostu poziomu urbanizacji i zmniejszenia udziału rolnictwa w strukturze zatrudnienia (to jeszcze się broni). Skoro tak jednak, to czemu brakuje jakichkolwiek pomysłów na tworzenie nierolniczych miejsc pracy na obszarach wiejskich, może poza tymi związanymi z telepracą. Czy mieszkańcy obszarów wiejskich nie zasługują na rozwój usług, które zmniejszałyby presję na zbędną mobilność i wzmacniały wspólnoty lokalne? Przyjęcie euro jest rzecz jasna pożądaną perspektywą, ale już "harmonizacja stawek VAT" brzmi zdumiewająco - PO chyba ma świadomość, że tego typu działanie (VAT jest podatkiem regresywnym) najbardziej uderzy w osoby o niskich dochodach, które odczują wzrost cen artykułów podstawowych, takich jak żywność? Cóż, już ten rozdział nie nastraja pozytywnie co do hierarchii wartości całego zespołu eksperckiego...
Kiedy już znamy ramy ideowe, w obrębie których będziemy się stosować, a także pewne chwyty językowe, którymi "Polska 2030" jest upstrzona, możemy zająć się konkretami. Już w tytule tego wyzwania - określonego jako pierwsze - widać, że z deklaracji o podnoszeniu jakości życia nici. Wbrew propagowanym stereotypom jakość życia nie jest równoznaczny z przyrostem PKB, tutaj natomiast troska o tego typu wskaźnik znika zupełnie. Istotnym dla naszego kraju jest zatem - jak zwykle - pogoń za "wzrostem i konkurencyjnością", bez wyraźnego zaznaczenia, jakim właściwie celom ma ona służyć. Być może chodzi tu o to, by mieć na drogach jeszcze więcej samochodów, a w szafach - jeszcze więcej markowych ubrań, ale takie pojęcie szczęścia zdaje się mi obce.
Z raportu widać, że marzenia o "drugiej Irlandii" nadal nie zniknęły z głów krajowych decydentów. Wychwala się "zdrowe podstawy długotrwałego wzrostu" tego kraju, natomiast zupełnie zapomina się o aktualnej sytuacji, gdzie padają pomysły w stylu obniżenia poziomu pensji w sferze budżetowej czy też zmniejszenia wysokości płacy minimalnej. Rzecz jasna tego typu kategorie jakości życia nie są specjalnie interesujące dla zespołu Michała Boniego, w przeciwieństwie do dajmy na to produktywności pracy. Podobnie znajdujące się w głębokim kryzysie gospodarki państw bałtyckich dostają rozgrzeszenie - mają one "szybko się adaptować", więc z kryzysu mają wyjść szybciej. Cóż, uznawane za "niereformowalne mastodonty" gospodarki Niemiec i Francji wychodzą z recesji (oby na trwałe), podczas gdy PKB Łotwy, Litwy i Estonii potrafi obniżać się nawet w dwucyfrowym tempie - już tego typu proste obserwacje powinny dać PO do myślenia. Widać nie dają...
W tym rozdziale mamy do czynienia z wieloma fetyszami. Jednym z nich jest społeczna aktywność zawodowa. Problem to dość realny, bowiem jeśli w ogóle mamy myśleć o państwie wyrównującym jakiekolwiek szanse, odległym od pomysłów Donalda Tuska, musi ono mieć solidną bazę fiskalną. Program aktywizacji zawodowej osób po 45 roku życia musi powstać, bowiem w przeciwnym wypadku system emerytalny ma szansę w spektakularny sposób zmienić się w ruinę (chyba, że dokona się odważnej reformy dotyczącej zasad jego funkcjonowania). Inna sprawa, że jako problem uznaje się niski wskaźnik aktywności zawodowej osób do 25 roku życia. Recepty na tę sytuację znajdują się rozproszone po całym dokumencie, ale dające się pozbierać w logiczną całość. Jeśli ktoś, chwaląc się edukacyjnym boomem i zarazem wzorując się na "gospodarkach opartych na wiedzy" świadomie prze w stronę wprowadzenia odpłatności za studia, to chodzić mu może tylko o jedno - o siłowe wepchnięcie na rynek pracy osób, których nie będzie stać na kontynuowanie edukacji i w ten sposób hamować jakiekolwiek procesy zmiany społecznej.
Innym fetyszem jest marzenie o eksporcie towarów wysoko przetworzonych, kojarzone z rewolucją technologiczną. Tej fantazji towarzyszy tabu - "Polska 2030" powołuje się tutaj na przykład szwedzki, jednocześnie nie wspominając przy nim o wysokim poziomie usług publicznych i świadczeń społecznych w tym kraju. Nic w tym dziwnego, wszak w kraju o liniowym podatku od przedsiębiorstw w wysokości 19% największym problemem ma być, uwaga uwaga, nadmiar regulacji i uciążliwe opodatkowanie! Boję się myśleć, jaki jego poziom (i tak sytuujemy się tu poniżej unijnej średniej) wydaje się dla PO odpowiedni... Kolejnym marzeniem jest elastyczność rynku pracy. Marzenie to bardzo ciekawe, bowiem na przytoczonej w raporcie skali restrykcyjności OECD lokujemy się znacząco poniżej UE-15 (starych państw członkowskich) i poniżej średniej dla nowych państw członkowskich. Krajami, które mają bardziej poluzowane rynki pracy są na przytoczonym wykresie (na zdjęciu) Węgry i Irlandia. Nie muszę chyba pisać na temat sytuacji gospodarczej w tych krajach, ani wspominać o rosnącym poparciu dla faszyzującej partii Jobbik nad Dunajem, notującej już wskaźniki dwucyfrowe?
W Europie Zachodniej, w odpowiedzi na wysokie koszty pracy zdecydowano się na rozwój koncepcji flexicurity, a więc uelastyczniania rynku pracy przy jednoczesnym zapewnieniu przez państwo wysokiej jakości siatki zabezpieczeń socjalnych. Działania te odniosły największy sukces w Danii (zredukowanie poziomu bezrobocia w latach 90. XX wieku z 9 do mniej niż 3%) i Holandii. W ten sposób poprawiała się zarówno pozycja pracodawcy, mogącego swobodniej kształtować poziom zatrudnienia, jak i pracownika, mającego dzięki hojnym i programom szkoleniowym zasiłkom szansę na zdobycie fajnej pracy, bez konieczności podejmowania za wszelką cenę zatrudnienia poniżej kwalifikacji. Termin ten bardzo często stanowił jednak zasłonę dymną do wprowadzania sprzecznych z jego założeniem reform rynku pracy, zakłócających równowagę na linii pracodawca-pracownik. Wiele wskazuje na to, że tak flexicurity pojmowane jest przez ekipę Donalda Tuska. Wiele jest zatem odwołania do elastyczności rynku pracy, do konieczności dostosowywania się do potrzeb pracodawców, natomiast niewiele zapowiedzi dotyczących zapowiedzi utworzenia odpowiedniej infrastruktury socjalnej.
Utożsamianie wzrostu gospodarczego ze wzrostem zatrudnienia co najmniej od lat 90. XX wieku jest anachronizmem, wszak elastycznie podchodzące do rynku pracy USA notowały już okresy "jobless growth". Nic to również, że w innym, przywołanym w raporcie grafie - tym razem "Badania atrakcyjności inwestycyjnej Europy" kwestia elastyczności rynku pracy nie jest najważniejsza dla inwestorów zagranicznych przy podejmowaniu decyzji inwestycyjnych (przede wszystkim - 54% - istotna jest przejrzystość prawa oraz infrastruktura logistyczno-transportowa, 51% - infrastruktura komunikacyjna, zaś elastyczność kodeksu pracy - tylko 38%) - liczą się dobrze brzmiące, neoliberalne hasła, coraz bardziej odstające od oczekiwań już nie tylko środowisk pracowniczych, ale już nawet od potrzeb pracodawców! A historie o "niskiej elastyczności wynagrodzeń" w zderzeniu z istniejącym w Polsce rozwarstwieniem płacowym (polecam tekst Anny Delick ze strony "Krytyki Politycznej") brzmią zupełnie księżycowo...
Pomysły obniżenia podatków również zdają się brzmieć niczym z innej epoki. O ile jeszcze obniżka podatków dla najsłabiej zarabiających ręce i nogi jeszcze ma (można to osiągnąć w prosty sposób, np. podwyższając kwotę wolną od podatku), o tyle już wołanie o obniżkę "krańcowych stawek podatku dochodowego" wprawia w konsternację. Przypomnę - od czasu rządów Leszka Millera spadł CIT z 28 do 19%, zniesiono podatek spadkowy dla najbliższej rodziny, a także obniżono stawki składki rentowej i podatku PIT z 19, 30 i 40% na 18 i 32%. Progresja podatkowa spadła prawie do zera, a obecne cięcia skutkują brakiem miliardów złotych w budżecie, które mogłyby przyczynić się np. do stworzenia prawdziwie modernizacyjnego pakietu antykryzysowego (wraz z pomocą funduszy unijnych). Nie lubię używać mocnych słów, ale tego typu sugestie trącić zaczynają piramidalnym dogmatyzmem.
Nieco lepiej jest z hasłem zwiększania bazy podatkowej - szczególnie w kontekście włączania w system jednolitych ubezpieczeń społecznych i podatków rolniczek i rolników. Brakuje jednak alternatywnej wizji rozwoju wsi - jest tylko o konieczności (niby dlaczego?) wzrostu poziomu urbanizacji i zmniejszenia udziału rolnictwa w strukturze zatrudnienia (to jeszcze się broni). Skoro tak jednak, to czemu brakuje jakichkolwiek pomysłów na tworzenie nierolniczych miejsc pracy na obszarach wiejskich, może poza tymi związanymi z telepracą. Czy mieszkańcy obszarów wiejskich nie zasługują na rozwój usług, które zmniejszałyby presję na zbędną mobilność i wzmacniały wspólnoty lokalne? Przyjęcie euro jest rzecz jasna pożądaną perspektywą, ale już "harmonizacja stawek VAT" brzmi zdumiewająco - PO chyba ma świadomość, że tego typu działanie (VAT jest podatkiem regresywnym) najbardziej uderzy w osoby o niskich dochodach, które odczują wzrost cen artykułów podstawowych, takich jak żywność? Cóż, już ten rozdział nie nastraja pozytywnie co do hierarchii wartości całego zespołu eksperckiego...
Ciąg dalszy nastąpi...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz