Czytanie publikacji New Economics Foundation to czysta przyjemność. Cudownie mieć świadomość, że istnieje instytucja intelektualna, regularnie publikująca ważne dla Wielkiej Brytanii raporty, spoglądające na świat w dużej mierze z perspektywy zielonej polityki. W Polsce, owszem, mamy parę "zielonych" think-tanków, jednak na chwilę obecną zajmują się one głównie (całkiem nieźle, żeby była jasność) kwestiami wiązanymi stricte z ekologią, jak energetyka czy transport. Oczywiście daleki jestem od lekceważenia tej działalności, dostrzegam też skromność liczebną osób zajmujących się ekorozwojem, jednak żal z powodu tego, że brakuje odpowiednich opracowań w innych dziedzinach pozostaje. Ów głód nieco zaspokaja Krytyka Polityczna i jej wydawnictwo, jednak pamiętać należy o nieco innych akcentach i pewnych różnicach miedzy projektem socjaldemokratycznym, a tym związanym z zieloną polityką. Odpowiednie publikacje, czy to anglojęzyczne Fundacji Boella, czy też NEF, również nieco pomagają, ale różnice (szczególnie w tym drugim wypadku) kontekstu ekonomicznego i kulturowego bywają widoczne. Brakuje opracowań, które na Wyspach są już dostępne, związanych np. z handlem ulicznym, regulacjami w sektorze bankowym, łączeniem społecznego wkluczania i walki ze zmianami klimatycznymi czy też ochroną zdrowia. Cóż, intelektualnej roboty nie brakuje...
Popatrzmy zatem na bardzo zielony postulat decentralizacji. Oddawanie jak największej władzy społecznościom lokalnym jest hasłem szczytnym, jednak już inne doświadczenia historyczne sprawiają, że sprawa się komplikuje. I choć zalecenia znalezienia harmonii między władzą centralną a samorządem, postulowane np. w "Localism - Unravelling the Supplicant State" są jak najbardziej słuszne, to również słusznym jest zapytać się o to, czy owa "linia demarkacyjna" będzie przebiegać w tym samym miejscu w mającej wielowiekowe tradycje decentralizacyjne Wielkiej Brytanii, i w Polsce, której tradycje w stylu szlacheckich sejmików i "złotej wolności" nie napawają optymizmem? Wydaje się, że nie - a to oznacza, że należy zastanowić się też nad tym, czy efektywne nad Wisłą będzie więcej uprawnień w rękach władz centralnych, czy też jeszcze większa swoboda (niemal federalizacja) samorządów.
W Polsce eksperyment decentralizacyjny, będący jednym z elementów "czterech reform" Jerzego Buzka, udał się relatywnie najlepiej. O ile pozostałe reformy - zdrowotna, emerytalna, w nieco mniejszym stopniu edukacyjna - trudno określić jako udane, o tyle samorząd jeszcze jakoś się broni. Można zastanawiać się, czy koniecznie trzeba było tworzyć powiaty, a także czy odpowiednio do potrzeb rozłożono uprawnienia poszczególnych szczebli, ale plus minus narzędziownia do poprawy jakości życia lokalnych społeczności jest. Kiedy na własne oczy widzę zakres obowiązków jakie mają władze Warszawy, aż dziw mnie bierze, że czasem nie zdajemy sobie z tego sprawy. Od tego, kto będzie rządził w gminach, powiatach i województwach często zależy więcej, niż od tego, kto rządzi krajem. Jednocześnie obserwować można interesującą korelację - ludzie mają więcej zaufania do władz samorządowych niż do centralnych, a jednocześnie frekwencja w wyborach lokalnych jest niższa niż w parlamentarnych czy prezydenckich.
Oczywiście nie oznacza to, że wydarzenia na Wiejskiej i na Krakowskim Przedmieściu nie mają żadnego znaczenia. Mają, i to duże - także w kontekście ilości prerogatyw dawanych samorządom. Ich zakres jest dość spory, co sprawia, że o ile duże miasta jeszcze sobie z nimi radzą, o tyle już słabsze ekonomiczne województwa czy peryferyjnie położone gminy wiejskie miewają problemy. Bardzo często nawet w wypadku dobrze zarządzanych jednostek samorządowych władze w nich zamieniają się w nieprzejrzyste, sprzyjające korupcji i społecznej bierności struktury. Brakuje narzędziowni do tego, by tego typu układy móc rozbijać - wymaga to silnej edukacji obywatelskiej, bowiem władze bywają skrajnie nieprzychylne jakimkolwiek aktywnościom w nie wymierzone.
Wprowadzanie w ten system innowacji miałoby szansę na jego przewietrzenie i przybliżenie ludziom, ale musimy jednocześnie pamiętać o pułapkach związanych z procesem przechodzenia w stronę demokracji uczestniczącej. W Wielkiej Brytanii wprowadzenie rad powierniczych w szpitalach zostało przeprowadzone tak, że w wielu wypadkach stały się one fasadowymi instytucjami. Byłaby to prawdziwa katastrofa - skompromitowanie większego uczestnictwa nas wszystkich w procesach decyzyjnych obniżyłoby poziom zaufania społecznego do zera. Jednocześnie musimy pamiętać, że w globalizującym się świecie, paradoksalnie, rola społeczności lokalnych może ulec zwiększeniu. Przekazanie im uprawnień, umożliwiających sprawne ich funkcjonowanie staje się lepszym pomysłem od ustalania centralnych wymogów bez dawania przez Wiejską narzędziowni do skutecznej ich realizacji. Często bowiem lokalne problemy najlepiej, zamiast działań w stylu "one size fits all" wspierać elastyczne inicjatywy samorządu. Inicjatywy takie jak zwiększenie udziału osób korzystających z usług publicznych w ich tworzeniu, zapobieganie rozpadowi lokalnej przedsiębiorczości czy pobudzanie innowacyjności w instytucjach publicznych są potrzebne jak najszybciej - pytanie, czy któryś z sektorów władzy dostrzega wagę tego problemu?
Oczywiście, całe to gadanie nie będzie miało sensu, jeśli zabraknie odpowiedniego finansowania. Często wadliwe funkcjonowanie instytucji samorządowych (tych centralnych zresztą też) wynika nie tylko ze złego zarządzania, ale też realnego braku funduszy, które mogłyby zmienić tę sytuację. Przykład wiecznie niedoinwestowanych kolei jest tu dość wymowny. Coraz częściej pojawiają się głosy z różnych stron Polski, że nadmierny centralizm i dyktat "panów z Warszawy" tłumi potencjał określonego regionu. To postawa, która w Katowicach czy Poznaniu nie jest specjalnie egzotyczna. Warto zatem zastanowić się, w jaki sposób najlepiej zbudować przywiązanie i zaufanie do instytucji publicznych - czy poprzez poprawę jakości działania samorządu, czy też wielki wysiłek przebudowy instytucji centralnych. Zapewne bez zmian tak w jednym, jak i w drugim sektorze się nie obędzie. Pamiętajmy, że po rozbiorach, dwóch wojnach światowych, PRL i transformacji poziom ufności w jakiekolwiek instytucje państwa nie jest specjalnie wysoki. Jeśli Polska ma kiedykolwiek funkcjonować "po europejsku", wysiłek budowy kapitału ludzkiego musi zostać podjęty.
Popatrzmy zatem na bardzo zielony postulat decentralizacji. Oddawanie jak największej władzy społecznościom lokalnym jest hasłem szczytnym, jednak już inne doświadczenia historyczne sprawiają, że sprawa się komplikuje. I choć zalecenia znalezienia harmonii między władzą centralną a samorządem, postulowane np. w "Localism - Unravelling the Supplicant State" są jak najbardziej słuszne, to również słusznym jest zapytać się o to, czy owa "linia demarkacyjna" będzie przebiegać w tym samym miejscu w mającej wielowiekowe tradycje decentralizacyjne Wielkiej Brytanii, i w Polsce, której tradycje w stylu szlacheckich sejmików i "złotej wolności" nie napawają optymizmem? Wydaje się, że nie - a to oznacza, że należy zastanowić się też nad tym, czy efektywne nad Wisłą będzie więcej uprawnień w rękach władz centralnych, czy też jeszcze większa swoboda (niemal federalizacja) samorządów.
W Polsce eksperyment decentralizacyjny, będący jednym z elementów "czterech reform" Jerzego Buzka, udał się relatywnie najlepiej. O ile pozostałe reformy - zdrowotna, emerytalna, w nieco mniejszym stopniu edukacyjna - trudno określić jako udane, o tyle samorząd jeszcze jakoś się broni. Można zastanawiać się, czy koniecznie trzeba było tworzyć powiaty, a także czy odpowiednio do potrzeb rozłożono uprawnienia poszczególnych szczebli, ale plus minus narzędziownia do poprawy jakości życia lokalnych społeczności jest. Kiedy na własne oczy widzę zakres obowiązków jakie mają władze Warszawy, aż dziw mnie bierze, że czasem nie zdajemy sobie z tego sprawy. Od tego, kto będzie rządził w gminach, powiatach i województwach często zależy więcej, niż od tego, kto rządzi krajem. Jednocześnie obserwować można interesującą korelację - ludzie mają więcej zaufania do władz samorządowych niż do centralnych, a jednocześnie frekwencja w wyborach lokalnych jest niższa niż w parlamentarnych czy prezydenckich.
Oczywiście nie oznacza to, że wydarzenia na Wiejskiej i na Krakowskim Przedmieściu nie mają żadnego znaczenia. Mają, i to duże - także w kontekście ilości prerogatyw dawanych samorządom. Ich zakres jest dość spory, co sprawia, że o ile duże miasta jeszcze sobie z nimi radzą, o tyle już słabsze ekonomiczne województwa czy peryferyjnie położone gminy wiejskie miewają problemy. Bardzo często nawet w wypadku dobrze zarządzanych jednostek samorządowych władze w nich zamieniają się w nieprzejrzyste, sprzyjające korupcji i społecznej bierności struktury. Brakuje narzędziowni do tego, by tego typu układy móc rozbijać - wymaga to silnej edukacji obywatelskiej, bowiem władze bywają skrajnie nieprzychylne jakimkolwiek aktywnościom w nie wymierzone.
Wprowadzanie w ten system innowacji miałoby szansę na jego przewietrzenie i przybliżenie ludziom, ale musimy jednocześnie pamiętać o pułapkach związanych z procesem przechodzenia w stronę demokracji uczestniczącej. W Wielkiej Brytanii wprowadzenie rad powierniczych w szpitalach zostało przeprowadzone tak, że w wielu wypadkach stały się one fasadowymi instytucjami. Byłaby to prawdziwa katastrofa - skompromitowanie większego uczestnictwa nas wszystkich w procesach decyzyjnych obniżyłoby poziom zaufania społecznego do zera. Jednocześnie musimy pamiętać, że w globalizującym się świecie, paradoksalnie, rola społeczności lokalnych może ulec zwiększeniu. Przekazanie im uprawnień, umożliwiających sprawne ich funkcjonowanie staje się lepszym pomysłem od ustalania centralnych wymogów bez dawania przez Wiejską narzędziowni do skutecznej ich realizacji. Często bowiem lokalne problemy najlepiej, zamiast działań w stylu "one size fits all" wspierać elastyczne inicjatywy samorządu. Inicjatywy takie jak zwiększenie udziału osób korzystających z usług publicznych w ich tworzeniu, zapobieganie rozpadowi lokalnej przedsiębiorczości czy pobudzanie innowacyjności w instytucjach publicznych są potrzebne jak najszybciej - pytanie, czy któryś z sektorów władzy dostrzega wagę tego problemu?
Oczywiście, całe to gadanie nie będzie miało sensu, jeśli zabraknie odpowiedniego finansowania. Często wadliwe funkcjonowanie instytucji samorządowych (tych centralnych zresztą też) wynika nie tylko ze złego zarządzania, ale też realnego braku funduszy, które mogłyby zmienić tę sytuację. Przykład wiecznie niedoinwestowanych kolei jest tu dość wymowny. Coraz częściej pojawiają się głosy z różnych stron Polski, że nadmierny centralizm i dyktat "panów z Warszawy" tłumi potencjał określonego regionu. To postawa, która w Katowicach czy Poznaniu nie jest specjalnie egzotyczna. Warto zatem zastanowić się, w jaki sposób najlepiej zbudować przywiązanie i zaufanie do instytucji publicznych - czy poprzez poprawę jakości działania samorządu, czy też wielki wysiłek przebudowy instytucji centralnych. Zapewne bez zmian tak w jednym, jak i w drugim sektorze się nie obędzie. Pamiętajmy, że po rozbiorach, dwóch wojnach światowych, PRL i transformacji poziom ufności w jakiekolwiek instytucje państwa nie jest specjalnie wysoki. Jeśli Polska ma kiedykolwiek funkcjonować "po europejsku", wysiłek budowy kapitału ludzkiego musi zostać podjęty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz