31 lipca 2008

200 postów... i nie zwalniamy!

Ani się nie obejrzeliśmy, a już minął ponad rok funkcjonowania Zielonej Warszawy w sieci. Projekt ten, który z początku wydawał się zakrojonym na małą skalę, jest dziś bodaj największym składowiskiem zielonych idei w sieci od czasu podupadnięcia zieloni.info. Z początku skromna strona obrosła w linki, gadżety, zaczęła być obecna w rozlicznych rankingach blogowych i sieciowych debatach. Od pół roku prowadzimy także pomiar oglądalności. Przez te sześć miesięcy odwiedziło nas ponad 7.500 osób, a liczba ogólnych odwiedzin strony wyniosła ponad 10.000. Nie są to może liczby zapierające dech w piersiach, ale z pewnością są dobrym prognostykiem na przyszłość.

Przez ten rok zmieniło się niemal wszystko - został raptem pierwotny układ graficzny bloga, bo już polityczna rzeczywistość zmieniła się drastycznie. Wieczny antagonizm Jarosława Kaczyńskiego zastąpiła "polityka miłości" Donalda Tuska, który ostatnio myśli o prywatyzacji szpitali za pomocą rozporządzeń i o niszczeniu praw związkowych - wszystko to, rzecz jasna, efekt jego uczucia do Narodu. Cóż, w takiej schizofrenicznej rzeczywistości prowadzenie polityki, mówiącej o ekologii, sprawiedliwości społecznej i kwestiach równościowych nie jest zadaniem najprostszym, ale nikt nie mówił, że będzie łatwo...

Blog, który czytacie, zmienił nieco swój charakter. Stał się dużo bardziej ogólny, a poziom jego zainteresowań systematycznie wzrasta. Nadal jednak chcemy pokazywać, jak globalny kontekst wpływa na życie tu - w Warszawie i okolicach. Pojawiło się tu mnóstwo recenzji książkowych, a niedawny start tłumaczonych artykułów "Ecosprintera", magazynu Federacji Młodych Zielonych Europejskich, rokuje bardzo pozytywnie na przyszłość. Wakacje nie sprzyjają wprawdzie czytelnictwu, ale mimo wszystko prognozujemy stabilny wzrost oglądalności.

Wychodzimy też na zewnątrz. Pojawiają się nowe możliwości promocji - o jednych mówić tu jeszcze za wcześnie, natomiast innymi już teraz warto się pochwalić. Bierzemy udział w debatach na blog.pl - jedna z nich, o aborcji, wylądowała nawet na krótko na stronie głównej portalu onet.pl. Teksty z ZW pojawiają się na lewica.pl i kierunek.eu, a jeden z nich, "Taksówkarze warszawscy" Ireny Kołodziej pojawił się nawet drukiem w miesięczniku "Zielono i w poprzek". Jest zatem najzupełniej nieźle - i będziemy starali się, by było jeszcze lepiej.

Za nami mnóstwo debat, pikiet i kampanii. Przed nami - jeszcze więcej debat, pikiet i kampanii. Chociaż Zielona Warszawa nie jest hostowana w tak popularnym (choć już mocno przyblakłym) Salonie24, radzi sobie zupełnie nieźle, a dowodem na to coraz lepsze pozycjonowanie na wyszukiwarce Google. Wprowadzamy w polską sieć tematy, o które dużo trudniej tu niż gdziekolwiek indziej. Kwestie decentralizacji energetycznej, gender mainstreaming, demokracji uczestniczącej czy tez minimalnego dochodu gwarantowanego są bowiem w publicznym dyskursie niemal nieobecne i mamy nadzieję, że dzięki temu choć trochę ten stan się zmieni.

Nie udajemy bezstronnych. Chcemy, by na naszym blogu tętniła dyskusja - ale do tego potrzebujemy Was, Czytelniczki i Czytelnicy! Nawet, jeśli wchodzicie przez Google, szukając połączeń kolejowych do różnych, mazowieckich miejscowości, albo też kogoś do towarzystwa (ujmując to eufemistycznie - my wszystko wiemy!), zawsze można tu znaleźć tekst, który pozwoli choć na chwilę zastanowić się nad światem. Ewentualnie pozazdrościć niezłych imprez, które organizujemy pod patronatem Zielonego Pudelka. Zapraszamy zatem z całych sił - bo zielony to kolor nadziei!

30 lipca 2008

Ost-ateczna apokalipsa

Lektura książki Davida Osta - jednej z bardziej komentowanych w ostatnich latach - jeży włosy na głowie. A przecież miało być tak pięknie - przeprawa z nierealnego pseudosocjalizmu do kapitalizmu miała uczynić nasz kraj mlekiem i miodem płynącym. Wszyscy, którzy mieli przejawiać odpowiednią inicjatywę, mieli należeć do nowo powstałej "klasy średniej", która koniec końców kuleje po dziś dzień, ograniczana zarówno przez nadal olbrzymie obszary ubóstwa z jednej, a także bezprecedensowe bogactwo z drugiej strony.

Byłem wczoraj na krótkim fragmencie "multimedialnej rekostrukcji poety Herberta". W tle deklamowanych wierszy obchodzącego swój rok przewijały się fotografie Chrisa Niedenthala, które, jeśli wierzyć opisowi, miały przerażać przygnębiająca wizją czasów przed 1989 rokiem. I rzeczywiście - były takie, które pokazywały, że był to ustrój nieludzki, w którym trudno było o wolność wypowiedzi, topioną armatkami wodnymi, pałkami i stanem wojennym. Jeśli jednak moją odrazę miał powodować obrazek pustych półek sklepowych, to celu nie odniósł - dużo większą odrazę potrafi u mnie wzbudzić eksces niezrównoważonej konsumpcji w sytuacji, gdy w tym samym czasie pod sklepem stoją osoby żebrzące o marne grosze. Jeśli odrazę miały budzić zmęczone twarze szwaczek czy robotników, to również pudło - dużo gorzej reaguję na niektórych samozwańczych "mężów stanu"...

Co poszło nam nie tak? Dlaczego ustrój bardzo nieciekawy zasąpiliśmy ustrojem działającym... wadliwie, by powiedzieć to łagodnie? Ost udziela na to doskonałej, popartej argumentami odpowiedzi. Przede wszystkim siły reformatorskie gardziły ludźmi, którzy utorowali im drogę do władzy. Ludzie pracy zostali potraktowani jak wyrzutnia, mająca na cele ustatkowanie się na ciepłych posadach nie tylko intelektualistów, ale niemal całej kadry kierowniczej "Solidarności". Dawna "obrona robotników" okazywała się zasłoną dymną i grą z systemem komunistycznym, nie zaś uczciwą, lewicową wrażliwością, z której większość przyszłych elit zrezygnowała już w latach 80. XX wieku.

Kiedy zatem "Solidarność" przejęła władzę, nie była już prawdziwym związkiem zawodowym - stała sie pasem transmisyjnym, który tłumaczył społeczeństwu, dlaczego nie jest po stronie zwalnianych, nie protestuje przeciwko popiwkom i innym antypracowniczym działaniom kolejnych ekip. Kiedy władzę objęło SLD, zamiast punktować postkomunistów na bazie warunków pracy, wolała zajmować się aborcją, rechrystianizacją Polski i innymi absurdalnymi jak na związek zawodowy tematami. Członkowstwo spadło na łeb, na szyję i dziś muszą walczyć o przetrwanie i rozwój poprzez ciche wspieranie rządowych planów ograniczania ilości związków zawodowych w przedsiębiorstwach.

Czy tak musiało być? Nie. Solidarnościowi liberałowie mogli mobilizować ludzkie emocje. To działa - wystarczy dziś spojrzeć na Stany Zjednoczone, gdzie triumfy święci dający nadzieję Barack Obama. Zamiast udowadaniać, że przemiany są konieczne, mogli stworzyć miejsce na realną dyskusję o ich kierunku. W 1991 ówczesna Unia Demokratyczna w skali całego kraju uzyskała ok. 12% poparcia. W jednym regionie - na Dolnym Śląsku - miast zachęcać do przedsiębiorczości zajęła się prawami pracowniczymi. Efekt? W rejonie tym miała 20%. Niestety, ogólnopolskie partie polityczne wolały udowadniać istnienie jedynie słusznego, neoliberalnego konsensu, marginalizując takich wybitnych ekonomistów, jak Ryszard Bugaj czy Tadeusz Kowalik.

"Solidarność" zepchnęła się na ideologiczną prawicę, zajmując się sprawami obyczajowymi. Nierzadko zakładowa wierchuszka związku traktowała szeregowych jego członków z pogardą, ciesząc się ze zwalniania robotników niewykwalifikowanych i... kobiet, które ich zdaniem nie powinny pracować w "męskich" przedsiębiorstwach - na jakichkolwiek stanowiskach. Taki elitaryzm bardzo łatwo wykorzystały partie populistyczne - Samoobrona, LPR, a potem także PiS. Jeśli ktoś pyta się o fatalną sytuację lewicy w kraju, odpowiedź jest prosta - to efekt zostawienia ludzi samym sobie przez całe lata transformacji (w tym przez "lewicę" w l. 2001-2005), a zwalanie na nich winy, że wybierają polityków, którzy przynajmniej udają, że się nimi zajmują, jest pluciem tym ludziom w twarz.

Cóż zatem robić? Pokazywać alternatywy, dawać nadzieję - i pokazywać wkurzonym ludziom, dlaczego jest im źle i jak zrobić, by było dobrze. Inaczej ciągle będziemy tkwić w dziwnym przekonaniu, jakoby teraz największym wrogiem sił "na lewo od PO" miałby być... PiS (jak wiadomo, wrogiem opozycji zawsze jest inna opozycja...), a tym, co potrzebujemy w polityce, to chłodny profesjonalizm. Pamiętajcie - ci, którzy poszli tą drogą, marnie skończyli, tak w kraju, jak i na świecie. Mam nadzieję, że nie muszę wymieniać mnóstwa przykładów, które już na łamach tego bloga się pojawiły...

29 lipca 2008

Idź w zieleń!

Wzrost emisji CO2 z transportu prowadzi do niemal 30-procentowego udziału transportu w emisjach gazów cieplarnianych Unii Europejskiej. Cechą charakterystyczną jej ekonomii stała się rosnąca zależność od ropy naftowej, a gwałtowny wzrost transportu drogowego i lotniczego staje się odpowiedzialny za 70-procentowy ich udział w unijnej konsumpcji ropy.

Transport musi być brany pod lupę, jeśli chcemy zerwać z tą niebezpieczną zależnością od importowanego surowca, zapobiec zmianom klimatycznym i zapobiec przeszłemu kryzysowi w dostawach energii. Spełnienie tych celów będzie wymagać nie tylko odmiennego podejścia w polityce przemieszczania się, ale zmiany w naszych nawykach dotyczących mobilności. Powinny one uwzględniać:

Oddzielenie wzrostu transportu od wzrostu ekonomicznego i unikanie go

Nie ma jakichkolwiek pozytywnych związków między wzrostem transportu a wzrostem gospodarczym i tworzeniem miejsc pracy. Polityka musi brać pod uwagę ten fakt i prawdziwy koszt transportu nie powinien być chowany pod szkodliwymi dla konkurencji subsydiami – dotyczy to w szczególności sektora lotniczego. Skończenie z przywilejami transportu drogowego zachęci do unikania zbędnego przemieszczania się, a zachęci do rozsądnego planowania przestrzennego w miastach, zarządzania mobilnością i wsparcia logistycznego. Są to niezbędne czynniki składające się na lepsze zorganizowanie naszego społeczeństwa, czyniąc transport drogowy mniej koniecznym.

Przemieszczanie osób i towarów w kierunku bardziej zrównoważonych typów mobilności

Nieuczciwa konkurencja pomiędzy różnymi formami transportu, poprzez na przykład odmiennych form ich opodatkowania czy nakładania na nie różniących się opłat oznacza, że transport drogowy i lotniczy działają na dużo bardziej korzystnych warunkach niż inne, bardziej zrównoważone jego typy – na przykład kolej.

Musimy przerzucić mobilność ludzi i towarów na bardziej zrównoważone rodzaje transportu (tzw. modal shift). Może to zostać osiągnięte poprzez poprzez łączenie tych „modułów”, tak jak transport wodny, kolejowy, publiczny i zbiorowy. Jakość zrównoważonego transportu musi być polepszony poprzez większe inwestycje infrastrukturalne, także poprzez wliczanie w koszty transportu drogowego i lotniczego ich do tej pory zewnętrzne koszty społeczne i ekologiczne tak, by odzwierciedlały ich prawdziwy koszt.

Transport musi być czystszy

Samochody odpowiadają za połowę gazów cieplarnianych emitowanych przez sektor transportowy. Jeśli już naprawdę potrzebujemy samochodów, wydajne, małe i lekkie modele spalają trzy razy mniej benzyny niż te sportowe. Innowacje technologiczne powinny być wspierane i wymagane, by poprawić wydajność silników konwencjonalnych i wdrożenie nowych typów (takich jak na przykład hybrydowe), a także innych paliw (biopaliw II generacji, naturalny gaz, wodór). Polityka podatkowa powinna tworzyć warunki do wyboru bardziej wydajnego zużycia paliwa przez pojazdy, ale poprawienie sposobu użytkowania aut jest równie ważne.

Dzielenie się samochodem (car sharing) powinno być uznawane za racjonalna i tańsza alternatywa dla posiadania auta. Dodatkowo potrzebujemy wspierać energooszczędne zwyczaje drogowe i wybór lepszych typów transportu zarówno dla celów prywatnych, jak i zarobkowych.

Linie lotnicze i redukcja ich wysokich kosztów ekologicznych

Lotnictwo zużywa więcej paliwa, by przebyć określony dystans, niż jakikolwiek inny środek transportu. Lot jednej osoby na odległość 3.000 km skutkuje wytworzeniem tony CO2. Wpływ tego przemysłu na zmiany klimatyczne dramatycznie rośnie, a wszystko to w sytuacji, gdy ilość lotów ma się podwoić do 2020 i potroić do 2030 roku. Wszystko to nie tylko z powodu dwutlenku węgla, ale też innych sposobów wpływania na klimat (w tym śladów pozostających w atmosferze czy też tlenków azotu).

Zanieczyszczenia te nie są opodatkowane, podobnie jak nie ma podatku VAT na międzynarodowe bilety lotnicze. Ten uprzywilejowany stan musi się skończyć, a wyżej wymienione opłaty – zostać wprowadzone w życie na poziomie porównywalnym z innymi typami transportu. Dodatkowo transport lotniczy powinien zostać objęty osobnym systemem handlu emisjami, z surowymi limitami możliwych zanieczyszczeń.

Mobilność miejska i krótkodystansowe alternatywy – przestrzeń dla ruchu

50% podróży odbywa się na dystansie mniejszym niż 5 kilometrów, a miejski ruch odpowiada za 40% emisji gazów szklarniowych przez transport. Istnieje alternatywa dla wielu krótkodystansowych podróży samochodowych. Musimy promować miks używania rowerów, chodzenia pieszo, dzielenia się samochodem, publicznego transportu zbiorowego (intermodalność) w miejskich podróżach. Powinno iść to ramię w ramię z lepszym zarządzaniem mobilnością.

Ogólne korzyści z naszych szczególnych zachowań

Zmieniając sposób, w jaki żyjemy, nie tylko pomoże nam walczyć ze zmianami klimatycznymi – przyniesie także inne korzyści, takie jak mniejszy hałas, mniejsze zanieczyszczenia powietrza, poprawę stanu zdrowia, mniejszą ilość wypadków drogowych, mniejszy tłok na ulicach, więcej przestrzeni publicznej, mniejsze koszty życia i poprawę jego jakości, by wspomnieć tylko kilka zalet tego typu działania.

Zmieniajmy rzeczywistość, a nie klimat!

Materiał Europejskiej Partii Zielonych

28 lipca 2008

Zatrzymaj zmiany klimatyczne...

...i odegraj swoją rolę w tym największym wyzwaniu cywilizacyjnym ostatnich lat. To od Ciebie zależy, czy pogrążymy się w barbarzyństwie, nękani przez wojny o surowce i anomalie pogodowe, czy też wkroczymy w epokę czystych technologii i zrównoważonego rozwoju. Poniżej garść rad od Europejskiej Partii Zielonych, które powinny podpowiedzieć, co można zrobić, by było lżej tak przyrodzie, jak i ludziom...

Wiadomości potwierdzające naukowe analizy dotyczące globalnego ocieplenia zdarzają się już niemal co dnia. Nie brakuje dowodów na topnienie czap lodowych, susze, powodzie, huragany, wymieranie gatunków i rozprzestrzenianie się chorób spowodowane przez globalne wzrosty temperatur. Klimat wymyka nam się z rąk.

Zazieleń się! Decydenci na szczeblu lokalnym, regionalnym i narodowym nie spełniają swoich obowiązków w rozwiązywaniu problemu. Przyłącz się do Zielonych, zostań aktywistą organizacji ekologicznych i użyj własnych zasobów – dla zmian!

1.Rusz się!

Miejski ruch odpowiada za 40% emisji w transporcie. Większość podróży na dystansach mniejszych niż 5 kilometrów nadal odbywa się samochodem. Wpływa to nie tylko na zmiany klimatu, ale też na szkodliwe dla zdrowia zanieczyszczenie powietrza, uzależnia też od importu ropy naftowej. Codzienna jazda rowerem i chodzenie pieszo pomogą Ci także w byciu zdrowszym.

Zieloni promują zrównoważone planowanie miejskie, które tworzy usługi blisko ludzi i zmniejsza potrzebę indywidualnego, zmotoryzowanego przemieszczania się. Pracujemy na rzecz dobrego transportu publicznego, bezpiecznego korzystania z rowerów i lepszej jakości życia – bez korków.

2.Kupuj lokalne

Spora część naszych śladów węglowych pochodzi od produktów, które kupujemy. Razem z emisjami związanymi z wydobywaniem surowców, produkcją i późniejszą utylizacją, te transportowe są jednymi z największych „winowajców”. Kilogram jabłek z Nowej Zelandii, który przyleciał do Wielkiej Brytanii, skutkuje w emisji kilograma CO2, podczas gdy lokalne odmiany tworzą mniej niż 50 gramów. Jedząc to, co lokalne i organiczne, możesz rozkoszować się świeżym, smaczniejszym jedzeniem – i zmniejszać emisje.

Zieloni są po stronie lokalnej produkcji i lokalnej ekonomii. Działają na wszystkich szczeblach, by ceny produktów odzwierciedlały pełny ich wpływ na środowisko (w tym ich transport) i pracują nad przeniesieniem transportu z dróg na kolej.

3.Lataj mniej

Pomimo faktu, że tylko 5% ludzkości kiedykolwiek podróżowała samolotem, lotnictwo już teraz odpowiada za 10% globalnego efektu cieplarnianego. Za 1 tonę CO2 polecisz 3.000 kilometrów, przejedziesz samochodem 7.000, a pociągiem – 17.000. Najlepiej nie latać wcale.

Zieloni walczą o limity na emisje gazów szklarniowych przez lotnictwo i środki do ograniczenia lotniczych emisji Unii Europejskiej. Pracują nad tym, by poprawić infrastrukturę wypoczynkową w miejscach, w których żyjemy.

4.Nie „czuwaj”

85% elektryczności używanej przez Twój sprzęt elektroniczny może być używanej wtedy, kiedy z niego nie korzystasz. Twoja ładowarka telefoniczna pobiera energię nawet wtedy, gdy nie ładujesz swojego telefonu. Sprawdzaj zużycie energii sprzętów, które kupujesz – zużycie prądu w trybie czuwania powinno być mniejsze niż 1 Watt albo 4-8kWh/rok. Konsumpcja energii przez telewizory w Europie waha się pomiędzy 0,1 a 20 Watt. Zostawianie włączonego komputera przez cały rok może kosztować Cię prawie tak dużo całe zużycie prądu w domu o wysokiej wydajności energetycznej.

Zieloni chcą wprowadzić prawo europejskie, które wymagałoby od wytwórców zmniejszenia zużycia prądu przez sprzęty elektryczne w stanie czuwania do 0,5 Watt.

5.Grzejemy inteligentnie

Ogrzewanie i klimatyzacja w domach różni się w skali globalnej, niezależnie od warunków klimatycznych i bez różnicy w komforcie. Zmniejszenie ogrzewania w domu o jeden stopień pomoże zaoszczędzić Ci 5-10% zużycia energii. Pamiętaj o efektywności energetycznej przy remoncie domu. Szukaj sposobów wykorzystania odnawialnych źródeł energii i unikaj grzania prądem. Inteligentne domu używają zaledwie cząstkę energii w porównaniu do typowego domu w Europie.

Zieloni są za surowymi normami termoizolacji budynków i za rozwojem „domów pasywnych” i „domów energododatnich”, które produkują sobie energię, a nawet jej nadwyżki. Chcemy obowiązkowych celów w dziedzinie oszczędności energii w celu wprowadzenia na rynek jeszcze większej ilości technologii przyjaznych środowisku.

6.Łap zieloną energię

Dzięki polityczkom i politykom Zielonych, zgodnie z prawem unijnym konsumentka/konsument musi znać źródło swojego prądu. Poprzez wybór zielonej elektryczności ze źródeł odnawialnych możesz skończyć ze znaczną częścią Twoich emisji gazów szklarniowych. Za każdym razem, gdy podwaja się ilość turbin wiatrowych, koszty tej technologii spadają o 20%. Możesz przyczynić się do rozwoju odnawialnych technologii energetycznych i sprawić, by były tańsze.

Zieloni chcą, by co najmniej 25% produkowanej w 2020 w Europie energii pochodziło ze źródeł odnawialnych.

7.Wydajne urządzenia elektryczne

Lodówki, zmywarki, telewizory i inne urządzenia elektroniczne różnią się pod względem poboru prądu. Te wysoce wydajne zużywają mniej prądu i są z reguły wyższej jakości. Szukaj modeli A++, bowiem wysoce wydajna lodówka potrafi zużywać 3 razy mniej elektryczności niż typowy model w Europie i w ciągu swojego życia zaoszczędzi Ci mnóstwo pieniędzy. Wymień zwykłe żarówki na energooszczędne. „Kompaktówki” zużywają 4 razy mniej energii, mają 8 razy dłuższy czas eksploatacji i również prowadzą do oszczędności.

Zieloni lobbują za tym, by europejskie prawo wymagało, by standardy efektywności urządzeń elektrycznych minimalizowały ich wpływ na środowisko.

8.Czystszy samochód

Połowa gazów szklarniowych „wypluwanych” przez transport pochodzi z samochodów. Sportowe auto terenowe zużywać będzie 3 razy więcej benzyny w porównaniu do małego, wydajnego samochodu. Myśl o wielkich sprawach – i wybieraj małe auto. Jeśli w ogóle je potrzebujesz!

Zieloni wspierają prawnie usankcjonowane limity emisji gazów szklarniowych dla nowych samochodów i walczą o podatki i opłaty samochodowe, które odzwierciedlają różnice w ich emisjach i ich całościowy wpływ na przyrodę.

27 lipca 2008

Raport sondażowy - lipiec 2008

Wakacje wpłynęły na ilość badań sondażowych w tym miesiącu - było ich tylko 8. Jak widać z załączonej tabelki, nie spowodowały one jakichś gwałtownych przetasowań na scenie politycznej - chociaż działo się wiele. Warto wspomnieć ostatnią awanturę w Sejmie, a także kwestię prezydenta Sopotu i tarczy antyrakietowej, chyba wzajemnie się znoszących, przez co PO nie skorzystała na swym udawanym sprzeciwie wobec amerykańskich instalacji militarnych. Główni gracze okopali się na swych pozycjach i pomimo wielu działań, nie pozwalających o nich zapomnieć, ich poparcie nie skakało w porównaniu z zeszłym miesiącem o więcej niż 1,1 punkta procentowego. Platformie delikatnie wzrosło - być może właśnie przez tarczę antyrakietową.

Kwestia Karnowskiego, ale także plany prywatyzacji służby zdrowia czy też kontrowersyjnych reform w edukacji nie zraziły wyborczyń i wyborców. Lekki wzrost PO automatycznie wpływa na spadek sondażowej pozycji PiS - chociaż jeśli zobaczymy słupki, musimy się spytać - kto jeszcze na tym skorzystał? Być może Samoobrona, która wróciła do blokowania dróg i od razu stała się największą formacją, która nie weszłaby do Sejmu. Być może też "siła spokoju", czyli PSL, które z miesiąca na miesiąc odzyskuje swoją pozycję i tym razem przekroczyłoby magiczną barierę 5%.


Wygląda na to, że zeszłomiesięczny wzrost poparcia dla SLD nie był jedynie wynikiem medialnego zainteresowania kongresem tej partii. Grzegorz Napieralski tchnął nieco ducha w tę formację, co zyskuje pozytywne komentarze sporej grupy prasowych komentatorów. Tym razem Sojusz nieco osłabł, ale warto wspomnieć, że jest tu liczone poparcie dla samego SLD - bez UP, która podpisała już umowę o wspólnym starcie w przyszłorocznych wyborach. Gdyby dodać poparcie tej partii (pojawiła się w dwóch sondażach, gdzie dostała po 1%), to Napieralski zbliża się już do 8%, a to niezła baza do dalszego wzrostu.

Na tym tle sytucja pozostałych sił "na lewo od PO" staje się coraz bardziej beznadziejna. Demokraci stracili już nawet w sprzyjającym im sondażu Wirtualnej Polski i dali się wyprzedzić konającej formacji Andrzeja Leppera. SDPL z kolei notuje kolejne rekordowo niskie wyniki, i gdybym uwzględnił też średnią z badań UPR (pojawiła się w 3 sondażach, zdobywając 1,1 i 0%), to miałaby mniejsze poparcie od tego ugrupowania. LPR niczym nie zaskakuje, widać elektorat eurosceptyczny dobrze odnajduje się w partii braci Kaczyńskich.

Niewielkie wahnięcia w poparciu widoczne są także w ustabilizowaniu sie kształtu przyszłego Sejmu. PO i PiS stracili kilku posłów na rzecz wchodzących do izby niższej ludowców. Podobnie w Europarlamencie. Wiemy już na pewno po deklaracjach Waldemara Pawlaka, że PSL jednak nie utworzy wspólnych list z PO, zatem licze ich osobno. PO miałaby wtedy 30 mandatów na 51 (-2), PiS - 14 (-1), SLD - 4 (bez zmian), a PSL - 3 (+3).


Na chwilę obecną nie widać zatem wielkich tąpnięć, ale pokazuje to wyraźnie, że ci, którzy śpią na wakacjach przestają się liczyć. Opinia polityczna przyzwyczaiła się, jak widać, do istnienia dwóch dużych i dwóch mniejszych partii i prawdziwym cudem będzie przełamanie tej hegemonii. W sierpniu czekają nas wakacje parlamentarne, zobaczymy zatem, co lubią ludzie, kiedy nie muszą oglądać rozlicznych polityczek i polityków, a potem jesień - jesień, która pokaże, czy jest szansa na wyklucie się jakiejkolwiek alternatywy i czy owa alternatywa w ogóle mieć będzie poparcie.

26 lipca 2008

Przemóc przemoc

Niedawno sam byłem ofiarą pewnego średnio przyjemnego incydentu. Pewne chłopię, zapewne ciut młodsze ode mnie, szło drogą osiedlową ze swą dziewczyną. Zawołało mnie i chciało podać rękę więc ja, osobnik raczej życzliwie patrzący na drugiego człowieka, ową rękę podałem. Następnie chłopie owo puścić jej nie chciało, pytając się przy okazji, czy "pocałuję go po francusku", albo "ze ślimaczkiem", albo chociaż nie dam pieniędzy na piwo, bo inaczej mi rękę złamię. Wpadłem na genialny w swej głupocie pomysł powiedzenia, żeby puścił, bo inaczej zadzwonię po policję. Owszem, puścił, ale tak on, jak i jego luba poczęli rzucać wyzwiskami, a osobnik ów oblał mnie piwem, żeby broń Boże jego honor nie został splamiony nieudanym starciem o pieniądze z jakimś niskim okularnikiem.

Wszystko to zdarzyło się nie w nocy o północy, ale przed 20.00 w czerwcu, a więc w porze, w której Słońce jeszcze świeci i ogólnie wydawać by się mogło, że jest bezpiecznie. Minutę drogi od metra, a nie na podwórku kamienicy. To pokazuje, że destrukcyjne popędy czają się wszędzie i nierzadko tylko krok dzieli nas od tego, by uwolniły się i byśmy padli ich ofiarą. Może to przytrafić się każdemu, co powyższy przykład chyba w niezgorszy sposób pokazuje. Ryzyko jest, o czym wie każdy, kto chodzi na manifestacje feministyczne czy też LGBT i widzi gotowych do bitki panów z Młodzieży Wszechpolskiej i ONR.

Gdzie to wszystko się zaczyna? W domach. Niedawno prasa z zaskoczeniem przyjęła fakt, że polskim rodzicom w Szwecji zabrano tymczasowo syna, bo dawali mu "niewinne" klapsy. Nie są one niewinne, gdyż uczą, że swój cel można osiągnąć za pomocą przemocy. Ponieważ rodzice są silniejszi, tworzy się spirala negatywnych emocji, która wychodzi na podwórko. Tam, gdzie pojawia się osiedlowy "chłystek", szybko powstaje hierarchia oparta na ślepej sile i jej pokazywaniu. W rodzinnych stronach widziałem to na własne oczy i niemal poczułem na własnej skórze. Szczęśliwie w dobrym momencie pojawiła się niezastąpiona starsza siostra i sprawiła, że wizja zadawania się z takowymi "kumplami" przestawała być kusząca...

Mimo to nie traktuję ich z góry - większości z nich tylko to zostaje. Palą, piją i biją, bo w domu było podobnie. Bo szkoła nie jest alternatywą - raczej miejscem, z którego przynosi się złe stopnie. Ci, którzy starają się pomóc, albo mają taki obowiązek, najczęściej mówią w sposób nieatrakcyjny dla młodego człowieka. Potem zaś możemy obserwować na przykład walające się na osiedlu kosze na śmieci, które zostały obalone podczas "nocnej eskapady".

Zapomina się też, że bardzo często przemoc ma podłoże ekonomiczne - mało kto (chociaż zdarzają się i takie przypadki) kradnie, bo jest z bogatej rodziny i sprawia mu to satysfakcję. Często gęsto brak pozytywnych wzorców idzie w parze z realną biedą. Kiedy człowiek wpatruje się w telewizor, z którego niemal spływają wszelkie dobra konsumpcyjne - zaczyna pragnąć. I nierzadko zdobywa je, tyle że droga przestępstwa.

Zamiast zatem próbować udowodnić, że surowe kary cokolwiek dają, pora pomyśleć o realnym zapobieganiu tego typu sytuacjom. Najwięszy ciężar spada tu na szkołę i samorządy. Ta pierwsza musi umieć zagwarantować np. kursy wyrównawcze czy fachową, a nie tylko nominalną pomoc społeczną. Te drugie powinny zaproponować tworzenie dobrej infrastruktury sportowej, umożliwiającej wyładowanie swoich emocji w dużo bardziej racjonalny sposób. Trzeba ich jak najbardziej izolować od źródeł patologii, rozwijać i wszczepiać w nich nowe pasje i zainteresowania, odkrywając je razem z nimi. Dawać zawód, który pozwoli odbić im się od dna i wkroczyć w nowe życie.

Inaczej nadal będziemy narzekać na "niebezpieczne dzielnice" i "niebezpiecznych ludzi". Organizacje pozarządowe, placówki kulturalne, artyści i artystki, społeczniczki i społecznicy mogą w tym znacząco pomóc, ale nikt nie wyręczy w tym procesie państwa, samorządów i placówek im podległych. Czas na to, by zamiast zajmować się obcinaniem do minimum ilości lektur szkolnych, zacząć myśleć o skutecznym wydobywaniu młodych ludzi z kłopotów. Zanim będzie za późno...

25 lipca 2008

Powolne przekwitanie borówek

Obserwowanie agonii niegdyś obiecującego projektu, jakim była Socjaldemokracja Polska, nie budzi mojego entuzjazmu. Jeśli zliczać kolejne średnie sondażowe coraz bardziej oddala się ona już nie tylko od magicznych 5%, ale nawet od 1%. Jeszcze trzy lata temu, w ferworze walki wyborczej, gotowość oddania na nich głosu, przed startem Włodzimierza Cimoszewicza, deklarował co dziesiąty z nas. Dwa lata temu, gdyby nie szalony Kazimierz Marcinkiewicz, zapewne to on mierzyłby się w drugiej turze wyborów na prezydenta Warszawy z Hanną Gronkiewicz-Waltz. Jeszcze rok temu wchodził do Sejmu... A dziś? Osiem szabel na Wiejskiej, ginących w tłumie twarzy PO i PiS, bez odważnych postulatów, a na koniec - bez przywództwa partii, którą sam tworzył. Koło fortuny bywa okrutne.

Czytałem niedawno dwie ciekawe publikacje, w których Marek Borowski maczał palce - program samorządowy dla Warszawy z 2006 roku, o którym już wspominałem, a także "Polskie sprawy małe i duże", książeczkę wydaną przy okazji kampanii prezydenckiej 2005 roku. Czytając tę ostatnią, można było przetrzeć oczy ze zdumienia, jak to marginalizowany wówczas Sojusz Lewicy Demokratycznej całkiem nieźle sprawdzał się w roli koalicji lewicowych formacji. "Borówie" nie brakowało wówczas odwagi w tym, by napisać, że Marks nie we wszystkim się mylił (nie mam pojęcia, czy podobnie napisałby i dziś), walczyć przeciwko popiwkowi (podatkowi od ponadnormatywnego wzrostu płac), za ratowaniem PGR-ów, a także występować jako oponent ideowy ówczesnej Unii Demokratycznej. Godne podziwu, szczególnie w Sejmie, który w latach 1991-1993 przypominał bardziej cyrk. Podziwiam tych, którzy tam nie oszaleli widząc wynik sprawdzania działania guzików, kiedy marszałek prosił o wciśnięcie przycisku "za", a pojawiło się kilka "przeciw" i "wstrzymujących się". Podobnie jak przy głosowaniu wygaśnięcia mandatu posłowi, który... umarł...

Co ciekawe, w całym zbiorku brakowało jakichkolwiek artykułów z przedziału czasowego miedzy 1995 a 2003 rokiem. To zapewne przypadek, ale symptomatyczny - znacząco trudniej jest w tym wypadku prześledzić pełną ewolucję tego polityka i sprawdzić, w którym momencie coś zaczęło się psuć w przedsięwzięciach, w których brał udział. O ile bowiem alians z powoli idącą na lewo Partią Demokratyczną nie jest sam w sobie pozbawiony sensu, o tyle sposób jego przeprowadzania nie zapowiada stworzenia nadwiślańskiego odpowiednika centrolewicowych Liberalnych Demokratów, tylko raczej na reaktywację nieboszczki Unii Wolności. Nie da się inaczej zinterpretować sytuacji, w której twarzą nowej formacji miałby zostać Dariusz Rosati, który twierdzi, że w kraju olbrzymich dysproporcji majątkowych "nie ma biedy".

"Odnowa autentycznej lewicowości" poprzez unikanie konfliktów, tworzenie socjalliberalnej partii "trzeciej drogi" ze zwolennikami tarczy antyrakietowej i "kompromisu aborcyjnego" nie brzmi racjonalnie. Wydaje się, że w sojuszu SDPL z PD nie ma myślenia "do przodu" - cała koalicja wydaje mi się zwrócona w przeszłość, ma zamazywać podziały historyczne, które (na szczęście) obchodzą ludzi coraz mniej. Także doświadczenia europejskie pokazują, że kierowanie lewicy do centrum kończy się najniższymi notowaniami od dziesięcioleci (casus SPD w Niemczech i Partii Pracy w Wielkiej Brytanii), a tym samym pozwala na spore sukcesy dużo bardziej radykalnych alternatyw po lewej stronie (vide Socjalistyczna Partia Ludowa w Danii albo Partia Socjalistyczna w Holandii, która wyprzedza w sondażach socjaldemokratów). Czy zatem w Polsce miałoby być inaczej?

Nie sądzę. W sytuacji wielkiego klinczu miedzy PiS a PO jedynymi, którzy mają szansę ocaleć z tego pojedynku, są PSL i SLD. Obie te partie mają swój żelazny elektorat, a formacja Napieralskiego, może czasem nieporadnie, jest obecnie dużo odważniejsza niż SDPL, o "racjonalnych" Demokratach nie mówiąc. Aktualne ciche porozumienie z Pałacem Prezydenckim tylko im służy i teraz mają wolną rękę do spacyfikowania konkurencji na lewej flance, a przy okazji - do podbierania lewicowo-liberalnego elektoratu Platformy. To projekt długofalowy, który jednak może się im udać, tym bardziej, im bardziej PO będzie w rozkroku miedzy radykalizmem PiS a Lewicy.

W takiej sytuacji możliwości przebicia się drugiej partii socjaldemokratycznej są równe zeru. Ludzie nie szukają już konsensusu - szukają wyraźnych alternatyw. To ich mobilizuje - pisze o tym lewicowy, amerykański LIBERAŁ, David Ost, który w "Klęsce Solidarności" nie boi się mówić o tym, że demokrację najlepiej buduje się na kwestionowaniu ekscesów kapitalizmu, a mobilizacja klasy robotniczej wychodzi najlepiej poprzez mobilizowanie ich gniewu. Tę lekcję odrobił PiS, przy czym zepchnął ich na stanowiska prawicowe i w gruncie rzeczy antypracownicze. Doprawdy nie wiem, jak zwolenniczki i zwolennicy Centrolewu wyobrażają sobie być za i przeciw "tarczy antyrakietowej", o prawach pracowniczych już nie wspomniawszy.

Potencjalne ugrupowanie zatem będzie raczej niespoiste, co widac po konfliktach między partią a jej młodzieżówką. Jeśli już naprawdę tego chcieli, mogli pogadać z PD i ogłosić powstawanie nowej formacji zaraz po zerwaniu SDPL z SLD - wtedy ciągle byłoby o nich głośno. Teraz tkwią w marazmie i pozwalają ludziom o sobie zapomnieć. Nawet w wyborach do Europarlamentu nie mają już takich "aktywów" jak kiedyś - profesor Geremek odszedł na zawsze, Kułakowski raczej znów startować nie będzie, a Paweł Piskorski, jeśli nawet wróci, nie jest już tak wpływowy jak kiedyś. Przekroczenie pięcioprocentowego progu może się zatem okazać trudne w realizacji.

Nie jestem doradcą "borówek". Mogli zostać przy SLD i mieliby tym samym zagwarantowaną pewną przyszłość. Teraz, kiedy jest już bardzo późno na jakiekolwiek zmiany, mało kto dostrzega alternatywy. Nie będę ich zdradzał, bo SDPL-owcy powinni już dawno domyśleć się, jaka formacja mogłaby odnieść sukces w momencie bezprecedensowego zainteresowania kwestiami ekologicznymi i bezpieczeństwa socjalnego. Wielka szkoda, że tak kończy formacja, z którą wiązałem wielkie nadzieję na lepszą jakość życia politycznego w Polsce w ogólności i lewicy w szczególności.

24 lipca 2008

Plac Wilsona - nadal dla ludzi?

Mieszkanki i mieszkańcy Żoliborza są zaniepokojeni aktualną sytuacją na Placu Wilsona. Tamtejsza spółdzielnia mieszkaniowa planuje kilkukrotne podwyżki czynszów dla najemców lokali, co grozi wyprowadzką jednych z ostatnich sklepów i kawiarni w okolicy. Czy Plac stanie się kulturalną pustynią?

- Bardzo się tego obawiamy - mówi Bartłomiej Kozek, przewodniczący warszawskich Zielonych 2004 - Jeśli słowa staną się ciałem i spółdzielnia podwyższy czynsze, wtedy na pięknym placu zostaną już prawie wyłącznie banki. Taka wizja zdecydowanie nam nie odpowiada. We współpracy z zaniepokojonymi mieszkankami i mieszkańcami Żoliborza, wpadliśmy na pomysł listu otwartego do burmistrza dzielnicy, pana Janusza Warakomskiego. Prosimy go o pomoc w przekonaniu spółdzielni, że poza pogonią za zyskiem powinna pamiętać o przedwojennych tradycjach spółdzielczości. Spółdzielczości, dbającej także o rozwój lokalnej wspólnoty, której nie zapewnią kolejne placówki bankowe.

Poza wysłanym listem Zieloni deklarują wsparcie dla działań lokalnej społeczności, która rozpoczęła zbieranie podpisów pod petycją przeciw degradacji Placu Wilsona. Mieszkanki i mieszkańcy będą zbierać pod nią podpisy w swoim miejscu zamieszkania, a także w Internecie, w serwisie petycje.pl. Liczymy na to, nadal będzie on przede wszystkim miejscem dla ludzi, a jego życie nie będzie kończyć się wraz z zamknięciem ostatniej placówki bankowej, w której trudno napić się kawy czy też poplotkować.

Link do petycji żoliborskich internautek i internautów:
http://www.petycje.pl/petycjePodglad.php?petycjeid=3325

***

Sz. P. Janusz Warakomski

Burmistrz Dzielnicy Żoliborz
ul. Juliusza Słowackiego 6/8, p.201
01-627 Warszawa
szd@zoliborz.org.pl

LIST OTWARTY

Szanowny Panie Burmistrzu!

Piszemy do Pana z powodu doniesień prasowych, jakie pojawiły się w ostatnich dniach, dotyczących obumierania Placu Wilsona. Tamtejsza spółdzielnia mieszkaniowa, drastycznie podnosząc czynsz dla najemców, prowadzi do sytuacji, w której zanika przestrzeń publiczna – wspólna przestrzeń mieszkanek i mieszkańców dzielnicy i miasta.

Z placu Wilsona znikają ostatnie sklepy i miejsca spotkań, jakie ostały się tam do tej pory. Zniknięcie grozi kawiarence pani Zapart, cukierni Bliklego, a także sklepowi spożywczemu „Lukullus". W takim tempie w tym urokliwym miejscu pozostaną jedynie banki, które już teraz dominują w krajobrazie okolicy.

Prosimy Pana Burmistrza o zajęcie się tą sprawą i objęcie ochroną dobra wspólnego, jakim jest przestrzeń spotkań i wspólnych inicjatyw mieszkańców – na przykład poprzez rozmowy ze spółdzielnią „WSM Żoliborz Centralny" na temat wysokości podwyżki czynszu. Nie negujemy samej zasadności podwyżki, przeraża nas jej rozmiar – kilkukrotny wzrost opłat jest dla nas trudny do pojęcia, tym bardziej, że dokonuje go instytucja, która ma reprezentować chlubne tradycje spółdzielczości. Spółdzielczości, w której zawsze chodziło o coś więcej niż tylko ślepą pogoń za zyskiem – o dobro wspólne.

Wierzymy, że władze dzielnicy, do obowiązków których należy dbałość o społeczność, przez którą zostały wybrane, pomogą mieszkankom i mieszkańcom placu Wilsona i całego Żoliborza w tych trudnych dla nich chwilach. Nie może być bowiem tak, że wychodzący z ogłoszonej „najpiękniejszą stacją metra" stacji Plac Wilsona nasi goście z innych warszawskich dzielnic nie będą mieli gdzie usiąść przy kawie! Wzywamy do dbania o dobro mieszkanek i mieszkańców, którzy chcą się czuć jak u siebie w domu.

Byłoby ogromną stratą i hańbą dla Żoliborza, gdyby jego mieszkanki i mieszkańcy musieli jeździć do innych dzielnic, by spotkać się z przyjaciółmi, gdyby Plac Wilsona stał się miejscem zdominowanym przez instytucje zamykające swe podwoje o godzinie 18, martwym i opustoszałym właśnie wtedy, gdy życie przestrzeni miejskiej powinno rozkwitać.

Czekamy na Pański ruch, Panie Burmistrzu!

Z poważaniem,
Bartłomiej Kozek, przewodniczący koła warszawskiego Zielonych 2004

23 lipca 2008

Krakowskie Przedmieście ożywią ludzie!

List wysłany do redakcji Życia Warszawy, niestety publikacji chyba się nie doczekał... Ale spokojnie, szykujemy pewną akcję, która medialną uwagę przykuje na pewno - szczegóły wkrótce:)

***

Dyskusja o roli Krakowskiego Przedmieścia toczy się obecnie wokół faktu, że nie ma tam nocnego życia. To prawda, jednak nie jest tak, że tylko kluby, restauracje i drogie sklepy tworzą klimat miasta. Tworzą go także ludzie i o to warto zadbać.

Miasto nie może się wycofywać się z promocji ulicy, która ma być "salonem miasta". Rola samorządu nie kończy się z momentem postawienia na chodnikach granitowych płyt. To do lokalnych władz należy zadbanie, by na Krakowskim tętniło życie. Można to zrobić na wiele prostych sposobów - chociażby poprzez współorganizowanie teatrów ulicznych czy też okresowe wystawy prac studentek i studentów ASP. Warszawianki i Warszawiacy chętnie wyjdą z pubów na Nowym Świecie, jeśli o północy czekać ich będzie artystyczny performance przy bramie Uniwersytetu Warszawskiego albo odsłonięcie abstrakcyjnej rzeźby tuż pod okiem Zygmunta III. A gdyby tak udostępnić trawniki przy Karowej na pikniki, zamiast grodzić je przed ludźmi?

Tego typu akcje budują renomę miejsca, w którym dziać się mogą zupełnie nieprzewidywalne zdarzenia. Nie wymaga to tworzenia parkingów - wystarczy dobry transport publiczny. Do realizacji tego typu wizji nie są też potrzebne gigantyczne środki finansowe - przede wszystkim wymagana jest świeżość umysłu i otwarcie na niekonwencjonalne środki promocji. W końcu bary i jadłodajnie nie są jedynym sposobem na ożywienie tego kawałka miasta - kawałka, który po remoncie aż prosi się o nieszablonowe atrakcje.

Mam nadzieję, że dyskusja na łamach "Życia Warszawy" okaże się owocna i już wkrótce o problemie martwego Krakowskiego Przedmieścia będziemy mówić wyłącznie w czasie przeszłym.

22 lipca 2008

Ecosprinter: Młodzież, pełne zatrudnienie i ochrona środowiska

Jednym z celów Strategii Lizbońskiej jest zwiększenie produktywności Unii Europejskiej poprzez, między innymi, pełne zatrudnienie. Pytanie brzmi - do jakiego stopnia jest ono pożądanie w czasie walki ze zmianami klimatycznymi, kiedy już teraz odczuwa się pilną potrzebę rozwoju sprawiedliwego tak ekologicznie, jak i społecznie.

"Gdyby praca była taka przyjemna, bogacze zachowaliby ją dla siebie" - Mark Twain

By odpowiedzieć sobie na to pytanie, powinniśmy wpierw pomyśleć o aktualnych koncepcjach pracy i zatrudnienia, jakiego zatrudnienia potrzebujemy i pod jakimi warunkami mielibyśmy potrzebować pełnego zatrudnienia.

Strategia Lizbońska była jedną z pierwszych publikacji Komisji Europejskiej, który z nazwy wymienia młodych. Z tego też powodu Komisja wydała komunikat o Pełnym Udziale Młodzieży w Edukacji, Zatrudnieniu i Społeczeństwie. Nazwa brzmi czadowo, ale treść - już nie, szczególnie, jeśli zobaczymy, co Komisja rozumie jako "uczestnictwo", "edukację", "zatrudnienie" i "społeczeństwo". Według tegoż papieru, "zatrudnienie" oznacza produkcję, "społeczeństwo" składa się z firm i rynków, a "edukacja" to tylko proces uczenia się... jak produkować lepiej.

Komisji chodzi przede wszystkim o poprawę statystyk dotyczących ludzi opuszczających szkoły i dane o młodych bezrobotnych. Ustawia pewne cele, na przykład taki, by każdy student i studentka miał/a możliwość odbycia stażu, trwającego maksymalnie pół roku, po zakończeniu studiów. Nie wspomina już o tym, czy taki staż powinien być płatny i do jakiej opieki społecznej byłaby uprawniona taka osoba. Staże są jedną z najbardziej niepewnych rodzajów pracy w Europie, ale Komisja wydaje się bardziej zatroskana zapewnianiem darmowej siły roboczej firmom.

Chcą także zwiększyć ilość młodych na umowach stałych. Czy młodzi je potrzebują? Pod jakimi warunkami? Czego w ogóle młodzi potrzebują? Biorąc pod uwagę fakt, że szybko idziemy w kierunku ekonomii opartej na wiedzy, to właśnie wiedzy potrzebują młodzi ludzie. Komisja nie mówi za wiele o poprawie edukacji na wszystkich szczeblach i dla każdego, nie tylko dla młodziaków, nie mówiąc już o darmowej edukacji dla każdego - młodych bezrobotnych, dorosłych chcących się przekwalifikować albo osobom starszym z młodym sercem.

Poza tym wszystkim, edukacja nie powinna być li tylko sposobem na dowiadywanie się, jak lepiej produkować w służbie systemu. Powinna dostarczać także środków do emancypacji i wzmocnienia młodych ludzi, a także przywrócenia społeczeństwa obywatelskiego. Edukacja powinna pomagać młodym w budowaniu ich zdolności, rozumienia wielokulturowych społeczeństw i pokojowego rozwiązywania konfliktów. Udział studentek i studentów w takich zajęciach, do tej pory dodatkowych powinien być brany pod uwagę, powinny one stawać się elementami szkolnych i uniwersyteckich programów nauczania.

Pełne zatrudnienie, wzrost produktywności i darmowe aplikacje nie będą przyszłością Europy, jeśli będzie się na nie patrzeć z punktu widzenia sprawiedliwości ekonomicznej i społecznej. Komisja Europejska powinna skupić swoją politykę raczej na zwiększeniu i rozwoju wiedzy wewnątrz Unii Europejskiej, unikając nierównego traktowania niedoświadczonych studentek i studentów. Hiszpański rząd zaproponował niedawno pomysł, by wziąć pod uwagę zapewnianie opieki społecznej uczennicom i uczniom szkół szczebla licealnego, co oznaczałoby, że byliby uprawnieni do zasiłków dla bezrobotnych i innego typu opieki bez konieczności podejmowania pracy. Jest to propozycja, by młodzi ludzie kontynuowali edukację w kraju, w którym poziom przedwczesnego kończenia nauki w niektórych rejonach sięga nawet 40%.

21 lipca 2008

W krzywym zwierciadle, czyli szkło kontaktowe na prowincji

Kanikuły w pełni, cisza w koło, a dziennikarze na gwałt szukają choćby najmniejszego tematu, który można by "wziąć na ząb" i na chwile zabić potworny marazm nicniedziania w naszym lokalnym i krajowym grajdołku. Tymczasem spełniła się mroczna przepowiednia z pewnej reklamy wyborczej:

"Nie ma Giertycha, nie ma Leppera, nic się nie dzieje, nudy..."

Reklama jak widać na tyle prorocza, że nawet nie ma już także i jej twórców, czyli LiDu. Po pół roku sprawowania rządów PO nasz Premieru Donaldu Tusku Słońce Peru I, niczym sławny rosyjski hipnotyzer Anatolij Kaszpirowski, uśpił nas swoim pełnym miłości wzrokiem i głosem:

Adin: Uwiditje, wszyscy Polacy się wzajemnie kochają...
Dwa: Polska się rozwija i ludzie żyją dostatnio...
Tri: Problemy służby zdrowia właśnie ustępują...
Ćietyrie: Nasza edukacja dorównała już standardom europejskim...
Piat: Boiska na Euro prawie zrobione, mamy też boiska w każdej gminie...
Szjest: PKB rośnie, doganiamy Irlandię...
Sjem: Misja w Iraku zbliża się ku końcowi...

Tak oto spokojne, po cichu, po wielkiemu cichu proszę Państwa upłynęły nam te wydłużone nudne półroczne wakacje, prawie jak w filmie polskim. To jest tak, że odkąd premierem został nasz premier, to proszę Państwa: Nuda, nic się nie dzieje, dialogi - niedobre, bardzo niedobre dialogi są, w ogóle brak akcji jest, nic się nie dzieje, aż dziw bierze, że nie wzoruje się na zagranicznych. Dłużyzna, proszę Państwa, po prostu dłużyzna. Państwo rozumieją.

Patrzę, patrzę na to no i aż mi się chce wyjść, a nie mogę bo tu ciągle: adin, dwa, tri, ćietyrie, piat, szjest, sjem...

Mógłbym tak jeszcze długo, ale oszczędzę Państwu wpadnięcia w trans zachwytu nad ciężką pracą naszego premiera i rządu i na liczbie siedem: Nasz sjeans zakańczaitsa...

No i mili Państwo, i kto za to płaci? Pan płaci, pani płaci my płacimy.

A tu przez cały ten czas nic się nie dzieje! No i... kiedy wydawało by się , że będę musiał już iść na bezpłatny urlop, tak jak i cała dziennikarska brać różnej proweniencji, to nagle jak grom z jasnego nieba spada cudowna dzika kaczka, i bynajmniej nie jest to kaczka dziennikarska wiadomość:

PiS ogłasza bojkot mediów!

Oj, znów będzie się działo! Hurra!! Uratowani z nudy!! I to przynajmniej do chwili póki czasu antenowego nie zajmie Olimpiada w Pekinie. Tak więc kolejne swojskie Igrzyska czas zacząć.

No i jak to w "polskim piekiełku" tradycyjnie zaczęło się wreszcie medialne międlenie:

Tako rzecze Wielki Strateg, że w atmosferze kłamstw i pomówień żyć nam nie nada! Dalej bracia kupą huzia! Nam tu jacyś Sekielscy, Morozowscy i Sianeccy psuć i zakłamywać obrazu nie będą! Łoj bojkot, pani matko bojkot, bojkot, narobił mi w parlamenciku łoskot, łoj pani matko łoskot.

Jak to dobrze, że na naszą słodką i wesołą kompaniję: Suskich, Gosiewskich, Brudzińskich i inszych Kurskich polegać można jak zawsze i tematów dziennikarzom nie zbraknie nawet w chwili całkowitej posuchy. Aby było śmieszniej: znów cytując słowa Wielkiego Stratega: "Sprowadzono polskie życie publicznego do rynsztoka". Pewnie coś mądrego w tym zdaniu jest, ale sam już nie wiem, czy dziennikarze to uczynili i Polskę w rynsztok zamienili, czy też to były jakoweś chamy, lub inne warchoły? Jeszcze niedawno przecie do obu tych kategorii łapali się nasi parlamentarzyści, ale infekcja jak widać się rozszerzyła i dziś już jest jasne, że "można być prezydentem, ale można też być chamem". Cóż zrobić...? Widać bojkot dziennikarzy jest potrzebny by w końcu zaprowadzić porządek w tych wszystkich przeciekach.

No, niby bojkot bojkotem, dobrym jest, ale ja osobiście rozważałbym rozwiązanie z czasów mistrza bojkotów i bojów wszelakich ... Andrjuuuu... Leepperaaaa...

Ot, tak zwyczajnie dać raz a porządnie takim dziennikarzom "w papę" i po sprawie. Dodatkowo skuteczną ową metodę użyć można i w dyskusjach między naszymi "pałacami". Dajmy na to, jak tylko jednemu lub drugiemu z ministrów ego rozedmie się do monstrualnych rozmiarów, to zabieramy delikwentów na dźwiękoszczelny Ring, a potem już wystarczy prawy lub lewy sierpowy. Chłopaki zamiast wyzywać się od chamów i warchołów, dadzą sobie po razie i wszystko wróci do normy. Sugerowałbym jednakże wprowadzenie kategorii wagowych, aby ci nieco mniej wyrośnięci nie grzmocili ciosów poniżej pasa.

No, wsio w pariatkie, bojkot czy nie bojkot, ważne że w końcu znów się coś u nas dzieje. Koniec dziennikarskiej nudy. A nie tylko adin, dwa, tri... Dalej - proszę zaprotokołować... Ja też popieram i przyłączam się do bojkotu wszystkich mediów! Prawie...

I tylko w sercu mam żal wielki do tych ludzi, co moją Polską zaczęli frymarczyć, ile w nią w truli fałszu i obłudy, by zabić prawdę i prawdę osaczyć. Dziś tylko Radia Maryja mogę słuchać i oglądam tylko telewizję Trwam. Bo tylko ojcu Rydzykowi mogę ufać, po Janie Pawle tylko on pozostał nam.

20 lipca 2008

Samorząd - ostatni bastion

Zapewne wielu może zdziwić stwierdzenie, jakie padło w tytule. Dla sporej grupy ludzi, szczególnie tych związanych z ruchem lewicowym, decentralizacja nie kojarzy się najlepiej. Istotnie - proces prywatyzacji majątku komunalnego, kumoterstwo czy lokalne sitwy są prawdziwymi zmorami gmin małych i dużych. Udzielni książęta... pardon, wybierani bezpośrednio burmistrzowie i prezydentki miast wszelakich, dysponujący olbrzymimi prerogatywami, nierzadko piastują swe kadencje niemiłosiernie długo. Elektorat bywa niekiedy pozbawiony możliwości wyboru, szczególnie w mniejszych ośrodkach. Nawet, jeśli pojawi się jakiś kandydat czy kandydatka, podnoszący rękawice, najczęściej przegrywają ze świetnie zorganizowaną machiną wojenno-wyborczą ratuszy wszelakich.

Gdzie tu zatem miejsce na nadzieję? W lokalnych mediach i ich nastawieniu, nierzadko dość diametralnie różniącemu się od tego, prezentowanego przez media centralne. Rzecz jasna nie jest idealnie, bo nie da się oczekiwać od tytułu z Podkarpacia nadmiernego entuzjazmu względem spraw obyczajowych, a w "Gazecie Stołecznej" Seweryn Blumsztajn zgrabnie uzasadni, dlaczego sprzeciw warszawskiego SLD wobec podwyżek czynszów komunalnych jest tanim populizmem. Stykając się jednak już od roku z lokalną prasą i telewizją, mogę jednak powiedzieć, że jeśli gdziekolwiek jest jeszcze jakiekolwiek zrozumienie dla lewicowych postulatów i przekonań, to wśród dziennikarek i dziennikarzy zajmujących się kwestiami samorządowymi. Zrozumienie tego, dlaczego tak jest, być może pozwoliłoby wszystkim z sercem po lewej stronie zgrabniej funkcjonować w przestrzeni centralnej.

W prasie ogólnopolskiej szaleje redaktor Gadomski i różnej maści "specjaliści", zalecający prywatyzację wszystkiego, co tylko się rusza (czasami nawet tego, co nie zmienia swojego położenia, jak ostatnio szpitale). Podatki mają być niskie, bo tako rzecze Balcerowicz, związkowcy mają mieć się na baczności, bo pracodawcy pragną dla siebie lokautu, wspierani autorytetem Lecha Wałęsy... Jest super - pod warunkiem, że ma się pracę, mało długów, mieszkanie i prywatne ubezpieczenia. Brak chociaż jednego z tych elementów sprawia, że już tak różowo nie bywa. Wielu ludzi polityka zwyczajnie nie bawi i jeśli już czytają gazety, to zajmuje ich kwestia wody w kranach, zaśmieconego parku albo niedziałającej sygnalizacji świetlnej. Czasem można zatem pojawić się jako pozytywny bohater tudzież bohaterka, stojąca po stronie szarego człowieka.

Palącą kwestią, szczególnie w Warszawie, jest przestrzeń publiczna i jej funkcja. Agresywne zawłaszczana przez prywatne interesy, staje się obiektem troski także tych, po których byśmy się tego nie spodziewali. Potrafi dojść do sytuacji, w których gazeta Agory występuje przeciwko firmie outdoorowej Agory, która dość ostro zalepia miasto wielkimi płachtami reklamowymi. Na Zachodzie podobne wolty są już nie do zrobienia. W kwestii billboardów, które wisząc na ścianach kamienic zasłaniają ludziom dostęp do światła słonecznego, a ich umieszczanie przy drogach nierzadko wiąże się z nielegalnym obcinaniem gałęzi drzew, powstała koalicja, której nie dało się przewidzieć. Jeszcze zanim prezydent Waltz zaczęła ogłaszać ograniczenia na miarę skromnych możliwości miasta w tej dziedzinie, praktycznie wszystkie media lokalne były obrócone przeciw firmom reklamowym. W skali ogólnokrajowej taka antybiznesowa akcja nadal brzmi niewyobrażalnie.

Podobne oburzenie towarzyszyło planom miasta wycięcia części Parku Świętokrzyskiego i postawieniu tam wieżowca. Park, miejsce spokojne, z czystszym powietrzem (wystarczy z niego wyjść, by poczuć różnicę), miejsce egalitarne, miałby ustąpić dla kolejnej siedziby wielkich biur i wielkich interesów, do której zwykły śmiertelnik nie miałby wejścia. O wzroście natężenia ruchu i zwiększeniu potencjału korkowania miasta, albo też o zmianie stosunków wiatrowych w okolicy litościwie nie wspomnę. Podobnych przykładów można podać jeszcze trochę - chociażby konflikt o "Dotleniacz" Joanny Rajkowskiej, który wpłynął pozytywnie na wzrost interakcji społecznych i poczucie wspólnoty społeczności placu Grzybowskiego, czy też aktualna sprawa placu Wilsona, gdzie poprzez podwyżki czynszów zanikają wszystkie miejsca spotkań mieszkanek i mieszkańców, a w ich miejsce powstają... placówki bankowe...

Z czego bierze się większa sympatia dziennikarek i dziennikarzy do komunitaryzmu miejskiego, niż w wypadku wspólnotowości krajowej albo globalnej? Mam przeczucie, że chodzi tu po pierwsze o to, że samorząd i społeczeństwo obywatelskie były dla środowisk liberalno-demokratycznych oczkami w głowie, przynajmniej nominalnie. Nie przeszkadzało to rzecz jasna w ignorowaniu albo rozpędzaniu akcji strajkowych, proekologicznych czy feministycznych. Kiedy jednak oddawano więcej władzy w ręce samorządów, towarzyszyła temu utopijna wiara, że będzie to władza bliższa mieszkankom i mieszkańcom, a tym samym skuteczniejsza. Zachowania każdych kolejnych ekip bywały w tej dziedzinie rozczarowaniem - dość wspomnieć, że po dziś dzień nie wiadomo, jak zagospodarować Plac Defilad czy też brzegi Wisły tak, by służyły ludziom, a nie były realizacją nierzadko koszmarnych wizji architektonicznych.

Wiara we wspólnotę lokalną pozwala lokalnym mediom na dużo więcej, niż ich ogólnopolskim odpowiednikom. Pozwala to na wyartykułowanie realnych alternatyw w tej mikroskali, które opierając się na globalnym światopoglądzie, oferować będą lokalne rozwiązanie. W ten sposób park i wieżowiec stają się realnymi możliwościami, a miejsce zielone nie jest skazywane z góry na klęskę z powodu interesów, jakie chce się w tym miejscu dokonać. Rzecz jasna nie zawsze jest tak różowo - czego najlepszym przykładem jest kompletne zignorowanie protestów Zielonych i Lewicowej Alternatywy przeciwko podwyżkom cen biletów transportu komunalnego jako działaniu nieekologicznemu i niesprawiedliwemu społecznie. W tej samej sprawie jednak media są również za podwyżką opłat za parkowanie dla samochodów i za przywilejami dla komunikacji miejskiej, takimi jak buspasy. W sytuacji, gdy w skali ogólnopolskiej nie ma realnej alternatywy dla budowy autostrad w dyskursie publicznym (inwestycje w kolej są traktowane z przymrużeniem oka), jest to całkiem dobra wiadomość.

Wydaję mi się zatem, że płynie z tego ważna lekcja dla środowisk progresywnych - czy to stricte lewicowych, wolnościowych, czy też Zielonych. Na skalę lokalną należy wykorzystywać jak tylko się da pęknięcie ideowe mediów i ich przywiązanie do lokalnej wspólnoty w celu wyraźnej artykulacji programu przywracającego miasto wspólnocie. Konsekwentne wyrażanie tego typu programu będzie pomagało stworzyć spójną ideę, którą inaczej będzie się prezentować mediom (większe skupienie się na kwestiach jakości przestrzeni miejskiej i szerzej - jakości życia), inaczej zaś dajmy na to handlarzom czy też środowiskom lokatorskim (możliwość negocjowania rozkładu zadłużenia, tworzenie nowych miejsc kupieckich zamiast budowania w ich miejscu kolejnych wieżowców - tematy, które w mediach "wzięcia" niestety nie mają).

Być może trzeba będzie nierzadko przyznać, że pewne koszty są niezbędne, chociażby w odniesieniu do czynszów komunalnych, jednak wszelkie koszta społeczne muszą koniecznie być rozkładane na wszystkich, nie zaś tylko na najsłabszych (czego przykładem planowanie w zbliżonym czasie podwyżek cen biletów i czynszów w Warszawie przy jednoczesnym braku działań w celu wprowadzenia opłat za wjazd do centrum miasta samochodem czy też rozwoju naziemnej, dostępnej dla każdej i każdego Szybkiej Kolei Miejskiej). Obrona miejsc kultury, takich jak kina "Luna" czy "Iluzjon" nie jest tylko zabawą dobrze sytuowanych ludzi z klasy średniej - jest w interesie każdej i każdego z nas, by tego typu placówki przestały w końcu przegrywać boje z barami szybkiej obsługi.

W aktualnej, nieciekawej sytuacji środowisk "na lewo od PO" stworzenie ważnej, doniosłej i organizującej emocje wizji miasta, inkluzywnego i przyjaznego jest kluczowe. Spora grupa polityków prawicy swoją popularność zdobyła w samorządzie - przykłady panów Zdrojewskiego i Dutkiewicza są tu bardzo symptomatyczne. Przy obecnych barierach instytucjonalnych i słabości organizacyjnej wejście do Rad Miast i wpływanie na politykę miejską jest szansą na to, by ludzie, do tej pory nie widzący jakiejkolwiek alternatywy dla PO i PiS zobaczyli ją i jej pozytywne działanie w swoim otoczeniu.

Program pozytywny, nie będący jedynie prostą negacją neoliberalnego porządku, ale mocno akcentujący rolę wspólnoty w organizowaniu życia miejscowości będzie dużo łatwiej "eksportować" na scenę krajową, gdy potwierdzi swoją skuteczność na poziomie lokalnym. Większej życzliwości dla przynajmniej niektórych postulatów lewicowych wśród mediów nie spotka się nigdzie indziej. Siłą rzeczy rozochaca to polityczki i polityków. Jeśli porówna się program miejski Marka Borowskiego z 2006 roku i program LiD z 2007 roku (abstrahując już w tym wypadku od dyskusji o lewicowości lub braku tego środowiska) widać, że samorząd pozwala na prezentowanie dużo bardziej prospołecznego programu. Nie brak i w nim kontrowersji, jak w wypadku planów większej ilości wieżowców czy bardziej powszechnego monitoringu, jednak jego ogólny kierunek nie robił najgorszego wrażenia. Nie mam większej wątpliwości, że wizja pozbawiona tych niedociągnięć, a także idąca jeszcze bardziej w kierunku sprawiedliwości społecznej miałaby szansę na sukces.

Pojawienie się nowej siły o podobnym nastawieniu światopoglądowym w kilku największych samorządach stworzyłby bazę materialną dla ich połączenia i stworzenia nowej jakości w rodzimej polityce. Do realizacji takiej wizji potrzeba wiary w radykalną demokrację i w społeczeństwo, w którym się żyje. Bez tego szanse wyboru maleją do zera. Ludzie chcą w coś wierzyć - dobrze by było, gdyby wierzyli w wizję inkluzywną, a nie neoliberalną. Lokalne media mogą w tym pomóc całkiem nieźle.

19 lipca 2008

Związkowiec też człowek!

Dziś krótko, acz treściwie. Poniżej list, jaki przesłałem do dziennika "Polska. The Times" pod wpływem lektury artykułu o planach ograniczenia praw związkowych. Artykułu, który wybitnie z tego faktu się cieszył, strasząc związkowym terrorem i pokazując rzekomo przestraszonych pracodawców, zagrożonych bankructwem. Mam takie dziwne wrażenie, że żyję na nieco innym świecie niż pani redaktor, no ale mniejsza o to...


Szanowna Redakcjo!



Chciałbym się dowiedzieć (bo z tekstu Joanny Ćwiek "Bliski kres dyktatury związków" nic takiego nie wynika) gdzie w Polsce panuje związkowy terror? Uznają Państwo za karygodny strajk górników z Budryka - a czy karygodnym nie był fakt, że przed strajkiem zarabiali najmniej w całej kompanii węglowej, która była właścicielem kopalni? Kierując się dobrem firmy górnicy obiecali zresztą odpracowanie strat, co zresztą ma miejsce.



Dlaczego, zamiast pisać o rzekomym pracowniczym terrorze, nie podejmują Państwo tematów opisywanych szeroko chociażby w środowiskach pracobiorców? Nie informują Państwo o akcjach solidarnościowych z Bartkiem Kantorczykiem, związkowcem zwolnionym z Poczty Polskiej m.in. za kwestionowanie słabych warunków pracy w tej instytucji? O związkowcach, zwalnianych we Wrocławiu za przeprowadzenie referendum strajkowego? O warunkach pracy w hipermarketach, łamiących przepisy BHP i niosących wszelkie znamiona wyzysku? Podobnych przykładów można wymieniać jeszcze długo.



Jeśli zastanawiacie się jeszcze Państwo, dlaczego tak traktowani ludzie pracy "śmią głosować na PiS", to mają Państwo odpowiedź - to wieczne traktowanie ich jak szkodników. Poziom uzwiązkowienia w Polsce jest jednym z najniższych w Europie, a organizacje pracownicze, znacznie silniejsze od naszych, nie hamowały bynajmniej rozwoju gospodarczego Irlandii i Szwecji - krajów, które są obecnie na znacznie wyższym poziomie rozwoju niż Polska.

18 lipca 2008

Bioróżnorodność pod ostrzałem

Dawno, dawno temu, nie tak znowu za siedmioma górami, rzekami i pieczarami, bo w Wielkiej Brytanii, było sobie 7.000 gatunków jabłek. Dziś jest ich raptem około tysiąca. W jakim czasie dokonała się tak drastyczna przemiana? Potrzebne było niecałe stulecie. W tym samym czasie w Grecji zniknęło 95% odmian zbóż, a w Indiach, w których było 30.000 odmian ryżu, dziś 3/4 areały zajmuje jedynie 12 gatunków. W tym samym czasie rynek żywności modyfikowanej genetycznie, opanowany przez równie szybko kurczące się grono wielkich koncernów, za pomocą presji medialnej rozszerza się coraz bardziej. Powiększają się też jego zyski, kiedy oferuje ludziom ziarna zbóż, których ziarno po wyrośnięciu jest bezpłodne, albo których kłosy łamią się pod wpływem własnego ciężaru przez zbiorami.

Wartość różnorodności pożywienia jest kwestią, której nie widzimy na pierwszy rzut oka. Wydaje nam się, że skoro w marketach mamy pełne bogactwo tropikalnych owoców, to wszystko jest w najlepszym porządku - szczególnie w porównaniu do sklepowych półek z późnego PRL. Mimo to coś jest na rzeczy - kiedy byłem mały uczyłem się o różnych odmianach jabłek, śliwek i gruszek, których teraz w sklepach zbyt wiele nie ma. Jeszcze gorzej widzą to ci, którzy sami zajmują się hodowlą i uprawą - rolnicy. Brakuje porządnego wsparcia dla gatunków regionalnych, wypieranych przez bardziej "masowe". Unia Europejska, praktycznie tylko i wyłącznie dzięki interwencjom Zielonych w Europarlamencie, zaczęła wprowadzać jakąś formę pomocy, np. poprzez wycofanie się z norm dotyczących wyglądu poszczególnych owoców dla produktów, zagrożonych wyginięciem.

Unijna polityka rolna doprowadziła do ujednolicenia rynku i w dużej mierze pomogła w wyeliminowaniu charakterystycznych, lokalnych gatunków. Poprzez wspieranie intensywnej produkcji i hojne subsydia chroni swój rynek przed produktami Globalnego Południa - poza tymi, w imporcie których ma swój interes. Nie przeciwdziała działalności wielkich koncernów, nie szczędzących sił i środków chemicznych do produkcji i finansowych - do promocji żywności modyfikowanej genetycznie. Tymczasem nie jest wielką sensacją, że głód na świecie nie jest spowodowany brakiem żywności czy też słabą jej jakością, która miałaby uzasadnić GMO, ale wadliwą jej dystrybucją. Najlepiej świadczą o tym obrazki pokazujące, jak to europejskie statki wyrzucają zboże do morza, bo opłaca się to bardziej niż wysyłka do potrzebujących, których nie brakuje...

Brakuje zatem przemyślenia polityki europejskiej w tym względzie. Pewną wskazówkę dały już w 2002 roku organizacje ekologiczne (wśród nich m.in. WWF, Eko-Unia i Liga Obrony Przyrody), które opowiedziały się za likwidacją bezpośrednich subwencji i przeznaczenia zaoszczędzonych w ten sposób pieniędzy na tzw. II Filar Polityki Rolnej. Polega on na rozwoju obszarów wiejskich, ich infrastruktury i możliwości. Jednocześnie zatem zniknąłby mechanizm, mający wpływ na ceny żywności, a także ulżyłoby to rolnikom z uboższych państw. Organizacje te nie są przeciwko interesom rolniczek i rolników - proponują np. wspieranie finansowe upraw ekologicznych. W ten sposób uchronilibyśmy naszą bioróżnorodność, jednocześnie zachowując osiągniętą poprzez wejście do UE stopę życiową na wsi.

Obszary wiejskie nie mogą być jednak jedynie sprowadzone do rolnictwa. Dużo środków musi iść na wspieranie agroturystyki, umożliwienie ludziom korzystania z najnowszych technik teleinformatycznych i na tworzenie zielonych miejsc pracy. Koszty życia mogą ulec zmniejszeniu dzięki promocji paneli słonecznych i stawianiu wiatraków. Osoba, prowadząca niewielkie gospodarstwo rolne, może dorabiać, sprzedając ubrania czy też prowadząc zakład fryzjerski. Środki do tej zmiany cywilizacyjnej już są - pozostaje jedynie kwestia ich alokacji. W ten sposób bylibyśmy w stanie szybko zamienić wieś z miejsca na uboczu w całkiem prężną, lokalną społeczność, w której ceny skupu sprawdza się w Internecie, a po ciekawe czasopisma nie trzeba się wybierać do miasta.

Tak oto, od szczegółu do ogółu doszliśmy do zielonej wizji wsi - pięknego miejsca, w którym bioróżnorodność jest w cenie.

17 lipca 2008

Samorząd marzeń

W ramach wakacyjnej kanikuły dokształcam się w dziedzinach wszelakich. Właśnie jestem świeżo po lekturze o różnych formach samorządu w poszczególnych krajach Unii Europejskiej i spostrzeżenia mam dość ciekawe. Marząc o demokracji bezpośredniej zdaję sobie sprawę, że na drodze do jej osiągnięcia potrzebne będą sprzyjające jej instytucje - maksymalnie reprezentatywne i przejrzyste. Każde z państw unijnych ma swoje własne pomysły, jedne lepsze, inne gorsze, a sztuką jest przeszczepić tylko te elementy, które na to zasługują. Przy reformie administracyjnej - takie przynajmniej mam zdanie - zapędzono się nieco przy niektórych pomysłach, pora zatem o tym powiedzieć.

Są to moje przemyślenia, tak więc nie miejcie pretensji, jeśli za jakiś czas usłyszycie, że Zieloni mają inne. Podpisuję się pod nimi własnym imieniem i nazwiskiem, zatem tylko ja mogę brać za nie odpowiedzialność. Przede wszystkim zdumiewa mnie fakt, że uparcie przyjęliśmy model trójstopniowy, z podziałem na gminy, powiaty i województwa. Skomplikowaliśmy całą strukturę, miast stworzyć ustawodawstwo ułatwiające gminom tworzenie dobrowolnych, elastycznych związków międzygminnych. Powiaty nie są może katastrofą, ale realnie rzecz biorąc mało kto widzi ich efekty działania. Nie mówiąc już o tym, jak wielkie emocje budziły granice poszczególnych jednostek administracyjnych, odgórnie tworzonych przez Sejm i Senat, miast przeprowadzania referendum na temat tego, czy np. Bielsko-Biała i Częstochowa mają być na Górnym Śląsku, czy Radom na Mazowszu.

Ten etap reformy mamy już jednak za sobą. Sądzę, że teraz czas na radykalne uproszczenie całego systemu. W wielu krajach samorząd jest jednoszczeblowy (!), a model z poziomem lokalnym i regionalnym, bez niczego pośrodku, jest całkiem rozpowszechniony. Likwidując powiaty i cedując większość ich zadań gminom, można by liczyć na zbliżenie władzy do ludzi i większego zainteresowania sprawami gminy. Spore kompetencje sprawiałyby, że dla ich lepszego wykonywania często mogłyby się łączyć dobrowolnie w związki międzygminne. Wydawanie paszportów czy też wspólny remont lokalnej drogi mogłyby być dobrymi powodami do takiego działania. Działania, które mogłoby się łączyć z zyskami finansowymi - w Danii samorząd X może na przykład zlecić samorządowy Y świadczenie odpłatnych usług na jego korzyść.

Bardzo ważną kwestią jest rodzaj podziału władzy w samorządach. Po wprowadzeniu bezpośrednich wyborów wójtów, burmistrzów i prezydentów szala niebezpiecznie przechyliła się na korzyść władzy wykonawczej, skupionej w rękach pojedynczej osoby i jego gabinetu. Posiadając realne instrumenty władzy, nie tylko administruje dobrem wspólnym, ale wręcz nim włada, podczas gdy rola rad gmin i miast zaczyna się sprowadzać do bycia maszynką do głosowania. To niebezpieczna sytuacja, bowiem to organy uchwałodawcze, będąc wieloosobowymi, lepiej reprezentują różnorodność opinii i dają szanse na różnobarwne koalicje, stałe i doraźne.

Bardzo zatem podobają mi się pomysły z Europy, służące wzmocnieniu roli lokalnych rad samorządowych. Grecy znaleźli niezwykle interesujący koncept - tam burmistrz jest szefem wybieranego przez radę Komitetu Miejskiego (odpowiednik naszych Zarządów). Sam jest wybierany przez Radę na takiej zasadzie, że zostaje nim osoba, która dostała najwięcej głosów podczas wyborów do Rady. Jest to zatem mandat tak od wyborców, jak i od lokalnego organu uchwałodawczego, który wybiera mu współpracownice i współpracowników. W niektórych krajach, w których burmistrz, mer czy prezydent wybierani są bezpośrednio, zastępców wybiera mu rada gminy czy też analogicznej formy samorządu. Jest to wzajemna kontrola sił na dużo wyższym poziomie niż w Polsce.

Zastanowić się też należy nad rolą Zarządu. Czy ma rozporządzać swobodnie majątkiem gminy, czy też raczej ułatwiać pracę radnym? To drugie rozwiązanie zwyciężyło w Austrii, gdzie Zarząd Gminy, składający się z burmistrza, 3 zastępców i od 9 do 13 radnych w proporcjach odpowiadających sile poszczególnych ugrupowań w lokalnej izbie, przygotowuje plan obrad rady i administruje gminnym majątkiem. Pełni zatem rolę nie tylko lokalnego rządu, ale też odpowiednika sejmowego Konwentu Seniorów. Nie wyklucza z udziału w procesie partycypacji żadnej z sił, każda z nich ma zatem wgląd (choć nie zawsze ma możliwość przeforsowania swoich przekonań) w funkcjonowanie obszaru wspólnego, na przykład przedsiębiorstwa komunalnego. Rodzi się zatem odpowiedzialność, a każdy i każda ma dostatecznie dużo informacji, by później proponować adekwatne do możliwości rozwiązania.

Jeszcze inną kwestią jest to, jak dużą swobodę decyzyjną może mieć prezydent czy burmistrz. W Danii jest szefem Rady gminy i lokalnej administracji, zatem wetowanie nie ma tam racji bytu - dużo więcej tu scalenia kompetencji pod przewodnictwem mocnych Rad. W innych krajach ma funkcje niemal reprezentacyjną, ewentualnie czuwa nad przestrzeganiem prawa - wtedy jest mianowany przez organy centralne, jak w Luksemburgu. Należy zatem zastanowić się, czy organ wykonawczy może mieć prawo do odmowy podporządkowania się woli gminy - moim zdaniem raczej nie, powinien za to w razie wątpliwości mieć prawo zapytać się sąd o zgodność uchwał z prawem krajowym i europejskim.

Jak zatem widziałbym idealny samorząd? Na szczeblu gminy Rada Miasta, powołująca Zarząd, przygotowujący obrady i nadzorujący wprowadzanie uchwał Rad. Prezydent tudzież burmistrz - osoba, która dostała najwięcej głosów radnych w wyborach do Zarządu przewodniczyłby jej obradom i reprezentował ją na zewnątrz, z urzędu byłby także członkinią lub też członkiem Zarządu. Jego władza byłaby zatem nadal spora, ale wtłoczona w ramy Rady, która inicjatywą uchwałodawczą dzieliłaby się tylko z Zarządem.

W województwie byłoby podobnie, aczkolwiek tu widziałbym jeszcze jeden urząd opiniodawczy, do którego trafiałyby wszelkie uchwały i który mógłby proponować własne. W Grecji jest to Rada Regionu, złożona m.in. z reprezentantek i reprezentantów gmin i lokalnych konfederacji pracownic i pracowników, izb rolniczych, geologicznych itp. Tego typu ciało, któremu obradom również przewodniczyłby Marszałek Województwa, mogłoby informować radnych o swoich potrzebach i przekonaniach związanych ze zrównoważonym rozwojem społeczno-ekonomicznym regionu. Wojewoda jedynie nadzorowałby przestrzeganie prawa i jakość wykonywania zadań zleconych samorządom przez państwo.

16 lipca 2008

Reanimacja demokracji

O co się spieramy? Czy o wielkie wizje świata i jego zmiany, czy też może o typowe pierdoły, które jak co roku rywalizują o miejsce na antenie podczas sezonu ogórkowego. Raz na jakiś czas pojawi się wielki spór - teraz ma szanse nim być prywatyzacja szpitali. Wielkie przemiany ustrojowe mamy już za sobą, a przynajmniej tak się nam wydaje. Nie widać na horyzoncie szansy na wielką debatę o potencjalnych zagrożeniach związanych z krachem systemu emerytalnego czy też potencjalnego kryzysu energetycznego. Nawet, jeśli jakaś "debata" się pojawia, to ogranicza się ona do jedynej słusznej opcji - czy to prywatyzacji, czy to tworzenia energii atomowej...

Nie zawsze tak było. Jak zatem przerwać ten zaklęty krąg i przywrócić polityce odpowiednią formę, wypełnić ją treścią? Odpowiedzi na to pytanie szuka Chantal Mouffe, której "Polityczność" ukazała się w kieszonkowej kolekcji przewodników "Krytyki Politycznej". Ta belgijska filozofka nie zgadza się na obecny, miałki sposób prowadzenia polityki. Brakuje w niej demokracji, wizji i przekonań, a mentorki i mentorzy "trzeciej drogi", która obecnie odbija się czkawką na partiach niegdyś socjaldemokratycznych, ograniczyli pole widzenia wielu polityczek i polityków, uważających się za lewicowych. Mouffe ma tego dość, zatem czy to razem z Ernesto Laclauem, czy też samodzielnie, pisze o tym sporo prac. "Polityczność" to dzieło niewielkie, bo ma nieco ponad 150 stron małego formatu, ale za to za to bardzo treściwe - i w miarę łatwe w lekturze.

Z czym zatem wypada mi się z autorką zgodzić, a z czym nie? Na pewno podzielam przekonanie, że demokracja musi być radykalna w swoim procesie decyzyjnym. Istnieje wyraźna potrzeba realnego sporu, a nie tylko bojów o pietruszkę, zasłaniających konsensus w wielu dziedzinach - ze szczególnym uwzględnieniem gospodarki. Brak alternatyw i powszechne dążenie niemal wszystkich formacji do kierowania się ku centrum skutkuje eksplozją populizmu, z którą zmaga się niemal cała Europa, czy to w Austrii, Belgii, Holandii czy też w Polsce. Co więcej, po paru latach od wydania "Polityczności" widać, że pojawia się inna reakcja obronna na ten sztuczny konsensus elit - lewicowa. Die Linke w Niemczech czy Partia Socjalistyczna w Holandii są tu wymownymi przykładami.

Wszystko to przez Giddensa i Habermasa. Zaczęli wydziwiać o nowej wizji świata, w której liczy się przede wszystkim indywidualizm, a tożsamości i więzi grupowe uległy osłabieniu tak mocnemu, że tradycyjny podział na lewicę i prawicę ulega unieważnieniu. Blair i Schroeder posłuchali, obrali "trzecią drogę na radykalne centrum" i po paru sukcesach teraz ich partie znajdują się w najgorszej sytuacji od lat.

Moufe proponuję wykorzystać myśl konserwatysty, Karla Schmitta. Rzecz jasna po odpowiedniej przeróbce - w końcu do wielkich zwolenników demokracji nie należał. Chodzi tu o przeformułowanie polityki w kierunku prawdziwego sporu - Mouffe nazywa to "polityką agoniczną". W tym celu należy wyznaczyć pewne minimum, w obrębie którego podzielane będą wspólne wartości, a następnie uwierzyć w możliwość kształtowania świata - i zmieniać go. Nie zgadza się ona z liberalnym zachwalaniem konsensusu i dyskusji jako wartości najwyższych. Chce widzieć realne współkształtowanie rzeczywistości przez obywatelki i obywateli.

W polityce krajowej cały koncept brzmi bardzo dobrze, nieco gorzej wypada w międzynarodowej. Koncepcja bloków o różnych systemach hegemonicznych jest, owszem, słuszna, ale w perspektywie średniookresowej. Docelowo bowiem trudno bowiem wyobrazić sobie pokojową koegzystencję zupełnie różnych modeli społeczno-gospodarczo-politycznych. Z całą pewnością potrzebny będzie multilateralizm - jednak skoro polityka agoniczna możliwa będzie na skalę krajową, to czemu ma się nie udać na skalę światową? Poza tym, nawet przyznając prawo do określania przez inne kultury odmiennych definicji praw człowieka, trudno będzie obejść się bez chociażby niezbędnego minimum, które równie dobrze mogłoby być zaczynem sprawiedliwego porządku społecznego na globalną skalę.

Obecnie na tym blogu będzie nieco mniej przez najbliższe dwa tygodnie pisania, a to dlatego, że zaangażowałem się w siostrzany projekt "Zielonego Podkarpacia", a także parę innych, równie czasochłonnych. Kiedy się skończą, powrócimy do normalnego nadawania;)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...