Lektura książki Davida Osta - jednej z bardziej komentowanych w ostatnich latach - jeży włosy na głowie. A przecież miało być tak pięknie - przeprawa z nierealnego pseudosocjalizmu do kapitalizmu miała uczynić nasz kraj mlekiem i miodem płynącym. Wszyscy, którzy mieli przejawiać odpowiednią inicjatywę, mieli należeć do nowo powstałej "klasy średniej", która koniec końców kuleje po dziś dzień, ograniczana zarówno przez nadal olbrzymie obszary ubóstwa z jednej, a także bezprecedensowe bogactwo z drugiej strony.
Byłem wczoraj na krótkim fragmencie "multimedialnej rekostrukcji poety Herberta". W tle deklamowanych wierszy obchodzącego swój rok przewijały się fotografie Chrisa Niedenthala, które, jeśli wierzyć opisowi, miały przerażać przygnębiająca wizją czasów przed 1989 rokiem. I rzeczywiście - były takie, które pokazywały, że był to ustrój nieludzki, w którym trudno było o wolność wypowiedzi, topioną armatkami wodnymi, pałkami i stanem wojennym. Jeśli jednak moją odrazę miał powodować obrazek pustych półek sklepowych, to celu nie odniósł - dużo większą odrazę potrafi u mnie wzbudzić eksces niezrównoważonej konsumpcji w sytuacji, gdy w tym samym czasie pod sklepem stoją osoby żebrzące o marne grosze. Jeśli odrazę miały budzić zmęczone twarze szwaczek czy robotników, to również pudło - dużo gorzej reaguję na niektórych samozwańczych "mężów stanu"...
Co poszło nam nie tak? Dlaczego ustrój bardzo nieciekawy zasąpiliśmy ustrojem działającym... wadliwie, by powiedzieć to łagodnie? Ost udziela na to doskonałej, popartej argumentami odpowiedzi. Przede wszystkim siły reformatorskie gardziły ludźmi, którzy utorowali im drogę do władzy. Ludzie pracy zostali potraktowani jak wyrzutnia, mająca na cele ustatkowanie się na ciepłych posadach nie tylko intelektualistów, ale niemal całej kadry kierowniczej "Solidarności". Dawna "obrona robotników" okazywała się zasłoną dymną i grą z systemem komunistycznym, nie zaś uczciwą, lewicową wrażliwością, z której większość przyszłych elit zrezygnowała już w latach 80. XX wieku.
Kiedy zatem "Solidarność" przejęła władzę, nie była już prawdziwym związkiem zawodowym - stała sie pasem transmisyjnym, który tłumaczył społeczeństwu, dlaczego nie jest po stronie zwalnianych, nie protestuje przeciwko popiwkom i innym antypracowniczym działaniom kolejnych ekip. Kiedy władzę objęło SLD, zamiast punktować postkomunistów na bazie warunków pracy, wolała zajmować się aborcją, rechrystianizacją Polski i innymi absurdalnymi jak na związek zawodowy tematami. Członkowstwo spadło na łeb, na szyję i dziś muszą walczyć o przetrwanie i rozwój poprzez ciche wspieranie rządowych planów ograniczania ilości związków zawodowych w przedsiębiorstwach.
Czy tak musiało być? Nie. Solidarnościowi liberałowie mogli mobilizować ludzkie emocje. To działa - wystarczy dziś spojrzeć na Stany Zjednoczone, gdzie triumfy święci dający nadzieję Barack Obama. Zamiast udowadaniać, że przemiany są konieczne, mogli stworzyć miejsce na realną dyskusję o ich kierunku. W 1991 ówczesna Unia Demokratyczna w skali całego kraju uzyskała ok. 12% poparcia. W jednym regionie - na Dolnym Śląsku - miast zachęcać do przedsiębiorczości zajęła się prawami pracowniczymi. Efekt? W rejonie tym miała 20%. Niestety, ogólnopolskie partie polityczne wolały udowadniać istnienie jedynie słusznego, neoliberalnego konsensu, marginalizując takich wybitnych ekonomistów, jak Ryszard Bugaj czy Tadeusz Kowalik.
"Solidarność" zepchnęła się na ideologiczną prawicę, zajmując się sprawami obyczajowymi. Nierzadko zakładowa wierchuszka związku traktowała szeregowych jego członków z pogardą, ciesząc się ze zwalniania robotników niewykwalifikowanych i... kobiet, które ich zdaniem nie powinny pracować w "męskich" przedsiębiorstwach - na jakichkolwiek stanowiskach. Taki elitaryzm bardzo łatwo wykorzystały partie populistyczne - Samoobrona, LPR, a potem także PiS. Jeśli ktoś pyta się o fatalną sytuację lewicy w kraju, odpowiedź jest prosta - to efekt zostawienia ludzi samym sobie przez całe lata transformacji (w tym przez "lewicę" w l. 2001-2005), a zwalanie na nich winy, że wybierają polityków, którzy przynajmniej udają, że się nimi zajmują, jest pluciem tym ludziom w twarz.
Cóż zatem robić? Pokazywać alternatywy, dawać nadzieję - i pokazywać wkurzonym ludziom, dlaczego jest im źle i jak zrobić, by było dobrze. Inaczej ciągle będziemy tkwić w dziwnym przekonaniu, jakoby teraz największym wrogiem sił "na lewo od PO" miałby być... PiS (jak wiadomo, wrogiem opozycji zawsze jest inna opozycja...), a tym, co potrzebujemy w polityce, to chłodny profesjonalizm. Pamiętajcie - ci, którzy poszli tą drogą, marnie skończyli, tak w kraju, jak i na świecie. Mam nadzieję, że nie muszę wymieniać mnóstwa przykładów, które już na łamach tego bloga się pojawiły...
Byłem wczoraj na krótkim fragmencie "multimedialnej rekostrukcji poety Herberta". W tle deklamowanych wierszy obchodzącego swój rok przewijały się fotografie Chrisa Niedenthala, które, jeśli wierzyć opisowi, miały przerażać przygnębiająca wizją czasów przed 1989 rokiem. I rzeczywiście - były takie, które pokazywały, że był to ustrój nieludzki, w którym trudno było o wolność wypowiedzi, topioną armatkami wodnymi, pałkami i stanem wojennym. Jeśli jednak moją odrazę miał powodować obrazek pustych półek sklepowych, to celu nie odniósł - dużo większą odrazę potrafi u mnie wzbudzić eksces niezrównoważonej konsumpcji w sytuacji, gdy w tym samym czasie pod sklepem stoją osoby żebrzące o marne grosze. Jeśli odrazę miały budzić zmęczone twarze szwaczek czy robotników, to również pudło - dużo gorzej reaguję na niektórych samozwańczych "mężów stanu"...
Co poszło nam nie tak? Dlaczego ustrój bardzo nieciekawy zasąpiliśmy ustrojem działającym... wadliwie, by powiedzieć to łagodnie? Ost udziela na to doskonałej, popartej argumentami odpowiedzi. Przede wszystkim siły reformatorskie gardziły ludźmi, którzy utorowali im drogę do władzy. Ludzie pracy zostali potraktowani jak wyrzutnia, mająca na cele ustatkowanie się na ciepłych posadach nie tylko intelektualistów, ale niemal całej kadry kierowniczej "Solidarności". Dawna "obrona robotników" okazywała się zasłoną dymną i grą z systemem komunistycznym, nie zaś uczciwą, lewicową wrażliwością, z której większość przyszłych elit zrezygnowała już w latach 80. XX wieku.
Kiedy zatem "Solidarność" przejęła władzę, nie była już prawdziwym związkiem zawodowym - stała sie pasem transmisyjnym, który tłumaczył społeczeństwu, dlaczego nie jest po stronie zwalnianych, nie protestuje przeciwko popiwkom i innym antypracowniczym działaniom kolejnych ekip. Kiedy władzę objęło SLD, zamiast punktować postkomunistów na bazie warunków pracy, wolała zajmować się aborcją, rechrystianizacją Polski i innymi absurdalnymi jak na związek zawodowy tematami. Członkowstwo spadło na łeb, na szyję i dziś muszą walczyć o przetrwanie i rozwój poprzez ciche wspieranie rządowych planów ograniczania ilości związków zawodowych w przedsiębiorstwach.
Czy tak musiało być? Nie. Solidarnościowi liberałowie mogli mobilizować ludzkie emocje. To działa - wystarczy dziś spojrzeć na Stany Zjednoczone, gdzie triumfy święci dający nadzieję Barack Obama. Zamiast udowadaniać, że przemiany są konieczne, mogli stworzyć miejsce na realną dyskusję o ich kierunku. W 1991 ówczesna Unia Demokratyczna w skali całego kraju uzyskała ok. 12% poparcia. W jednym regionie - na Dolnym Śląsku - miast zachęcać do przedsiębiorczości zajęła się prawami pracowniczymi. Efekt? W rejonie tym miała 20%. Niestety, ogólnopolskie partie polityczne wolały udowadniać istnienie jedynie słusznego, neoliberalnego konsensu, marginalizując takich wybitnych ekonomistów, jak Ryszard Bugaj czy Tadeusz Kowalik.
"Solidarność" zepchnęła się na ideologiczną prawicę, zajmując się sprawami obyczajowymi. Nierzadko zakładowa wierchuszka związku traktowała szeregowych jego członków z pogardą, ciesząc się ze zwalniania robotników niewykwalifikowanych i... kobiet, które ich zdaniem nie powinny pracować w "męskich" przedsiębiorstwach - na jakichkolwiek stanowiskach. Taki elitaryzm bardzo łatwo wykorzystały partie populistyczne - Samoobrona, LPR, a potem także PiS. Jeśli ktoś pyta się o fatalną sytuację lewicy w kraju, odpowiedź jest prosta - to efekt zostawienia ludzi samym sobie przez całe lata transformacji (w tym przez "lewicę" w l. 2001-2005), a zwalanie na nich winy, że wybierają polityków, którzy przynajmniej udają, że się nimi zajmują, jest pluciem tym ludziom w twarz.
Cóż zatem robić? Pokazywać alternatywy, dawać nadzieję - i pokazywać wkurzonym ludziom, dlaczego jest im źle i jak zrobić, by było dobrze. Inaczej ciągle będziemy tkwić w dziwnym przekonaniu, jakoby teraz największym wrogiem sił "na lewo od PO" miałby być... PiS (jak wiadomo, wrogiem opozycji zawsze jest inna opozycja...), a tym, co potrzebujemy w polityce, to chłodny profesjonalizm. Pamiętajcie - ci, którzy poszli tą drogą, marnie skończyli, tak w kraju, jak i na świecie. Mam nadzieję, że nie muszę wymieniać mnóstwa przykładów, które już na łamach tego bloga się pojawiły...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz