Kiedy rozmawiałem ze swoim dobrym, konserwatywnym kolegą na temat teatralnej sztuki Stanisława Ignacego Witkiewicza, "Nodobnisi i kockodanów", usiłował przekonać mnie do tego, że wyższe klasy społeczne mają prawo do swoich drobnych perwersji, natomiast ich powszechna akceptacja dla każdej i każdego w społeczeństwie - niczym u Witkacego - oznaczać będzie krach cywilizacji. Przywilej tego typu dla wąskiej kasty jakoś specjalnie mnie nie grzeje, nie przekonuje mnie założenie, że kiedy każda i każdy z nas zacznie uprawiać pozamałżeńską miłość, okładać się pejczami czy wąchać swym bliźnim skarpetki nagle nastąpi koniec świata. Nie zauważyłem też, by każde społeczeństwo, w którym społeczne normy zachowań oraz trzymająca go w ryzach hierarchia były szczególnie ścisłe, było automatycznie szczęśliwsze od tego, podchodzącego do tych kwestii z nieco większym luzem. Nie oznacza to automatycznie, że taki czy inny poziom swobód obyczajowych miał automatycznie zapewnić dobrobyt bądź nędzę - tak prosto na świecie jeszcze nie jest.
Sztuki Witkacego postrzega się z punktu widzenia autora, który we wrześniu 1939 roku popełnił samobójstwo na wieść o wkroczeniu na tereny II Rzeczypospolitej sowieckiej armii. W jego dziełach nie brak pesymizmu, dotyczącego losu świata z większą niż kiedykolwiek w historii rolą mas. Wydaje się jednak, że warto na chwilę zapomnieć o autorze - nie tyle koniecznie głosząc jego śmierć, jak to zwykła czynić Roland Barthes, ale dając mu chwilę odpocząć od własnych dzieł. Spójrzmy zatem na "Szewców" - dramat z 1934 roku, a więc okresu, gdy obok komunizmu swój pochód przez Europę rozpoczął nazizm. Po latach włoskiej praktyki faszyzmu, przy radykalizujących się nastrojach na kontynencie, w tym w autorytarnej Polsce z występującą w niej coraz bardziej skręcającą w prawo endecją i skrajnie prawicowymi, paramilitarnymi bojówkami inspirującymi się Hitlerem, trudno było patrzeć w przyszłość z nadzieją. Stosunki społeczne nad Wisłą dalekie były od kierowania się zasadami społecznej sprawiedliwości, poziom zamożności pozostawał wiele do życzenia, a zmagania z kryzysem ekonomicznym przynosiły efekty bardzo rozłożone w czasie. Nic zatem dziwnego, że Witkiewicz nie miał ochoty pisać optymistycznych utopii, preferując dość dekadenckie formy twórczości.
Zamiast skupiać się na końcowym, trzecim akcie, gdzie rewolta rzemieślników, miast przynieść wolność, kończy się degengroladą i niekończącym się pasmem prowadzącej do szaleństwa przemocy. Z perspektywy czasu wiemy już, że Sowiety okazały się eksperymentem dość poronionym i nie ma co myśleć o tym, na ile autor "Szewców" przerysował sytuację panującą w ZSRR, a na ile przewidział czekającą swój kraj przyszłość. Bardziej interesujące są początki dzieła, z naciskiem na akt pierwszy. Mamy tu czeladników i majstra Sajetana Tempe, wykonujących nużącą pracę dla utrzymania się przy życiu, przedstawiciela klasy średniej - prokuratora Scurvy'ego oraz Księżną, symbolizująca stary, arystokratyczny porządek. Interakcje między nimi pozostają niezmiernie ciekawe. Bardzo szybko okazuje się bowiem, że Scurvy'emu najbardziej nie zależy na wzniosłych ideach, które usiłuje wdrażać w kolejnych partiach dzieła, lecz na seksualnym i habitusowym spełnieniu z Księżną. Jak trzeźwo zauważa jeden z czeladników, jeszcze 200 lat wcześniej arystokracja traktowała inteligenckich mieszczan niewiele lepiej niż pańszczyźnianych chłopów. Dla osiągnięcia tego zespolenia, które ma podciągnąć pozycję adwokata na społecznej drabinie, warte jest dla niego wzięcia udziału w faszystowskiej maskaradzie. Spełnienia i tak nie zazna, upadlając się i zmieniając w trzymanego na smyczy psa, cierpiącego z powodu seksualnego niewyżycia.
Pomimo klasowych uprzedzeń, również relacje między robotnikami a Księżną nie są tu jednoznaczne. Czeladnicy i Sajetan podziwiają i zazdroszczą jej wyzwolenia z krępujących ich norm. Im przysługuje jedynie piwo i żona, podczas gdy aspiracje i libido nie pozwalają na zadowolenie się takim stanem rzeczy. Arystokratka z kolei nie waha się grać z nimi w grę, w której stawką w pewnym momencie staje się "wygryzienie" stękającego za nią, średnioklasowego inteligenta. Nie ukrywa, że motyl, który ma ja symbolizować, lubi w naturze siadać także na zwierzęcych odchodach (które mają uosabiać "klasy pracujące") oraz że fascynuje ją praca rzemieślnicza, którą ceni wyżej niż tę wykonywaną przy taśmach montażowych. Tytułowi Szewcy, którzy szyją buty, usiłują przekonać do swych racji także klasę średnią, ta jednak pozostaje głucha na ich odezwy, nie będąc przekonaną tak do przyznania robotnikom swobód obyczajowych, które również pragnie, jak też do jej niechęci wobec dawnych społecznych struktur i hierarchii. Można by rzec, że Scurvy staje się nieco bardziej gwałtownie poczynającym sobie alter ego Stanisława Wokulskiego z "Lalki" Bolesława Prusa, który tak jak on nie doczekuje się zaspokojenia swoich pragnień.
Survy to jednak nie do końca Wokulski. Ten nie dystansował się tak bardzo do swojej przeszłości zdeklasowanego szlachcica, zarabiającego na życie ciężką, fizyczną pracą. Dystynkcja dla witkacowskiego adwokata staje się ostatecznym celem, który zakończy się dla niego deklasacją, a wręcz dehumanizacją. Po rewolucji robotniczej postacie tak jego, jak i księżnej nie przestają być groteskowe i wyalienowane z rzeczywistości. Rzecz jasna jej degenerację trudno uznać za szczęśliwe zakończenie - Hiper-Robociarz, zwiastujący sowiecki nadzór nad czeladnikami, to mało optymistyczna wizja. Przemiana Sajetana, który w trzecim akcie mówi innym od dotychczasowego językiem pokazuje, jak korumpująca bywa władza i jak silna pozostaje tendencja do odtwarzania społecznej hierarchii. Pytanie, czy możliwy byłby - tak w świecie wykreowanym przez Witkacego, jak i tym rzeczywistym - inny scenariusz, pozostaje otwarty. Pytanie, czy praca, coraz szybsza, bardziej wydajna i alienująca, pozostawia do tego przestrzeń i czy wieczne spoglądanie na górę społecznej drabiny - nie tylko ekonomicznej, ale także kulturowej - nie utrudnia przypadkiem zaistnienia takiej możliwości...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz