Właśnie przeczytałam informację o tym, że polityk klubu poselskiego SLD, Bartosz Arłukowicz przyjął stanowisko w gabinecie Tuska. Przypuszczam, iż jest to wynikiem dyskusji w ramach SLD, oraz nie dziwię się tej decyzji i nie jest to szokujące, ale wprost przeciwnie - jest to moment, który moim zdaniem lepiej pozwala zobaczyć, że SLD nigdy nie było lewicowe, miało zresztą ku temu niewiele intelektualnych zasobów i politycznych warunków możliwości. Ta sytuacja redukuje SLD do roli politycznej przystawki do partii neoliberalnych, bo sojusz z narodowo-katolickimi ugrupowaniami jest dla nich jeszcze bardziej niestrawny.
Granica prawica/lewica zawsze była umowna i płynna, jednak dzisiaj, w czasach spektaklu czy neoliberalno-konserwatywnej hegemonii mamy do czynienia z przesunięciem granicy lewica/prawica poza obręb dyskursu publicznego i parlamentarnej demokracji. Socjaldemokracja przeszła do historii, a partie, które zajmowały tę pozycję albo zostały zmarginalizowane, albo przeobraziły się w neoliberalną lewicę, która etykietuje się jako tak zwana trzecia droga, odwołuje się do nowej (neo)modernizacji, o której nota bene u nas ciągle opowiada tak Sławomir Sierakowski i środowisko Krytyki Politycznej, jak i Michał Boni). W kraju takim jak Polska, lewica straciła język, a więc zdolność kumunikacji i krytyki, nie stworzyła siatki pojęciowej do krytyki transformacji, co się dopiero teraz i grubo za późno powoli zmienia. Politykom z SLD nie przechodzą do głowy i przez usta takie zakazane przez salon pojęcia jak neoliberalizm czy nowy konserwatyzm i ich nierozerwalne związki, które pozwalają zobaczyć nową rzeczywistość społeczną niczym króla bez ubrania. Podobnie jak inne partie, SLD skupiło się na taktyce, na polityce medialnej reprezentacji, nie mając strategii, a co ważniejsze - SLD nie wykształcił swojego języka do zaistnienia w polityce inaczej niż w neoliberalnych ramach.
Ma to liczne i różne przyczyny. MFW i Bank Światowy efektywnie popierali partie postkomunistyczne, gdyż uważali, że włączenie tych partii do rządzenia i polityki parlamentarnej ułatwi deregulację i prywatyzację. Zarządzenie politycznym ryzykiem przemawiało za tym, aby nie zostawiać ich na zewnątrz, gdzie mogliby ogniskować opór wobec neoliberalnej transformacji. Domowa patologizacja "postkomuny" wytwarzała zapotrzebowanie na autoprezentacje siebie jak dobrych chłopców, którzy chcą rynku, demokracji, nie lubią kościoła, wspominają o biednych, popierają gejów, formalną równość i parytety... słowem - chcą udowodnić, iż są nowocześni. Co istotne, były i są pewne ciągłości między państwowym socjalizmem a neoliberalizmem. Główne zajęcie rządów i administracji od Gomułki po Tuska to rządzenie ekonomiczne, skupione na wzroście gospodarczym i wzmacnianiu potencjału gospodarczego kraju, Robią to inaczej, w różnych kontekstach, inaczej odnosili się do podziału wyników wzrostu gospodarczego, ale cele podporządkowania 'społeczeństwa' wzrostowi gospodarczemu i jego miary (PKB) są identyczne. Między innymi dlatego tak łatwo było intelektualnym elitom wychowanym w czasach PRL przejść od socjalizmu do neoliberalizmu.
Taktyczne wstawienie Arłukowicza na stanowisko "reprezentanta" wykluczonych jest momentem, który pozwala zobaczyć politykę jako spektakl (idea Guy Deborda) i zawłaszczenie języka, które ukrywa faktyczne relacje władzy, płci i kapitału. Jeśli reprezentacja "wykluczonych" jest dopuszczalna, to tylko przez mianowanie, a więc zawieszenie demokracji i tym samym fikcję reprezentacji. Ponadto, sama kategoria wykluczonych służy tylko do legitymizacji normy (bogactwa), od której 80-90% tak zwanego społeczeństwa jest wykluczone, jednocześnie będąc wprzęgniętym do wytwarzania zysków i służąc jako zasób fiskalny, z którego dochody mikroklasa zarządzająca państwem przekierowuje na konta członków i członkiń tej klasy, dla wielkiego biznesu i sektora finansów. Jak uważa Agamben, jesteśmy (na różne sposoby) włączani przez wykluczenie, które jest powszechnym stanem normalnym. Paradoksalnie więc Arłukowicz mianowany jest jako przedstawiciel wykluczonych, a więc (prawie) wszystkich po to, żeby 'wszyscy" nie mieli swojego przedstawiciela.
Kategoria ‘wykluczeni’ powszechnie kojarzy się z polityką społeczną panstwa. Wprowadzana inkrementalnymi krokami neoliberalna rewolucja zachowała pewne atrapy pojęciowe (w tym polityki społecznej), ale de facto dla neoliberałów polityka społeczna to polityka gospodarcza. Neoliberalizm zakłada, iż wzrost gospodarczy skapuje do dołu, wszyscy z niego korzystają, problem ubóstwa jest rozwiązany, a jeśli jeszcze zostają jacyś ubodzy, to na własne życzenie, w każdym razie są to dewianci, czy dewiantki (patrz wypowiedzi Balcerowicza na temat ubóstwa czy też opinie internautów po strajku matek z Wałbrzycha, gdzie wzywano do sterylizacji i uwięzienia niezamożnych, a więc wyrodnych matek, czyli pasożytów). W tym kontekście, w swoim rezydualnym stadium atrapy, polityka społeczna jako praktyka dąży do zmniejszenia ubóstwa tak wizualnie jak i materialnie. Mówi się o enklawach biedy, polskich fawelach i tak dalej.
Dyskurs ten robi z ubóstwa marginalny wyjątek. Ubóstwo jest uniewidaczniane statystycznie, przez zaniżone progi dochodowe, które oddziela bogatych od ubogich, lub gdy na przykład Instytut Pracy i Polityki Społecznej zmienia metody kalkulacji minimum egzystencji, tak jak stało się to w 2005 roku, co statystycznie zmniejszyło liczebność grupy konstruowanej jako ubodzy. Materialnie problem ubóstwa jest likwidowany przez brak płatnej pracy, likwidację praw socjalnych, redukcje nakładów finansowych na zabezpieczenia społeczne (opieka/reprodukcja społeczna), niskie zasiłki i represje ludzie doprowadzani są do śmierci (warto spojrzeć na 16 lat krótszą średnią długość życia kobiet na Pradze w porównaniu z kobietami z Wilanowa, najbiedniejszej i najbogatszej dzielnicy Warszawy). De facto więc Arłukowicz jest specjalnym pełnomocnikiem od wojny z biednymi. Nie jest możliwa likwidacja ubóstwa bez podważenia neoliberalnej ramy rządzenia. Widzialna ręka neoliberalnego państwa (w tym także, kiedy u jego steru stało SLD) produkuje ubóstwo. Ponieważ Arłukowicz wstępuje do neoliberalnego rządu jako 'lewicowy' reprezentant wykluczonych, pozwala to tę wojnę zamazać. Dla SLD z kolei zajęcie przyczółka w rządzie PO oznacza przekroczenie bariery odrębnej politycznej tożsamości i konfuzję w tym jak SLD reprezentuje siebie. Budując figurę PO jako partii pro-społecznej, SLD rozdziera związki z własnym elektoratem.
Ewa Charkiewicz jest prezeską Fundacji im. Tomka Byry "Ekologia i Sztuka" oraz twórczynią Think Tanku Feministycznego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz