Po 15 latach od czasu, kiedy na światło dzienne wyszedł "Dżihad kontra McŚwiat" Benjamina Barbera, przyszła wreszcie okazja, bym do tej książki zajrzał i ją przeczytał. Pokazuje to, że uczęszczanie na zajęcia z literatury XX wieku może przyczynić się, chcąc nie chcąc, do nadrobienia pewnych czytelniczych zaległości. Upływ czasu pozwala na sprawdzenie, na ile prezentowane przez amerykańskiego publicystę wizje rzeczywistości bronią się, a na ile okazały się one nietrafionymi.
Nie ma co specjalnie rozwijać głównej, książkowej tezy. W telegraficznym skrócie zatem: mamy - zdaniem Barbera - do czynienia z rosnącą rywalizacją dwóch wizji rzeczywistości, żerujących na świecie po upadku komunizmu. Pierwszą z nich jest McŚwiat - teren dominacji gospodarki wolnorynkowej i rosnącego utowarowienia kolejnych dziedzin życia. Drugą jest Dżihad, rozumiany szerzej niż li tylko islamski fundamentalizm - w jego obrębie mieszczą się wszystkie ruchy, które odwołują się do poczucia mniej lub bardziej oblężonej wspólnoty lokalnej, pielęgnującej swą partykularną tożsamość. Obie te tendencje mają przyczyniać się do korozji tego, co dla lewicowego liberała jest szczególnie istotne - demokracji, z jednej strony podmywanej przez medialne monopole, z drugiej - przez dążenie do narodowej bądź religijnej jedności. Jako alternatywę dla takiego stanu rzeczy uznaje rozbudowę globalnego społeczeństwa obywatelskiego - kościołów, fundacji, stowarzyszeń, lokalnych społeczności - mające stać się przeciwwagą dla wszechwładzy państwa i ekonomii.
Czytając "Dżihad kontra McŚwiat" można dojść do wniosku, że nie ma tu niczego nowego w stosunku do wielu, między innymi alterglobalistycznych książek (chociażby "No Logo" Naomi Klein), jeśli chodzi o diagnozę sytuacji. Warto jednak popatrzeć na fakt, że w połowie "szalonych lat dziewięćdziesiątych", o których pisał między innymi Joseph Stiglitz, krytyka wolnorynkowego dogmatyzmu nie znajdowała dla siebie wiele miejsca w medialnym głównym nurcie. Dominowała tam promowana przez Francisa Fukuyamę wizja "końca historii" pod sztandarem turbokapitalizmu, a - jak zauważa Barber - koncentracja mediów w rękach pojedynczych koncernów oraz rozkład i tak dość wątłych amerykańskich przepisów uwzględniających w przestrzeni medialnej różnorodności opinii oraz interesu publicznego - o pluralizm było coraz trudniej. Z tego punktu widzenia - choć nie ma tu niczego, czego osoba zainteresowana światem z perspektywy zielonej polityki by nie wiedziała - zaliczyć ją można do klasyki nowej, dalekiej od marksizmu krytyki społecznej.
Na wielu konkretnych przykładach widać, że nie wszystkie prognozy Barbera się obroniły. Energetyka odnawialna rozwija się dynamicznie wszędzie tam, gdzie - w przeciwieństwie do Polski - nie rzuca się jej kłód pod nogi, Chiny są raczej dalekie od rozpadu, pewnie krocząc w stronę stania się globalnym supermocarstwem, a Quebec nie tylko nie oddzielił się od Kanady, ale w ostatnich wyborach postawił po raz pierwszy od kilkunastu lat na partię federalną, nie zaś na lokalne, frankofońskie ugrupowanie. Symbolem tego procesu jest wybór do parlamentu kandydatki socjaldemokratów z NDP, która nie dość, że nie pochodzi z prowincji, a w czasie kampanii pojechała na wakacje do Las Vegas, to na dodatek... nie zna francuskiego! Przykład ten pokazuje, że granice między McŚwiatem a Dżihadem były bardzo płynne, a czas pozwala zarówno na spadek niepokojów, związanych z rosnącymi różnicami tożsamościowymi, ale też wzbudzić zew demokracji w rejonach świata, po których wcale byśmy się tego nie spodziewali. Przykład Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu powinien być tu szczególnie wymowny, tym bardziej że momentami - choć autor nie mówi tego wprost - zdaje się sugerować, jakoby pogodzenie demokracji z islamem miało być nad wyraz trudne.
O ile opis McŚwiata wydaje się trzymać poziom, o tyle mam problem z tak szerokim postawieniem kwestii Dżihadu. Trudno mi przekonać się do wrzucenia do jednego worka terrorystów, radykalnych mułłów oraz... osoby zaangażowane w odnowę języka okcydańskiego. Bretoni czy Katalończycy nie mają zamiaru rezygnować z uczestnictwa w globalnym wyścigu ekonomicznym, a mniejsze lub większe animozje wobec większych państw, których są częścią składową, nie przeszkadzają im w dość aktywnym uczestnictwie w bardziej niż państwo narodowe, uniwersalistycznym projekcie europejskim. Mieszanie tego partykularyzmu z tym, przeżywanym przez rosyjskich nacjonalistów czy też tęskniących za "starymi, dobrymi czasami" mieszkankami oraz mieszkańcami NRD już wydaje się nieco naciągany (wszak nacjonalizm w Europie Zachodniej ma inne, częstokroć lewicowe oblicze, co nie zdarza się zbyt często na wschodzie kontynentu), a co dopiero mówić o islamskim czy ewangelikalnym fundamentalizmie...
To właśnie zaprezentowana przez Barbera dychotomia wydaje się moim zdaniem najsłabszym jej ogniwem. Nie oznacza to, że nigdzie się ona nie sprawdza (opis aktualnej sytuacji na polskiej scenie politycznej wydaje się dość trafnie w nią wpisywać), ale w skali globalnej wydaje się ona słabnąć. Warto jednak samodzielnie przekonać się, czy moja diagnoza jest słuszna i przeczytać tę niemal 500-stronnicową książkę Barbera samodzielnie. Sam zaś z niecierpliwością czekam na moment, kiedy będę miał czas na przeczytanie "Skonsumowanych", jego znacznie nowszej książki, na którą chrapkę mam już od dłuższego czasu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz