Z jednej strony odrzuca mnie projekt, w którym młodzi rodzice muszą płacić za żłobek więcej niż kilkaset złotych a miasto wykorzysta te pieniądze na finansowanie żłobków prywatnych.
Z drugiej, kiedy sobie w głowie porządkuję myślę sobie tak:
1. Brakuje ogromnej liczby żłóbków w dzielnicach oddalonych od centrum (np. Białołęka), co trzyma kobiety w domu.
2. Nie widzę realnych szans, żeby miasto pobudowało nowe placówki.
Wynika z tego, że należy się skupić na zapewnieniu jak największej ilości miejsc w placówkach zajmujących się opieką nad dziećmi w wieku przedprzedszkolnym. Z tej perspektywy idea dofinansowania jest słuszna i nie widzę problemu, że pieniądze trafią w ręce prywatne (bo nie oznacza to gorszej opieki), zwłaszcza że te placówki już istnieją, czyli mogą przyjąć dzieci teraz, a nie za kilka lat, zakładając, że powstanie nowa infrastuktura.
I tylko ciągle mam niejasne, niestety, wrażenie, że coś tu jednak nie pasuje, bo:
a) Skoro mówimy, że cena została wyliczona w oparciu o koszt utrzymania dziecka, a do tego będą jeszcze zniżki - to skąd te pieniądze na dotacje?
b) Skoro chcemy wspomóc rodziców to dlaczego pieniędzy na ten cel szukamy w kieszeniach rodziców z małymi dziećmi, nie zaś na przykład w cięciach wydatków pseudo-rozrywkowych (n-te stadiony, świecące fontanny etc.)?
c) Skoro stawiamy (raczej fałszywą) tezę, że system emerytalny i cała gospodarka padnie w wyniku niżu demograficznego, to dlaczego mnożymy wątpliwości młodych rodziców w kwestii decyzji o dziecku, a nie je rozwiewamy?
d) Wyobrażam sobie schemat myślenia propagatorów rozwiązania, że w wyniku wprowadzenia opłat i systemu obniżek, najbiedniejsi będą płacić dalej kilkaset złotych w żłobku publicznym, "średniacy ok 700-1000" niezależnie od tego czy placówka będzie prywatna czy państwowa, a najbogatsi w publicznym ok. 1200 zł i to na nich będzie spoczywał ciężar utrzymania dwóch poprzednich grup, które zapłacą mniej niż koszty opieki. Ale ja osobiście nie wierzę, że ci najbogatsi poślą dzieci do publicznych żłobków za 1200zł. Minimalnie drożej znajdą opiekunkę (tak, wbrew mediom można znaleźć i za 1,2-1,4 tysiąca), lub poślą do prywatnego, bo ten jest nowszy, ładniejszy i się bardziej stara a na dodatek będzie tańszy, a bogaci liczą pieniądze bardzo dobrze. Innym słowy może się okazać, że opłaty zostaną a na dofinansowania pieniędzy nie będzie.
e) Zaproponowane progi są bez sensu. Sam wydatek mieszkaniowy (czynsz + kredyt) to na czysto, wedle moich wyliczeń, minimum 2500-3000 zł (przy małym mieszkaniu na Białołęce). Przy dziecku, koszty wyżywienia, ubrania, pieluch i kosmetyków (zwłaszcza proszków do prania) to znaczący wydatek - trzyletniemu dziecku nie daje się kiełbasy z Biedronki. Nie będę teraz tego liczył, ale moim zdaniem, w oparciu o własne doświadczenie, ludzi z dochodami 2x4.200 złotych brutto nie stać na taki żłobek nawet przy jednym dziecku.
Skłaniam się ku głosowi przeciw wzrostowi opłat. Z punktu widzenia usług jakie miasto powinno promować i dostarczać, opieka nad dziećmi, szalenie ważna dla rozwoju dzieci oraz możliwości rozwoju rodziców, a zwłaszcza kobiet, jest szalenie ważna. Wydaje mi się, że jest w tej grupie usług, gdzie miasto powinno szukać wszędzie rozwiązań by były one szeroko i możliwie nieodpłatnie dostępne. Bardzo podoba mi się pomysł dopłat do żłobków prywatnych, ale źródło pieniędzy na to powinno być chyba inne.
Piotr Wilczyński jest członkiem warszawskiego koła Zielonych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz