Seriale animowane nie służą już do zabawiania dzieci. Przy niektórych z nich dużo większą frajdę mają ich rodzice.
Dawno dawno temu, i to wcale nie za siedmioma górami, lasami, rzekami i bagnami, życie bywało dużo prostsze. Wiedziało się, że kiedy w telewizji lecą narysowane kreski z Bielska-Białem, nazwane Reksiem, Bolkiem i Lolkiem czy innym rozbójnikiem można było zostawić dziecko same w pokoju i zająć się gotowaniem. Wprawdzie czasem i tam działo się różnie, bo na przykład w "Bolku i Lolku na Dzikim Zachodzie" jeden drugiemu wskoczył do wanny (a kąpielówek nie posiadali - widocznie już wtedy działała homoseksualna propaganda), jednak z grubsza można było przyjąć, że nie należy się tym zanadto przejmować. Także w pierwszych latach telewizji w Polsce - o czym także w tym numerze - bajki zza oceanu były proste i przyjazne. Jakim zagrożeniem dla rodzinnego miru mogli być Flintstonowie czy Jetsonowie, tworzący czułe i kochające rodziny? Ale nadeszły Dragonballe, Czarodziejki z Księżyca i Wojownicze Żółwie Ninja i zepsuły wszystko. Zrozpaczeni rodzice mieli do wyboru oglądać je z dziećmi albo wyrzucić telewizor przez okno. Albo...
Owoce pokolenia MTV
Wielu z ludzi mających dziś około trzydziestu, czterdziestu lat miało w swoim życiu epizod fascynacji MTV. Nie była wówczas tą samą, odmóżdżającą papką co dziś - była kreatorką trendów i muzycznych mód, prezentując szeroką gamę muzyki i niebanalną rozrywkę. Jednym z przejawów tego stanu rzeczy był nadawany od 1993 do 1997 serial "Beavis and Butthead". Dwójka młodych, dojrzewających chłopaków uwielbiała godzinami przesiadywać na kanapie przed telewizorem, komentując rzeczywistość. Stali się na tyle sławni, że zaśpiewali razem z Cher piosenkę "I've Got You Babe". Wprawdzie chronologicznie wyprzedzili ich urodzeni w 1987 roku Simpsonowie, jednak ta ostatnia kreskówka, emitowana po dziś dzień, jest raczej pomostem łączącym świat nastolatków i dorosłych niż samodzielnym kamieniem milowym na drodze animacji do równouprawnienia. Co nie znaczy bynajmniej, że brakuje mu ikry - wręcz przeciwnie, dzięki swojej trzymanej w ryzach buntowniczości także na początku lat 90., emitowany w ramach Wieczorynki mógł wpłynąć na zmianę narodowego gustu. Niestety, wtedy się nie udało.
Zadupie i przyległości
W roku zakończenia tworzenia przez MTV kanapowego duetu, inna sieć kablowa zza oceanu - Comedy Central - rozpoczęła emitować pierwsze odcinku kultowego South Parku. Absolutna niepoprawność polityczna tej serii (jeden z bohaterów ginął co odcinek, inny był gruboskórnym antysemitą) przyczyniła się do wzrostu jej znaczenia. Serial ten formalnie zakończył erę, kiedy kreskówki redukowano jedynie do roli grzecznych narzędzi pouczania dzieciaków, jak powinny się zachowywać. Po dziś dzień rozprawia się ostrym językiem z intelektualną ciasnotą i stereotypami, jakie nadal tkwią w każdym z nas. Częstokroć jeździ po bandzie, dość mocno akcentując np. homoseksualizm diabła czy też bezpardonowo rozprawiając się z ulubionym wyznaniem hollywoodzkich gwiazd - kościołem scjentologicznym, co zakończyło się rezygnacją z podkładania głosu przez aktora odgrywającego szefa kuchni. Przy tym wszystkim jednak potrafi nie dość, że bawić, to także zastanowić się nad światem. Nieprzychylni widzą w nim jedynie rubaszny humor, któremu zdarza się obracać wokół fekaliów, fani zaś - przenikliwą krytykę stosunków społecznych, opartych na wyścigu za pieniędzmi, ludzkiej bezideowości czy też dążeniu do jak najlepszych słupków oglądalności. Rodzime telewizje postanowiły olać to zjawisko i jedynie Canal+ emitował serie w godzinach wieczornych.
Rodziny funkcjonalne inaczej
Jedyną z większych stacji, które postanowiły przełamać nieco ten trend jest TV 4. Czwórka, raczej z przymusu (mniejszy budżet na produkcje własne niż rynkowi potentaci) zaczęła pokazywać animację, która wymykała się ramom grzecznej i skierowanej li tylko dla dzieci. Szybko okazało się, że nie jest to łatwe - za jeden z odcinków Futuramy, nad Wisłą nazwanej "Przygodami Fry'a w kosmosie" musiała zapłacić karę finansową, nałożoną przez KRRiT. Trudno uznać ów organ za kompetentny do rozstrzygania o jakości i poziomie odwagi owego dość grzecznego jak na obecne standardy serialu, skoro już w niemieckiej telewizji podobne emitowane są w godzinach popołudniowych jako kino familijne. Dla porównania - fenomenalna "Głowa rodziny" na zachód od Odry widziana była w weekendowe popołudnia w okolicach godziny 14.00, u nas zaś nigdy nie była emitowana przed 22.00. A szkoda, bo serie oparte na schemacie "pozorna amerykańska rodzina, która tak naprawdę wcale tak pozorna nie jest" niosą w sobie więcej życiowej prawdy niż "Klan" czy "M jak miłość". W rodzinie Lubiczów nie znajdzie się niestety miejsce na gadającego, lewicującego psa albo też na niemowlaka, który swoje życie poświęca planom zabicia matki i podboju świata.
Nasze poletko
U nas doczekaliśmy się równorzędnego traktowania dopiero niedawno, wraz ze startem "Włatców Móch". Każdy odcinek ogląda niemal pół miliona widzów i jest to jedna z najchętniej oglądanych propozycji programowych TV4. Z grubsza chodzi o to samo co w South Parku - znajomi ze szkoły zmagają się z miłością i nauczycielką, odkrywają nowe światy, grają w piłkę i robią milion standardowych rzeczy na milion niestandardowych sposobów. Opinie o "Włatcach" są zróżnicowane - od zachwytów widowni do sceptycyzmu krytyki, która spodziewała się czegoś lepszego. Już sam fakt zaistnienia zjawiska jest tu jednak dobrym prognostykiem na przyszłość. Kto wie, być może kiedyś będziemy świadkami tak wielkich kontrowersji jak w Niemczech, gdzie tamtejszy oddział MTV, ku rozpaczy katolickich biskupów, zdecydował się na emisję Popetown, gdzie Watykanem rządzi zdziecinniały papież, a same państwo ma służyć jedynie zarabianiu pieniędzy na wiernych i azjatyckich turystach. Emisja poszła, co pozwoliło pokazać słabość wykonania tego konceptu. Jak widać, w każdej dziedzinie zdarzają się zarówno perełki, jak i gnioty. O tym, który jest czym, decydują widzowie pilotami.
Dawno dawno temu, i to wcale nie za siedmioma górami, lasami, rzekami i bagnami, życie bywało dużo prostsze. Wiedziało się, że kiedy w telewizji lecą narysowane kreski z Bielska-Białem, nazwane Reksiem, Bolkiem i Lolkiem czy innym rozbójnikiem można było zostawić dziecko same w pokoju i zająć się gotowaniem. Wprawdzie czasem i tam działo się różnie, bo na przykład w "Bolku i Lolku na Dzikim Zachodzie" jeden drugiemu wskoczył do wanny (a kąpielówek nie posiadali - widocznie już wtedy działała homoseksualna propaganda), jednak z grubsza można było przyjąć, że nie należy się tym zanadto przejmować. Także w pierwszych latach telewizji w Polsce - o czym także w tym numerze - bajki zza oceanu były proste i przyjazne. Jakim zagrożeniem dla rodzinnego miru mogli być Flintstonowie czy Jetsonowie, tworzący czułe i kochające rodziny? Ale nadeszły Dragonballe, Czarodziejki z Księżyca i Wojownicze Żółwie Ninja i zepsuły wszystko. Zrozpaczeni rodzice mieli do wyboru oglądać je z dziećmi albo wyrzucić telewizor przez okno. Albo...
Owoce pokolenia MTV
Wielu z ludzi mających dziś około trzydziestu, czterdziestu lat miało w swoim życiu epizod fascynacji MTV. Nie była wówczas tą samą, odmóżdżającą papką co dziś - była kreatorką trendów i muzycznych mód, prezentując szeroką gamę muzyki i niebanalną rozrywkę. Jednym z przejawów tego stanu rzeczy był nadawany od 1993 do 1997 serial "Beavis and Butthead". Dwójka młodych, dojrzewających chłopaków uwielbiała godzinami przesiadywać na kanapie przed telewizorem, komentując rzeczywistość. Stali się na tyle sławni, że zaśpiewali razem z Cher piosenkę "I've Got You Babe". Wprawdzie chronologicznie wyprzedzili ich urodzeni w 1987 roku Simpsonowie, jednak ta ostatnia kreskówka, emitowana po dziś dzień, jest raczej pomostem łączącym świat nastolatków i dorosłych niż samodzielnym kamieniem milowym na drodze animacji do równouprawnienia. Co nie znaczy bynajmniej, że brakuje mu ikry - wręcz przeciwnie, dzięki swojej trzymanej w ryzach buntowniczości także na początku lat 90., emitowany w ramach Wieczorynki mógł wpłynąć na zmianę narodowego gustu. Niestety, wtedy się nie udało.
Zadupie i przyległości
W roku zakończenia tworzenia przez MTV kanapowego duetu, inna sieć kablowa zza oceanu - Comedy Central - rozpoczęła emitować pierwsze odcinku kultowego South Parku. Absolutna niepoprawność polityczna tej serii (jeden z bohaterów ginął co odcinek, inny był gruboskórnym antysemitą) przyczyniła się do wzrostu jej znaczenia. Serial ten formalnie zakończył erę, kiedy kreskówki redukowano jedynie do roli grzecznych narzędzi pouczania dzieciaków, jak powinny się zachowywać. Po dziś dzień rozprawia się ostrym językiem z intelektualną ciasnotą i stereotypami, jakie nadal tkwią w każdym z nas. Częstokroć jeździ po bandzie, dość mocno akcentując np. homoseksualizm diabła czy też bezpardonowo rozprawiając się z ulubionym wyznaniem hollywoodzkich gwiazd - kościołem scjentologicznym, co zakończyło się rezygnacją z podkładania głosu przez aktora odgrywającego szefa kuchni. Przy tym wszystkim jednak potrafi nie dość, że bawić, to także zastanowić się nad światem. Nieprzychylni widzą w nim jedynie rubaszny humor, któremu zdarza się obracać wokół fekaliów, fani zaś - przenikliwą krytykę stosunków społecznych, opartych na wyścigu za pieniędzmi, ludzkiej bezideowości czy też dążeniu do jak najlepszych słupków oglądalności. Rodzime telewizje postanowiły olać to zjawisko i jedynie Canal+ emitował serie w godzinach wieczornych.
Rodziny funkcjonalne inaczej
Jedyną z większych stacji, które postanowiły przełamać nieco ten trend jest TV 4. Czwórka, raczej z przymusu (mniejszy budżet na produkcje własne niż rynkowi potentaci) zaczęła pokazywać animację, która wymykała się ramom grzecznej i skierowanej li tylko dla dzieci. Szybko okazało się, że nie jest to łatwe - za jeden z odcinków Futuramy, nad Wisłą nazwanej "Przygodami Fry'a w kosmosie" musiała zapłacić karę finansową, nałożoną przez KRRiT. Trudno uznać ów organ za kompetentny do rozstrzygania o jakości i poziomie odwagi owego dość grzecznego jak na obecne standardy serialu, skoro już w niemieckiej telewizji podobne emitowane są w godzinach popołudniowych jako kino familijne. Dla porównania - fenomenalna "Głowa rodziny" na zachód od Odry widziana była w weekendowe popołudnia w okolicach godziny 14.00, u nas zaś nigdy nie była emitowana przed 22.00. A szkoda, bo serie oparte na schemacie "pozorna amerykańska rodzina, która tak naprawdę wcale tak pozorna nie jest" niosą w sobie więcej życiowej prawdy niż "Klan" czy "M jak miłość". W rodzinie Lubiczów nie znajdzie się niestety miejsce na gadającego, lewicującego psa albo też na niemowlaka, który swoje życie poświęca planom zabicia matki i podboju świata.
Nasze poletko
U nas doczekaliśmy się równorzędnego traktowania dopiero niedawno, wraz ze startem "Włatców Móch". Każdy odcinek ogląda niemal pół miliona widzów i jest to jedna z najchętniej oglądanych propozycji programowych TV4. Z grubsza chodzi o to samo co w South Parku - znajomi ze szkoły zmagają się z miłością i nauczycielką, odkrywają nowe światy, grają w piłkę i robią milion standardowych rzeczy na milion niestandardowych sposobów. Opinie o "Włatcach" są zróżnicowane - od zachwytów widowni do sceptycyzmu krytyki, która spodziewała się czegoś lepszego. Już sam fakt zaistnienia zjawiska jest tu jednak dobrym prognostykiem na przyszłość. Kto wie, być może kiedyś będziemy świadkami tak wielkich kontrowersji jak w Niemczech, gdzie tamtejszy oddział MTV, ku rozpaczy katolickich biskupów, zdecydował się na emisję Popetown, gdzie Watykanem rządzi zdziecinniały papież, a same państwo ma służyć jedynie zarabianiu pieniędzy na wiernych i azjatyckich turystach. Emisja poszła, co pozwoliło pokazać słabość wykonania tego konceptu. Jak widać, w każdej dziedzinie zdarzają się zarówno perełki, jak i gnioty. O tym, który jest czym, decydują widzowie pilotami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz