Kontynuujemy na zajęciach z kultury XIX wieku zajmowanie się literaturą pozytywistyczną, biorąc na tapetę "Meira Ezofowicza" Elizy Orzeszkowej. Znów wypadałoby pokrótce streścić fabułę - oto mamy małą, żydowską mieścinę na ziemiach białoruskich, Szybów, pogrążoną w intelektualnym zastoju. Ster władzy dzierży rabin z dynastii Todrosów, przesiedleńców z Hiszpanii czasów po rekonkwiście. Przed wiekami doprowadzili oni do zakończenia dominacji rodzimych Ezofowiczów, chcących godzić religię ze światem zewnętrznym. Od tego czasu parają się oni głównie kupiectwem, ale w rodzinie tej krąży duch fermentu intelektualnego i dążenia do podniesienia wspólnoty na wyższy poziom duchowy i jej wprowadzenia w koleiny krążącej po świecie modernizacji. Tytułowy Meir Ezofowicz, straciwszy szybko rodziców, zwraca uwagę na przemoc i niesprawiedliwość, chce oczyszczenia z naleciałości wiary i otwarcia na edukację. Zaczyna też darzyć uczuciem traktowaną jako heretyczka karaimkę, co przelewa czarę goryczy. Jego niezgoda na omijanie prawa państwowego (płacenie podatków) ściąga na niego jeszcze większy gniew i kończy się jego ucieczką.
Łatwo tekst ów sprowadzić do poziomu kilku schematycznych klisz. Można skupić się na solidnej, wręcz drobiazgowej pracy etnograficznej Orzeszkowej i zupełnie przemilczeć dyskusję na temat tego, jak "Meira Ezofowicza" można czytać po latach, kiedy rzeczywistość kresowych sztetli i sporych, sięgających 20% ogólnej liczby ludności wielkich miast społeczności żydowskich odeszły do przeszłości. Można autorkę uznać za antysemitkę i po raz kolejny uciąć ważną dyskusję cywilizacyjną, zanim na dobre może się ona zacząć. Oczywiście, spoglądając z dzisiejszego punktu widzenia na pewne treści z jej felietonów, nie muszą one brzmieć specjalnie satysfakcjonująco z punktu widzenia progresywnej polityki, pomijanie jednak kontekstu epoki sprawia, że wpadały dość łatwo w chęć malowania jej w ciemnych barwach. Zauważamy zatem raczej jej tendencje asymilacyjne niż dowartościowanie pozytywnych cech Żydów czy też potępienie skutkującej pogromami ciemnoty ludowej. Nie daje ona wiary w mordy rytualne, dostrzega w obrębie tej wspólnoty wyznaniowo-etnicznej grupę, która mogłaby doprowadzić do jej realnej emancypacji i włączenia w szersze życie społeczne, na przykład za pomocą laickiej edukacji. To, że nie jest fanką gettoizacji nie oznacza, że modernizacja znaczyć musi utratę tożsamości - idąc tym tropem możemy dojść do wniosku podobnego dzisiejszym ortodoksom, którzy nie uznają istnienia państwa Izrael z powodu jego "nadmiernej świeckości".
Przez wieki prezentowano w kulturze Żydów jako grupę wybitnie obcą w stosunku do "rdzennej ludności polskiej" - może jednak warto przemóc ów podział i spojrzeć się na nich jako na grupę... niezmiernie do nas podobną? Wydaje się to szczególnie widoczne, kiedy zderzymy "Meira Ezofowicza" ze wspomnianymi już przeze mnie na blogu "Dziurdziami" - i tam, i tu mamy do czynienia ze wspólnotą, która lata świetności ma już za sobą i woli się w obliczu modernizacji raczej zasklepić niż otworzyć na zmiany. W obu wypadkach nie mają one dostatecznego dostępu do narzędzi zmiany społecznej - trudno za takowe uznać interakcje handlowe z "edomitami" w sprawach handlowych (cóż z tego, skoro większość mieszkanek i mieszkańców Szybowa nie znała języków okolicznych grup etnicznych czy też urzędowego rosyjskiego) czy też z dwuosobową "społecznością karaimską". Meir, który jest tu niemal Marcinem Lutrem, głoszącym prymat Pisma nad późniejszymi naleciałościami, nie natrafia jednak na podatny grunt i przegrywa. Na dobrą sprawę, gdyby zmienić nieco dekoracje, na przykład formę religijności czy stroje, okazałoby się, że Todrosów i Dziurdziów nie dzieliłoby znowu tak wiele.
To moim zdaniem ważne spostrzeżenie - istniejące różnice były wówczas podkreślane po to, by cementować rodzące się nacjonalizmy, pielęgnować "wspólnotę narodową" i odwracać uwagę społeczeństwa z problemów związanych z ówczesnym rozwojem kapitalizmu w stronę konfliktu kulturowego. Na ziemiach polskich, na których nadal wiele było naleciałości feudalnych, pozycja chłopa i Żyda bywały do siebie dość podobne. Obydwie te grupy w swej większości były na peryferiach procesów modernizacyjnych i nie należały do beneficjentów przemian. Ukazanie szybowskiego sztetla już na starcie dekonstruuje przekonanie o ciągnących świat za sznurki za kulisami spiskowcach, jedzących macę z krwią chrześcijańskich dzieci. Dominująca zachowawczość i konformizm wspólnoty żydowskiej ma nieco inne powody, ale skutki bywają takie same, jak w wypadku polskojęzycznych wspólnot wiejskich. To nasz wspólny, dziejowy problem.
Tak, wspólnota Szybowa nie jest specjalnie sympatyczna. Tak, wspólnota z Dziurdziów również takową nie jest. Czy oznacza to, że przekaz tych powieści da się zamknąć w antysemityzmie i niechęci do warstw niższych? To prosta, może nawet kusząca perspektywa, która jednak nie pcha nas ani trochę do przodu w tworzeniu "programu pozytywnego" na miarę ponownej budowy wspólnoty politycznej, dostosowanej do wyzwań zglobalizowanego świata. Pozwalając sobie na rozdzielenie kwestii emancypacji różnych grup - kobiet, chłopów, Żydów - prowadzimy jednocześnie do utrwalenia podziałów, wzmacniających status quo. Analizując Meira pod kątem antysemityzmu, prowadzimy do fragmentacji narracji. Powieść staje się wówczas historią konkretnej grupy, którą można następnie przeciwstawić innej. Różnice w wyznawanej wierze i w zwyczajach nie prowadzą w takim wypadku do rozpoznania, że struktura opresji bywa różna, co wymaga zróżnicowanego podejścia. Zwracanie uwagi na to, że grupa ta różni się przede wszystkim narodowościowo, zamiast skupiania się na podkreślaniu podobieństw w sytuacji, np. z chłopami, kończy się jątrzącym partykularyzmem zamiast tak potrzebnego nam humanizmu. Czy naprawdę chcemy zamknąć dyskusję poprzez przystawienie prostego szablonu pt. "zły Szybów to symbol złego, zdegenerowanego narodu, a zatem powieść jest antysemicka", czy może lepiej jest analizować strukturę opresji, jej internalizację w obrębie owej społeczności i poszukiwać elementów zbieżnych ze podobnymi strukturami wśród innych stanów/klas/płci/ras? Nie oddawajmy walkę o kształt polskiej pamięci kulturowej walkowerem.
Łatwo tekst ów sprowadzić do poziomu kilku schematycznych klisz. Można skupić się na solidnej, wręcz drobiazgowej pracy etnograficznej Orzeszkowej i zupełnie przemilczeć dyskusję na temat tego, jak "Meira Ezofowicza" można czytać po latach, kiedy rzeczywistość kresowych sztetli i sporych, sięgających 20% ogólnej liczby ludności wielkich miast społeczności żydowskich odeszły do przeszłości. Można autorkę uznać za antysemitkę i po raz kolejny uciąć ważną dyskusję cywilizacyjną, zanim na dobre może się ona zacząć. Oczywiście, spoglądając z dzisiejszego punktu widzenia na pewne treści z jej felietonów, nie muszą one brzmieć specjalnie satysfakcjonująco z punktu widzenia progresywnej polityki, pomijanie jednak kontekstu epoki sprawia, że wpadały dość łatwo w chęć malowania jej w ciemnych barwach. Zauważamy zatem raczej jej tendencje asymilacyjne niż dowartościowanie pozytywnych cech Żydów czy też potępienie skutkującej pogromami ciemnoty ludowej. Nie daje ona wiary w mordy rytualne, dostrzega w obrębie tej wspólnoty wyznaniowo-etnicznej grupę, która mogłaby doprowadzić do jej realnej emancypacji i włączenia w szersze życie społeczne, na przykład za pomocą laickiej edukacji. To, że nie jest fanką gettoizacji nie oznacza, że modernizacja znaczyć musi utratę tożsamości - idąc tym tropem możemy dojść do wniosku podobnego dzisiejszym ortodoksom, którzy nie uznają istnienia państwa Izrael z powodu jego "nadmiernej świeckości".
Przez wieki prezentowano w kulturze Żydów jako grupę wybitnie obcą w stosunku do "rdzennej ludności polskiej" - może jednak warto przemóc ów podział i spojrzeć się na nich jako na grupę... niezmiernie do nas podobną? Wydaje się to szczególnie widoczne, kiedy zderzymy "Meira Ezofowicza" ze wspomnianymi już przeze mnie na blogu "Dziurdziami" - i tam, i tu mamy do czynienia ze wspólnotą, która lata świetności ma już za sobą i woli się w obliczu modernizacji raczej zasklepić niż otworzyć na zmiany. W obu wypadkach nie mają one dostatecznego dostępu do narzędzi zmiany społecznej - trudno za takowe uznać interakcje handlowe z "edomitami" w sprawach handlowych (cóż z tego, skoro większość mieszkanek i mieszkańców Szybowa nie znała języków okolicznych grup etnicznych czy też urzędowego rosyjskiego) czy też z dwuosobową "społecznością karaimską". Meir, który jest tu niemal Marcinem Lutrem, głoszącym prymat Pisma nad późniejszymi naleciałościami, nie natrafia jednak na podatny grunt i przegrywa. Na dobrą sprawę, gdyby zmienić nieco dekoracje, na przykład formę religijności czy stroje, okazałoby się, że Todrosów i Dziurdziów nie dzieliłoby znowu tak wiele.
To moim zdaniem ważne spostrzeżenie - istniejące różnice były wówczas podkreślane po to, by cementować rodzące się nacjonalizmy, pielęgnować "wspólnotę narodową" i odwracać uwagę społeczeństwa z problemów związanych z ówczesnym rozwojem kapitalizmu w stronę konfliktu kulturowego. Na ziemiach polskich, na których nadal wiele było naleciałości feudalnych, pozycja chłopa i Żyda bywały do siebie dość podobne. Obydwie te grupy w swej większości były na peryferiach procesów modernizacyjnych i nie należały do beneficjentów przemian. Ukazanie szybowskiego sztetla już na starcie dekonstruuje przekonanie o ciągnących świat za sznurki za kulisami spiskowcach, jedzących macę z krwią chrześcijańskich dzieci. Dominująca zachowawczość i konformizm wspólnoty żydowskiej ma nieco inne powody, ale skutki bywają takie same, jak w wypadku polskojęzycznych wspólnot wiejskich. To nasz wspólny, dziejowy problem.
Tak, wspólnota Szybowa nie jest specjalnie sympatyczna. Tak, wspólnota z Dziurdziów również takową nie jest. Czy oznacza to, że przekaz tych powieści da się zamknąć w antysemityzmie i niechęci do warstw niższych? To prosta, może nawet kusząca perspektywa, która jednak nie pcha nas ani trochę do przodu w tworzeniu "programu pozytywnego" na miarę ponownej budowy wspólnoty politycznej, dostosowanej do wyzwań zglobalizowanego świata. Pozwalając sobie na rozdzielenie kwestii emancypacji różnych grup - kobiet, chłopów, Żydów - prowadzimy jednocześnie do utrwalenia podziałów, wzmacniających status quo. Analizując Meira pod kątem antysemityzmu, prowadzimy do fragmentacji narracji. Powieść staje się wówczas historią konkretnej grupy, którą można następnie przeciwstawić innej. Różnice w wyznawanej wierze i w zwyczajach nie prowadzą w takim wypadku do rozpoznania, że struktura opresji bywa różna, co wymaga zróżnicowanego podejścia. Zwracanie uwagi na to, że grupa ta różni się przede wszystkim narodowościowo, zamiast skupiania się na podkreślaniu podobieństw w sytuacji, np. z chłopami, kończy się jątrzącym partykularyzmem zamiast tak potrzebnego nam humanizmu. Czy naprawdę chcemy zamknąć dyskusję poprzez przystawienie prostego szablonu pt. "zły Szybów to symbol złego, zdegenerowanego narodu, a zatem powieść jest antysemicka", czy może lepiej jest analizować strukturę opresji, jej internalizację w obrębie owej społeczności i poszukiwać elementów zbieżnych ze podobnymi strukturami wśród innych stanów/klas/płci/ras? Nie oddawajmy walkę o kształt polskiej pamięci kulturowej walkowerem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz