Arcydzieła medialnego kiczu to nic innego, jak wizualizacja kulturowych motywów, istniejących od zarania ludzkości.
Będąc młodym graczem, obiektem kultu stawał się siłą rzeczy komputer. Trzeba było się na niego wdrapać, pokonać nieco schodów, włączyć i używać. Tak więc wciskało się magiczny guzik "start" i podbijało się dalekie lądy, likwidowało zagrożenie inwazją kosmitów czy też wyjeżdżało się wirtualne kilometry. Ale zrządzenie losu sprawiło, że w tymże pokoju stał też telewizor - stary, ale działający, kolor był, więc czegoż chcieć więcej w czasach mrocznych początków TVN? Czekało się zatem w wirtualnej poczekalni na magiczną 19.00 i na "Fakty", prezentowane przez wiecznie przylizanego Tomasza Lisa, którego słuchało się niczym wyrocznię. Włączało się zatem odbiornik parę minut wcześniej, a tam leciała jakaś obca mowa, najczęściej w postaci "por favor" i "mi amor" albo coś takiego. Słuchało się tego jednym uchem, myśląc raczej o wydarzeniach z kraju tudzież świata, ale dyskretny urok zamorskiej opowieści powoli zaczął przeważać...
Tak oto stałem się fanem meksykańskiej telenoweli "Esmeralda", jednego z kół zamachowych stacji rodziny Walterów - wówczas jeszcze słabej finansowo, ale z aspiracjami stania się drugą telewizją publiczną. Była ona tym, czym w latach 80. "Isaura", która skutkowała nazywaniem dzieci tymże imieniem. Szał z okazji wizyty odtwórczyń głównych ról w Polsce był zjawiskiem podobnym do wizyt pierwszych sekretarzy KPZR w krajach na wschód od żelaznej kurtyny. Była tylko jedna różnica - ten był najzupełniej szczery. Miliony zasiadały przed telewizorami, by oglądać przygody poniewieranych kobiet, które przyjmowały na siebie całe zło tego świata po to, by w finale cudownie zmartwychwstawać. W kraju, w którym romantyzm narodził pojęcie "Chrystusa narodów", taka postawa musiała elektryzować.
Coraz wcześniej zatem zacząłem włączać telewizor, aż do momentu, gdy siadałem przed nim przed 18.00. Oglądałem, jak to biedna, niewidoma od urodzenia dziewczyna zakochała się w bogatym paniczu, do którego dobierała się zimna "samica z rodziny psowatych" w formie jak najbardziej ludzkiej (i ponętnej). Do tego mieliśmy szalonego Indianina, rodziców w formie wrażliwej na ludzkie cierpienie matki i nieco bardziej oschłego ojca, a także doktora, który za ciężkie pieniądze miał jej przywrócić wzrok i pragnął posiąść jej serce. Dodajmy do tego jej dziecko, co do ojcostwa były spore kontrowersje przez ładnych kilkadziesiąt odcinków, a także głównego schwaccharaktera, oszpeconego w wyniku wypadku faceta postępującego w latach, który najpierw dbał o nią, a potem miał pretensje, że chce widzieć i co gorsza go nie kocha. Co za bezczelność!
Siedziałem i płakałem. Płakałem i krzyczałem. Przeżywało się to niczym jakąś grę RPG, tyle że tutaj nie kontrolowało się głównej bohaterki. Jęczało się i wrzeszczał - dlaczego ten Jose Armando był takim zazdrosnym debilem, który nie potrafił przyjąć kobiety, bo mu nie mówiła, czyje jest jej dziecko? Nieważne, że koniec końców było jego - trzeba było pokazać, że oto jest się samcem alfa i swój honor się ma. Samotny jeździec podkochiwał się w niedobrej kobiecie, która uwodziła ile wlezie i kogo wlezie, czarując wdziękami i najnowszymi kreacjami. Ale zawsze kończyło się dobrze - Meksyk B pokonywał sercem Meksyk A, prostota wygrywała z zakłamaniem, a bogaty materialnie i bogata moralnie legli szczęśliwie w jednym łóżku, płynącym na morzu łez wszystkich oglądających ów melodramat.
Obecnie to już nie to co kiedyś - telenowela, która leci raz na rok i zmienia ludzkie życia jest wbrew pozorom możliwa. Gdy jednak leci w telewizorni jedna obok drugiej, to stają się one istnym apogeum kiczu - kiczem wydestylowanym, czystym w swej esencji. To tak naprawdę gotowy szablon, gdzie role czarno-białych postaci są podmieniane pod ogólny schemat, zmienia się kontekst historyczny i szerokość geograficzna. Mimo wszystko jednak pomysł chwyta - z prostej przyczyny. Ta taśmowa produkcja wykorzystuje schematy, które znamy z wielkich mitów greckich, opowieści biblijnych czy baśni tysiąca i jednej nocy. Tak na dobrą sprawę trudno powiedzieć, czy w dzisiejszych czasach twórcy tych ważkich dla kultury dzieł nie byliby scenarzystami nowych mitów powszechnej wyobraźni. Okazałoby się wtedy, że Ikar spadłby do wody, bo zobaczył piękną, dojącą kozy wieśniaczkę na brzegu rzeki, która była jego siostrą, ale o tym nie wiedział, bo wydawało mu się, że jest wujkiem Minotaura i synem Dedala i Minosa.
Kto ich tam wie?
Będąc młodym graczem, obiektem kultu stawał się siłą rzeczy komputer. Trzeba było się na niego wdrapać, pokonać nieco schodów, włączyć i używać. Tak więc wciskało się magiczny guzik "start" i podbijało się dalekie lądy, likwidowało zagrożenie inwazją kosmitów czy też wyjeżdżało się wirtualne kilometry. Ale zrządzenie losu sprawiło, że w tymże pokoju stał też telewizor - stary, ale działający, kolor był, więc czegoż chcieć więcej w czasach mrocznych początków TVN? Czekało się zatem w wirtualnej poczekalni na magiczną 19.00 i na "Fakty", prezentowane przez wiecznie przylizanego Tomasza Lisa, którego słuchało się niczym wyrocznię. Włączało się zatem odbiornik parę minut wcześniej, a tam leciała jakaś obca mowa, najczęściej w postaci "por favor" i "mi amor" albo coś takiego. Słuchało się tego jednym uchem, myśląc raczej o wydarzeniach z kraju tudzież świata, ale dyskretny urok zamorskiej opowieści powoli zaczął przeważać...
Tak oto stałem się fanem meksykańskiej telenoweli "Esmeralda", jednego z kół zamachowych stacji rodziny Walterów - wówczas jeszcze słabej finansowo, ale z aspiracjami stania się drugą telewizją publiczną. Była ona tym, czym w latach 80. "Isaura", która skutkowała nazywaniem dzieci tymże imieniem. Szał z okazji wizyty odtwórczyń głównych ról w Polsce był zjawiskiem podobnym do wizyt pierwszych sekretarzy KPZR w krajach na wschód od żelaznej kurtyny. Była tylko jedna różnica - ten był najzupełniej szczery. Miliony zasiadały przed telewizorami, by oglądać przygody poniewieranych kobiet, które przyjmowały na siebie całe zło tego świata po to, by w finale cudownie zmartwychwstawać. W kraju, w którym romantyzm narodził pojęcie "Chrystusa narodów", taka postawa musiała elektryzować.
Coraz wcześniej zatem zacząłem włączać telewizor, aż do momentu, gdy siadałem przed nim przed 18.00. Oglądałem, jak to biedna, niewidoma od urodzenia dziewczyna zakochała się w bogatym paniczu, do którego dobierała się zimna "samica z rodziny psowatych" w formie jak najbardziej ludzkiej (i ponętnej). Do tego mieliśmy szalonego Indianina, rodziców w formie wrażliwej na ludzkie cierpienie matki i nieco bardziej oschłego ojca, a także doktora, który za ciężkie pieniądze miał jej przywrócić wzrok i pragnął posiąść jej serce. Dodajmy do tego jej dziecko, co do ojcostwa były spore kontrowersje przez ładnych kilkadziesiąt odcinków, a także głównego schwaccharaktera, oszpeconego w wyniku wypadku faceta postępującego w latach, który najpierw dbał o nią, a potem miał pretensje, że chce widzieć i co gorsza go nie kocha. Co za bezczelność!
Siedziałem i płakałem. Płakałem i krzyczałem. Przeżywało się to niczym jakąś grę RPG, tyle że tutaj nie kontrolowało się głównej bohaterki. Jęczało się i wrzeszczał - dlaczego ten Jose Armando był takim zazdrosnym debilem, który nie potrafił przyjąć kobiety, bo mu nie mówiła, czyje jest jej dziecko? Nieważne, że koniec końców było jego - trzeba było pokazać, że oto jest się samcem alfa i swój honor się ma. Samotny jeździec podkochiwał się w niedobrej kobiecie, która uwodziła ile wlezie i kogo wlezie, czarując wdziękami i najnowszymi kreacjami. Ale zawsze kończyło się dobrze - Meksyk B pokonywał sercem Meksyk A, prostota wygrywała z zakłamaniem, a bogaty materialnie i bogata moralnie legli szczęśliwie w jednym łóżku, płynącym na morzu łez wszystkich oglądających ów melodramat.
Obecnie to już nie to co kiedyś - telenowela, która leci raz na rok i zmienia ludzkie życia jest wbrew pozorom możliwa. Gdy jednak leci w telewizorni jedna obok drugiej, to stają się one istnym apogeum kiczu - kiczem wydestylowanym, czystym w swej esencji. To tak naprawdę gotowy szablon, gdzie role czarno-białych postaci są podmieniane pod ogólny schemat, zmienia się kontekst historyczny i szerokość geograficzna. Mimo wszystko jednak pomysł chwyta - z prostej przyczyny. Ta taśmowa produkcja wykorzystuje schematy, które znamy z wielkich mitów greckich, opowieści biblijnych czy baśni tysiąca i jednej nocy. Tak na dobrą sprawę trudno powiedzieć, czy w dzisiejszych czasach twórcy tych ważkich dla kultury dzieł nie byliby scenarzystami nowych mitów powszechnej wyobraźni. Okazałoby się wtedy, że Ikar spadłby do wody, bo zobaczył piękną, dojącą kozy wieśniaczkę na brzegu rzeki, która była jego siostrą, ale o tym nie wiedział, bo wydawało mu się, że jest wujkiem Minotaura i synem Dedala i Minosa.
Kto ich tam wie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz