Z różnych powodów wiele słyszę o tym, że uczenie przyszłych lekarek i lekarzy nie jest zajęciem łatwym. Nie chodzi tu o jakieś sztuczne uogólnienia, z całą pewnością wśród przyszłych lekarek i lekarzy nie brakuje osób znakomitych, zarówno pod względem efektów leczenia, jak i podejścia do osób leczonych. Nie zabraknie też - nie ma co prezentować tu jakiegoś utopijnego myślenia życzeniowego - osób, które będą zawodzić tak w jednej, jak i w drugiej kategorii. Wszak jesteśmy tylko ludźmi, a dominujące dziś podejście do człowieka, premiujące utowarowienie międzyludzkich relacji - raczej nie sprzyja rozwojowi praktyk społecznych innych niż indywidualistyczne. W takiej atmosferze zawody słabo płatne, związane z opieką i empatią, do tej pory broniące się przed lekceważeniem za pomocą etosu służby, przegrywają wyścig na społeczny prestiż. Co więcej, tam, gdzie etos funkcjonował, coraz bardziej atrakcyjne staje się wdrażanie narracji, w której liczy się przede wszystkim rosnące ego i mająca za tym iść rosnąca ilość pieniędzy na koncie. Popkultura robi tu swoje, co tworzy całkiem żyzne podglebie do wypowiedzi takich jak niedawne stwierdzenie pewnej platformerskiej posłanki, że oto osoby starsze lubią chodzić do lekarza dla rozrywki i nie potrzebują operacji.
Od jakiegoś czasu intensywnie oglądam (szczęśliwie nie samemu, inaczej już dawno mój blok znienawidziłby mnie za piski podczas scen wbijania strzykawek albo tracheotomii) "Doktora House'a". Z całą pewnością nie da się temu serialowi odmówić pomysłowości, interesującego zawiązania fabuły czy też dobrej gry aktorskiej. Z całą pewnością oglądać go warto - a ponieważ robi to całkiem spora liczba ludzi, czy to poprzez telewizję, czy to Internet, nie sądzę, by było celowym streszczanie fabuły. Bardzo zatem krótko - co odcinek, to nowa choroba, którą stara się leczyć główny bohater, Gregory House. Ma do swojej dyspozycji zespół medyczny, któremu nie sposób odmówić oddania sprawie, sam jednak - żeby nie było za nudno - ma dość "niestandardowe" podejście do medycyny - nie odczuwa potrzeby kontaktów z pacjentkami/pacjentami, woli wysłać swoich podwładnych, by włamali się do ich mieszkań, nie znosi obowiązkowego przyjmowania osób chorych w ramach dyżuru, uwielbia za to stosować sarkazm i ironię. Z fabularnego punktu widzenia - kiedy liczy się dobry koncept - pomysł ten okazał się strzałem w dziesiątkę i samograjem, mającym już siedem sezonów.
Czemu jednak taki koncept chwyta i trzyma przy ekranie? Jeśli miałbym zwrócić na coś uwagę, to na głównego bohatera właśnie. O ile opisywani tu już "Mad Meni" opierają się raczej na swego rodzaju potrzebie katharsis - oglądania tego, co odstręcza (choć i tu zdania są podzielone, sam spotkałem się ze zdaniem, że mogą oni działać niczym ukryta fantazja, a ich odczytanie na półperyferiach, takich jak Polska, gdzie chociażby seksizm w miejscu pracy może przyjmować podobne formy jak w Ameryce lat 60. XX wieku), o tyle "House M.D." zdaje się zaspokajać fantazję egoistycznej samorealizacji bez społecznego zrównoważenia. Nie musi to być wbudowany w niego główny cel, nie tak zresztą działa dziś kulturowa nadbudowa, ale "skutek uboczny" w postaci wzmacniania tego typu zachowań i ich społecznej atrakcyjności dla osłabionej tkanki społecznej nie jest li tylko hipotetyczny. Ilość pojawiających się głosów, sugerujących, że osoba chora jest największym utrudnieniem dla lekarki/lekarza rozszerza się w kuluarowych rozmowach, uszczypliwych uwagach i żywiołowych, acz anonimowych, dyskusjach na forach internetowych jako kontra do retoryki "praw pacjenta" i umacniania jej/jego podmiotowości.
House jest atrakcyjny, bo uosabia to samo, zdegenerowane podejście do wolności, które towarzyszy chociażby myśleniu o natychmiastowym zaspokajaniu własnych potrzeb i pragnień bez chociażby elementarnego poczucia odpowiedzialności za drugiego człowieka (przykładów nie trzeba szukać daleko - wystarczą przypadki przygodnego seksu bez zabezpieczenia). Sarkastyczny lekarz jest fantazją o tym, jak to merykratyczność zmieszana z "byciem cool" daje przepustkę do przedmiotowego traktowania ludzi. Czarnego lekarza wybiera do zespołu dlatego, że ma na niego "haka" w postaci przestępczego wyskoku z lat młodości. Przyjmując na dyżurze, nawet nie ukrywa, że uznaje osoby mające (realne bądź nie) problemy zdrowotne niczym idiotów, gotów jest im nawet podawać słodkie pastylki, serwowane w opakowaniu po leku. Czyż nie jest to bardzo na swój sposób "inteligenckie", dostosowane rzecz jasna do czasów turbokapitalizmu, marzenie o rozwiązywaniu problemów poprzez szyderczy ich bagatelizowanie szyderczym śmiechem? Czy nie widać tu analogii do twierdzeń, jakoby osoby biedne są "same sobie winne" czy też do tropienia najbardziej ekstremalnych przykładów patologii w korzystaniu z dóbr wspólnych, by następnie tworzyć piramidalne teorie, że bez zmian (idących w stronę społecznej atomizacji i zostawiania ludzi samym sobie pod hasłem "brania odpowiedzialności za własne życie") wszyscy ulegniemy pokusie szabrownictwa?
Jest jeszcze jeden szczegół, który sprawia, że wymowa czy też "drugie dno" serialu zdaje się nie być tak atrakcyjne przy bliższym spojrzeniu - to struktury władzy i związane z nimi ludzkie postawy. Kierowniczka kliniki jest dość zasadnicza, wyrachowana i sceptyczna do metod leczenia House'a. Jego zespół tworzą oddane mu osoby, które same z siebie ani nie wpadłyby na prawidłowe leczenie (w najlepszym wypadku mogą je wymyślić wraz z głównym bohaterem podczas burzy mózgów), ani też nie zdecydowałyby się na włamywanie się do czyjegoś domu, co - jak wiemy z poszczególnych fabuł - może mieć zbawienny wpływ na leczenie. Pacjentki/pacjenci - jak możemy się dowiedzieć - potrafią kłamać, na przykład w kwestii małżeńskiej zdrady, nawet ze świadomością, że od ujawnienia prawdy może zależeć ich życie. Osoby chore stają się tu największą przeszkodą leczenia, stwierdzenie to pada w jednym z pierwszych odcinków. House staje się tu niemal uosobieniem wyższości "prywatnej inicjatywy" - promuje niekonwencjonalne zachowania, stojące w głębokiej opozycji do norm funkcjonowania szpitala (w amerykańskim systemie niekoniecznie tak bardzo państwowych, choć niewątpliwie pije się tu do prawnych, społecznych i kulturowych ograniczeń leczenia zgodnie z indywidualnym podejściem). Dobro osoby leczonej, o które troszczą się jego podwładni, może być dodatkowym elementem uwagi, ale tylko wtedy, gdy nie koliduje ono z "samorealizacją poprzez leczenie" House'a.
Podsumowując - House'a... warto oglądać. Dostarczyć on może całkiem sporo przyzwoitej, nie uwłaczającej intelektowi rozrywki, a jednocześnie pozwala zastanowić się nad tym, jakiego typu obrazy i modele społecznego funkcjonowania są nam serwowane - i jakie mogą tego być skutki. Nie mam zamiaru sączyć tu opowieści o tym, jak to psują się obyczaje, a tego typu fabuły powinny być zabronione - to inna, nieco bardziej konserwatywna od mojej, bajeczka. Jeśli jednak chcielibyśmy uniknąć bycia leczonymi przez Doktorów House'ów (aczkolwiek nie wątpię, że tendencje masochistyczne mają nad Wisłą niezłe wzięcie i miałby do swego gabinetu niezłe kolejki), należałoby zastanowić się, w jaki sposób obronić się przed skutkami ubocznymi obrazów tego typu. Niedawne badania Biblioteki Narodowej, wskazujące, że odsetek osób, które nie przeczytały ani jednej książki wzrósł do 56%, nie napawa optymizmem. O ile jestem w stanie uwierzyć, że bez czytania "Lalki" można jeszcze być świadomym obywatelem, obywatelką, o tyle po rosnącym wskaźniku osób, przyznających się, że nie czytały tekstów dłuższych niż 3 strony, wątpliwości może być dużo, dużo więcej. Pytanie, jak takie osoby odbierają seriale takie jak "House", pozostawiam otwartym...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz