Dawno nic tak nie poruszyło mediów w kontekście wirtualnego światka, co blogowy debiut Jarosława Kaczyńskiego. Rzecz jasna przy tej okazji nie zabrakło złośliwości, które dziwnym trafem zgodnie ominęły treść zaprezentowanej przez prezesa PiS notki, skupiając się zamiast tego na całej otoczce. Wypomniano zatem kontrowersyjne wypowiedzi o internautach, którzy chcieliby równocześnie głosować i oglądać pornografię, podważono zdolności szefa największej partii opozycyjnej do obsługi komputera, a Marek Migalski, jego niegdysiejszy sojusznik, zaczął na swym blogu dowodzić, że to on, a nie jego niegdysiejszy kandydat na prezydenta kraju jest prawdziwym blogerem. Przeciwko internetowemu debiutowi prawicowego polityka wytoczono ciężkie działa, niektóre dość wątpliwej jakości. Owszem, blogi nie są już szczytem technologicznych możliwości, jednak blogosfera żyje i ma się dobrze. Dobrze wykorzystywane portale społecznościowe mogą nie tylko nie wypierać, ale wręcz prowadzić do zwiększenia ilości odwiedzin danej strony - dla przykładu linkowanie postów Zielonej Warszawy na Facebooku przyczynia się do tego, że blog ten radzi sobie pod względem oglądalności całkiem nieźle. Nie wszyscy też wychodzą z założenia, że forma blogowa musi nosić znamiona warsztatowo niedorobionego ujścia emocji, być krótka i zwięzła. Przykład całkiem popularnych stron, takich jak chociażby Azraela, pokazuje, że poważna, kompleksowa analiza blogowa nie musi ustępować ani objętością, ani jakością tym, czytanym w mediach głównego nurtu.
Ten przydługi nieco wstęp wydaje mi się bardzo potrzebnym w wypadku analizy blogowego debiutu Kaczyńskiego. Blog nie musi służyć ocieplaniu wizerunku, równie dobrze może być kolejnym, medialnym narzędziem transmisji wiedzy o działaniach poszczególnych polityczek/polityków. Najczęściej służyć może gromadzeniu wokół siebie społeczności osób o podobnych poglądach - z tego punktu widzenia, moim zdaniem, dyskutowanie w komentarzach pod postami, choć to ważna czynność, nie jest w blogowaniu najważniejsza. Blogi mogą być po prostu kolejnym ważnym źródłem wiedzy, potrzebnym tak samo, jak chociażby obecność w portalach społecznościowych. W dzisiejszym świecie poprzestanie na jednej formie komunikacji gwarantuje, że nasz komunikat nie trafi do sporej grupy osób, które mogą być nim zainteresowane. To tak jak z konsultacjami społecznymi - założenie, że starczy tylko stoisko z wyłożonym planem zagospodarowania albo tylko możliwość wysyłania uwag drogą mailową gwarantuje klapę i niski poziom społecznej partycypacji. Dezawuowanie blogosfery i opowiadanie bajeczek, jakoby dziś nikt nie był w stanie wyczytać komunikatu dłuższego niż kilkaset znaków opisu na Facebooku czy na Twitterze, staje się absurdem godnym postpolitycznych czasów, w jakich żyjemy.
Premiując wizję, jakoby podstawą nowoczesnego marketingu internetowego miały być proste i emocjonalne komunikaty, dajemy ponieść się fali depolityzacji polityki. Wiele osób czynnie w niej działających i zgadzających się z tą tezą zajmuje się już nie tylko "ocieplaniem wizerunku", ale czasem już tylko tym. Możemy zatem poczytać rzewne historie o wspaniałych, rodzinnych wakacjach (ciekawe jak reagują na nie osoby, które na takie wojaże nie stać), a polityczny komunikat może skończyć się na deklaracji, że oto brało się udział w partyjnym spotkaniu, czuje się po nim energię i wierzy się, że przekona się elektorat do swojej wizji. Problem w tym, że elektorat ma coraz większe problemy z poznaniem owych wizji, dużo większe niż chociażby z zobaczeniem opalonych torsów czołowych polskich polityków. W wielu bardziej rozwiniętych demokracjach ograniczenia dotyczące ilości znaków prowokują do porządnej pracy nad komunikatywnością politycznych przekazów - u nas służą raczej wyżywaniu się na politycznych oponentach.
Z tego punktu widzenia blog Kaczyńskiego, z inaugurującym tekstem, będącym zmienioną wersją przemówienia z kongresu gospodarczego PiS, z pewnością będzie odstawał, być może też nieco trącił myszką. Paradoksalnie może to być jego zaleta - kto będzie chciał poznać filary ekonomicznego przekazu Prawa i Sprawiedliwości (inna sprawa, czy gdyby partia ta rządziła, owe deklaracje byłyby realizowane), ten będzie mógł to uczynić, a nawet skomentować. Mamy tu całkiem ciekawy wywód, w którym spogląda na dzieje rodzimego kapitalizmu, wielokrotnie burzliwie przerywane, dostrzegając owe zerwania i związane z nimi społeczne problemy dostosowań do zmieniającego się świata. Zwraca uwagę na potrzebę silnego państwa, dzięki sprawności którego mają skończyć się mitręgi przedsiębiorców w starciu z urzędami, dostrzega wadliwe gospodarowanie przestrzenią, co skutkować ma coraz większymi korkami - miło, że ktoś wreszcie zwraca uwagę na temat, który Zieloni poruszali od lat.
Jego zdaniem nie może być mowy o rodzimym kapitalizmie bez rodzimego kapitału, banków znajdujących się w polskich rękach i oszczędzania w bankach spółdzielczych, pocztowym czy też PKO BP. Chce większych inwestycji na badania i rozwój, krytykuje też (za co z kolei trudno o sympatię Zielonych) unijny pakiet klimatyczny, nie przejmując się faktem, że z drogą energią można walczyć inwestycjami infrastrukturalnymi, decentralizacją jej wytwarzania albo efektywnością energetyczną, co ze zmniejszaniem emisji gazów cieplarnianych w ogóle się nie kłóci. Jak widać z tej pobieżnej analizy, wśród jego postulatów można znaleźć takie, z którymi osoba myśląca ekopolitycznie może się zgodzić, jak również takie, które budzą stanowczy opór. Wszystkie jednak jak najbardziej warte są dyskusji - tyle tylko, że jej nie ma... Nie chodzi mi o komentarze blogowe, których jest całkiem sporo, ale o recepcję faktu założenia bloga przez lidera partii, która przy słabnącej Platformie Obywatelskiej nie jest bez szans, jeśli chodzi o wyborczy sukces w tym roku. Jeśli tak ma wyglądać debata na temat modernizacyjnych szans naszego kraju, to rodzime "elity" prędzej czy później zafundują sobie powtórkę z rządów PiS-Samoobrona-LPR, jeśli nie w postaci dzisiejszego Prawa i Sprawiedliwości, to za kilka lat w formie innej, trudnej do przewidzenia, populistycznej reakcji na aroganckie traktowanie demokracji jako takiej.
PiS po Smoleńsku niespecjalnie mnie bawi, partia to dla mnie skrajnie nieatrakcyjna. Niemniej jednak równie nieatrakcyjne pozostaje dla mnie zlewanie politycznych różnic i lekceważenie stawek, o jakie toczy się gra. Nie obchodzi mnie, czy Kaczyński jest prawdziwym blogerem czy nie - obchodzi mnie, czy w swoim tekście ma coś do powiedzenia, co w nim wartego jest uwagi, komentarza czy sprzeciwu. Z tego punktu widzenia jego inauguracyjna notka waży i warta jest więcej niż setki emocjonalnych wynurzeń Migalskiego czy Palikota, które być może nadają się do efektownego cytowania w prasie, ale nie wnoszą absolutnie niczego do publicznej debaty. Owszem - proste wklejanie postów dwa razy w tygodniu, będących transkrypcją własnych przemówień to na dłuższą metę oferta dość monotonna, na razie jednak - obserwując rozwój sytuacji - bloga Jarosława Kaczyńskiego dodaję do obserwowanych, po to, by samemu lepiej prezentować zieloną wizję Polski, Europy i świata, innej od tej, prezentowanej przez szefa PiS.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz