Zatrzymajmy się jeszcze na chwilę na treściach z najnowszego "Nowego Obywatela". Tym razem poświęconych edukacji wyższej - innemu, ważnemu tematowi, który jednak znajduje znacznie mniej niż emerytury miejsca na medialnych łamach. Pewna dyskusja toczy się w środowiskach akademickich, kontrowersje budzą pomysły minister Kudryckiej, niedawno przegłosowane przez Sejm, takie jak chociażby wprowadzenie odpłatności za drugi kierunek studiów, jednak trudno odnieść wrażenie, by budziło to szerszą, społeczną refleksję. Trudno do końca powiedzieć dlaczego - czy z powodu tego, że spora część studentek i studentów już za swoje studia płaci, co utrudnia bardzo ich solidaryzowanie się z tymi, którym udało się zachować dostęp do bezpłatnej edukacji wyższej? Czy dlatego, że temat ten może zdawać się hermetyczny? A może, skoro w społecznym odczuciu wyższe wykształcenie wiąże się z większym prestiżem i szansami na rynku pracy (inna sprawa, czy tak jest w rzeczywistości), to działa tu antyinteligencki resentyment, zgodnie z zasadą "a dobrze im tak"? A może łatwo uwierzyć w historie, że skoro polskie uczelnie nie wypadają najlepiej w międzynarodowych rankingach, w których nikt o metodologię i sens brania pod uwagę takich, a nie innych składników nie pyta, to należy uczelniom zafundować edukacyjną "terapię szokową"? Trudno stwierdzić.
W najnowszym numerze kwartalnika z Łodzi Rafał Bakalarczyk zastanawia się nad aplikacją systemu bolońskiego do rodzimej edukacji wyższej w swym artykule "Uniwersytet w procesie". Zadaje on ważne, otwarte pytanie - czy aby nie winimy tego ujednolicenia za przewiny polskiego szkolnictwa wyższego, których nie popełnił? Autor artykułu odchodzi od patrzenia na reformę w kontekście li tylko autonomii uniwersytetu i swobody jego badań, umieszczając w szerszym kontekście rynku pracy i szans młodych ludzi na znalezienie satysfakcjonującej pracy. Z tego punktu widzenia, jego zdaniem, procedury wprowadzane w systemie bolońskim, takie jak wprowadzenie dwu-, a właściwie trójstopniowego systemu nauczania (licencjat, magisterka, doktorat), punkty ECTS ułatwiające wymianę międzynarodową czy powołanie niezależnej komisji akredytacyjnej nie mają tak istotnego wpływu na ważne zjawiska społeczne, takie jak niski poziom uczestnictwa pracowników w edukacji i szkoleniach.
To problem tym większy, że w Polsce - w przeciwieństwie do większości europejskich krajów - odsetek młodych osób o słabszym (niższym niż średnim) wykształceniu podnoszącym swe kwalifikacje przydatne na rynku pracy jest niższy, niż młodych w ogóle - liczby te wynoszą odpowiednio 13,3 oraz 21,7%, podczas gdy unijna średnia wynosi odpowiednio 24,4 i 20,1%. Współczynnik kształceniowo-szkoleniowy dla osób między 30 a 54 rokiem życia jest jeszcze niższy i wynosi raptem 5,2%, podczas gdy w UE-27 11,3%. Jednocześnie, tak jak i w reszcie kontynentu, dużym problemem jest wysoki odsetek osób bezrobotnych w przedziale wiekowym 15-24 - to aż 20,6% w 2009, podczas gdy w grupie 25-74, wedle danych Eurostatu, wynosi on raptem 6,8%. Choć unijna średnia jest bardzo podobna (odpowiednio 19,7 oraz 7,6%), to trudno zdaniem Bakalarczyka obwiniać za to Bolonię jako taką.
Reformy systemu edukacji, związane przede wszystkim z wprowadzaniem i podwyższaniem odpłatności za dostęp do uczelni wyższych, stały się powodem rozwoju od kilku lat rozbudzającego się globalnego ruchu studenckiego. Niedawne wydarzenia w Wielkiej Brytanii to kolejny etap bojów, toczonych wcześniej chociażby w Niemczech, Austrii czy we Francji, o których pisze Klaudia Maria Budek. Korzystając z nowoczesnych form komunikacji (głównie Internetu) i zawierając sojusze z innymi grupami (chociażby związkami zawodowymi, jak we Francji i w Anglii), ruchowi temu udaje się zaznaczyć swoje istnienie w debacie publicznej. Nierzadko protesty przeciw komercjalizacji nauki przyjmują radykalne formy, takie jak okupacja budynków uczelnianych, kończąca się często starciami z policją. Potrafią przynieść rezultaty, jak chociażby zapowiedź kanclerz Niemiec, Angeli Merkel, dotycząca podwyższenia nakładów na edukację i badania do poziomu 10% PKB do roku 2015 (z 8,6% w 2008). W Polsce, na fali reformatorskich zapędów minister Kudryckiej, rozwija skrzydła Demokratyczne Zrzeszenie Studenckie, gotowe do działań zarówno ulicznych, jak i merytorycznej krytyki rządowych pomysłów.
Na koniec analizy tego tematu Aleksander Bibkow w swym tekście na temat uniwersytetów w Rosji pokazuje - dość dobitnie - co dzieje się z edukacją pozostawioną samą sobie. Transformacja ustrojowa oznaczała przejęcie faktycznej kontroli nad uczelniami wyższymi przez ich kadrę menedżerską, skupioną nie na inwestowaniu w badania i rozwój, lecz drenowaniu kieszeni tak państwa, jak i osób studiujących. O ile europejska średnia, jeśli chodzi o udział środków pozapublicznych w budżetach uczelni, wynosi od 10 do 28%, o tyle w Rosji oscyluje między 45 a 55%. Zysk ten bierze się w dużej mierze z opłat za studia, które potrafią sięgać nawet do 3 tysięcy dolarów za rok w Petersburgu czy Moskwie i do 1,5 tysiąca - w mniejszych ośrodkach. Państwo zapewnia pewną pulę miejsc bezpłatnych, finansowanych przez budżet (38% całości), o które trwają korupcyjne wyścigi - zakup zwolnionego przez kogoś wolnego miejsca potrafi kosztować nawet do 50 tysięcy euro! Wszystko to sprawia, że z powodu kosztów mobilność edukacyjna młodych ludzi ulega drastycznemu zmniejszeniu - od 75 do nawet 90% z nich studiuje w regionie, z którego pochodzi. Alternatywą dla "uniwersyteckiej oligarchii" staje się w tym systemie państwowa biurokracja, minimalnie bardziej transparentna, ale nadal daleka od troski o dobro publiczne i stan rosyjskiej nauki. Odmalowany w artykule obraz tamtejszego szkolnictwa wyższego przeraża, stając się swego rodzaju smutnym podsumowaniem tego, do czego prowadzi odrzucenie myślenia o edukacji jako o publicznym dobru wspólnym i prawie człowieka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz