Blogi:
- Najwięcej miejsca na brytyjskich blogach politycznych Zielonych z całą pewnością okupuje niedawna konwencja programowa partii Anglii i Walii. Sean Thompson informuje o jej ewolucji na lewicowe pozycje, Adrian Windisch krytykuje twierdzenie Partii Pracy o tym, że szykuje wszystkim sprawiedliwą przyszłość, Stuart Jeffery przypomina o poprawkach w polityce zdrowotnej wyspiarskich Zielonych, Jim Jepps napomyka o wsparciu finansowym od londyńskiego związku strażackiego, Matt Sellwood pisze zaś o przyjętej uchwale w sprawie płacy maksymalnej.
- Na blogu New Economics Foundation sporo o bioróżnorodności - Rupert Crilly na temat rybołóstwa oraz wymierania gatunków.
- Z innych wieści - Philip Booth przybliża kulisy walki o uspokojenie ruchu.
- Molly Scott Cato napisała dwie interesujące notki - o długu oraz o spuściźnie Marksa.
- Joseph Healy informuje o manifeście LGBT Zielonych Anglii i Walii.
- Andy C pokazuje, że wykresy poparcia trzeba umieć rysować...
- Adam Ostolski prezentuje fragment swojego artykułu na temat genderu w UE.
Partie:
- Niemcy: Renate Kuenast komentuje politykę socjalną rządu Angeli Merkel.
- Austria: Zieloni walczą z biedą.
- Europa: W Parlamencie Europejskim pojawiają się głosy za reformą polityki rybołóstwa.
- Anglia i Walia: Wielka przemowa Caroline Lucas.
- Irlandia: Już niedługo burmistrz Dublina będzie wybierany w wyborach bezpośrednich.
- Australia: Potwierdzony wyciek ropy w okolicach Timoru
- Nowa Zelandia: Bój o inteligentne mierniki zużycia energii elektrycznej.
- Czechy: Jiri Hromada, działacz gejowski i kandydat Zielonych w wyborach parlamentarnych, rozwiewa lęki przed zmianami w prawie cywilnym.
- Holandia: Wybory samorządowe i przedterminowe parlamentarne - coraz bliżej, zobacz, jak po kraju jeżdżą główne polityczki i politycy Zielonej Lewicy.
28 lutego 2010
27 lutego 2010
Raport sondażowy - luty 2010
Wreszcie coś się istotnie zmieniło - problem w tym, że wcale nie w kierunku większego pluralizmu na scenie politycznej. Skoki poparcia są tak duże, że trzeba odwołać się do badań z zeszłego roku, by pokazać, do którego etapu cofnęły się poszczególne formacje. Wszystko to niewątpliwie spowodowane jest rezygnacją Donalda Tuska z ubiegania się o urząd prezydencki i równie niespodziewanym "wygaszeniem" afery hazardowej. Po kilkunastogodzinnym przesłuchaniu premiera komentarze prasowe w wielu wypadkach przestały rysować ją jako wielki przekręt, a Tusk jest już niemal poza wszelkimi podejrzeniami. Także rywalizacja na linii Sikorski-Komorowski o nominację PO do prezydenckiego wyścigu zaprząta sporo uwagi i siłą rzeczy kieruje na Platformę spojrzenia elektoratu. Skoki poparcia sięgnąć potrafiły nawet 10 punktów procentowych na plus partii Tuska w jednym z niedawnych sondaży Gazety Wyborczej - także uśredniając wyniki z całego miesiąca widać wyraźne przetasowania na scenie politycznej.
W tym momencie PO niemal zrównała swoje poparcie ze swoimi rekordami w zeszłym roku, kiedy potrafiła otrzymać średnio 48,5%. Spadek PiS wbrew pozorom nie jest aż tak spory i nadal notowania partii Jarosława Kaczyńskiego sytuują się w górnej strefie swych zeszłorocznych wyników. Znacznie gorzej oberwało SLD, bowiem aktualne 8,4% poparcia to wynik najgorszy od marca 2009. Ludowcy wracają z kolei nad próg wyborczy - swoją drogą ciekawe, na ile ma tu wpływ zwyżki notowań Platformy i premia za koalicję... O partiach pod progiem nie ma co się rozgadywać, sytuacja z każdym miesiącem utwierdza petryfikację sceny politycznej i chyba już tylko poważne przemyślenie swej strategii może uratować je przed odejściem w niebyt.
To, czy aktualnie ukształtowany poziom poparcia ulegnie zmianie, czy też na jakiś czas utrzyma się na tych wysokościach, zależy od aktywności poszczególnych partii. Trwające prawybory w PO będą utrzymywać społeczną uwagę na tej partii i trudno, by Lech Kaczyński czy Jerzy Szmajdziński mieli to zmienić. Kandydatura Andrzeja Olechowskiego w żaden sposób nie przekłada się na wzrost poparcia dla SD - i niewiele wskazuje na to, by jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki miało się to zmienić. Zobaczymy też, czy tego typu "centralne wyniki" będą miały przełożenie na lokalne poparcie dla poszczególnych partii.
W tym momencie PO niemal zrównała swoje poparcie ze swoimi rekordami w zeszłym roku, kiedy potrafiła otrzymać średnio 48,5%. Spadek PiS wbrew pozorom nie jest aż tak spory i nadal notowania partii Jarosława Kaczyńskiego sytuują się w górnej strefie swych zeszłorocznych wyników. Znacznie gorzej oberwało SLD, bowiem aktualne 8,4% poparcia to wynik najgorszy od marca 2009. Ludowcy wracają z kolei nad próg wyborczy - swoją drogą ciekawe, na ile ma tu wpływ zwyżki notowań Platformy i premia za koalicję... O partiach pod progiem nie ma co się rozgadywać, sytuacja z każdym miesiącem utwierdza petryfikację sceny politycznej i chyba już tylko poważne przemyślenie swej strategii może uratować je przed odejściem w niebyt.
To, czy aktualnie ukształtowany poziom poparcia ulegnie zmianie, czy też na jakiś czas utrzyma się na tych wysokościach, zależy od aktywności poszczególnych partii. Trwające prawybory w PO będą utrzymywać społeczną uwagę na tej partii i trudno, by Lech Kaczyński czy Jerzy Szmajdziński mieli to zmienić. Kandydatura Andrzeja Olechowskiego w żaden sposób nie przekłada się na wzrost poparcia dla SD - i niewiele wskazuje na to, by jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki miało się to zmienić. Zobaczymy też, czy tego typu "centralne wyniki" będą miały przełożenie na lokalne poparcie dla poszczególnych partii.
26 lutego 2010
Janosikowe: do Sejmu, nie do Trybunału!
Koło warszawskie partii Zieloni 2004 zdecydowało się zabrać głos w sprawie zaskarżenia przez sejmik województwa mazowieckiego tzw. ustawy o janosikowym. Naszym zdaniem, zamiast skarżyć ją do sądu, rządząca Mazowszem koalicja PO-PSL powinna nalegać na swoje koleżanki i kolegów z parlamentu na nowelizację prawa, zapobiegającej sytuacjom nierównowagi budżetowej, a także przyjmującej dodatkowe kryteria redystrybucji, uwzględniające poziom występujących w Warszawie i na Mazowszu nierówności społecznych.
- Wskaźnik PKB nie pokazuje istotnych różnic w poziomie i jakości życia na terenie kraju, co sprawia, że istniejące obecnie mechanizmy solidarności społecznej dalekie są od doskonałości. - mówi Dariusz Szwed, ekonomista, przewodniczący Zielonych. - Przy dzieleniu środków i podejmowaniu decyzji inwestycyjnych przyjaznych ludziom i środowisku muszą być brane pod uwagę także inne wskaźniki, takiej jak np. współczynnik Giniego, mierzący stopień nierówności społecznych. Stworzenie koszyka wskaźników pomoże w lepszym adresowaniu transferów finansowych. Ma to kluczowe znaczenie dla Mazowszu, gdzie uśredniona zamożność Warszawy (w której również istnieją spore nierówności społeczne, co dowodzą wyniki badań edukacyjnych i zdrowotnych, szczególnie jaskrawo widoczne przy porównywaniu "młodych" dzielnic - Ursynowa, Wilanowa i Białołęki - z Pragą Północ) zawyża wskaźniki ekonomiczne całego województwa.
- Pójście do Trybunału Konstytucyjnego zamiast przygotowania alternatywnego projektu zmian legislacyjnych jest naszym zdaniem "pójściem na łatwiznę" - dodaje przewodniczący koła warszawskiego partii, Bartłomiej Kozek. - Aktualny problem Mazowsza ze sfinansowaniem "janosikowego" musi stać się przyczynkiem do poważnej debaty nad działaniem tego mechanizmu, nie zaś czekania z założonymi rękami na orzeczenie TK. Należałoby się zastanowić np. nad wpisaniem do ustawy zapisu, że jego poziom nie może przekraczać np. 35% dochodów danego samorządu, co dałoby władzom lokalnym i regionalnym większą pewność w planowaniu budżetowym. Szczególną uwagę należy poświęcić obszarom problemów ekologicznych i społecznych w "bogatych" samorządach tak, by miały one zapewnione fundusze na aktywną politykę społeczną i ekologiczną na ich obszarze. Zasada solidaryzmu społecznego wymaga nie prostego "uśredniania", ale pełnej świadomości istniejących nierówności także we względnie zamożnych społecznościach lokalnych.
- Wskaźnik PKB nie pokazuje istotnych różnic w poziomie i jakości życia na terenie kraju, co sprawia, że istniejące obecnie mechanizmy solidarności społecznej dalekie są od doskonałości. - mówi Dariusz Szwed, ekonomista, przewodniczący Zielonych. - Przy dzieleniu środków i podejmowaniu decyzji inwestycyjnych przyjaznych ludziom i środowisku muszą być brane pod uwagę także inne wskaźniki, takiej jak np. współczynnik Giniego, mierzący stopień nierówności społecznych. Stworzenie koszyka wskaźników pomoże w lepszym adresowaniu transferów finansowych. Ma to kluczowe znaczenie dla Mazowszu, gdzie uśredniona zamożność Warszawy (w której również istnieją spore nierówności społeczne, co dowodzą wyniki badań edukacyjnych i zdrowotnych, szczególnie jaskrawo widoczne przy porównywaniu "młodych" dzielnic - Ursynowa, Wilanowa i Białołęki - z Pragą Północ) zawyża wskaźniki ekonomiczne całego województwa.
- Pójście do Trybunału Konstytucyjnego zamiast przygotowania alternatywnego projektu zmian legislacyjnych jest naszym zdaniem "pójściem na łatwiznę" - dodaje przewodniczący koła warszawskiego partii, Bartłomiej Kozek. - Aktualny problem Mazowsza ze sfinansowaniem "janosikowego" musi stać się przyczynkiem do poważnej debaty nad działaniem tego mechanizmu, nie zaś czekania z założonymi rękami na orzeczenie TK. Należałoby się zastanowić np. nad wpisaniem do ustawy zapisu, że jego poziom nie może przekraczać np. 35% dochodów danego samorządu, co dałoby władzom lokalnym i regionalnym większą pewność w planowaniu budżetowym. Szczególną uwagę należy poświęcić obszarom problemów ekologicznych i społecznych w "bogatych" samorządach tak, by miały one zapewnione fundusze na aktywną politykę społeczną i ekologiczną na ich obszarze. Zasada solidaryzmu społecznego wymaga nie prostego "uśredniania", ale pełnej świadomości istniejących nierówności także we względnie zamożnych społecznościach lokalnych.
25 lutego 2010
Zaproszenia przedwiosenne
Warszawskie Ekospotkanie
Serdecznie zapraszamy na kolejne warszawskie Ekospotkanie we wtorek 2 marca od godz. 19 w herbaciarni HERBA THEA przy ul. Bruna 20 (niedaleko metra Pole Mokotowskie).
Pod taką nazwą, co miesiąc, odbywają się spotkania integracyjne nieformalnej grupy ludzi, którzy interesują się zagadnieniami dotyczącymi ochrony środowiska i ekorozwoju. W jakim celu? Aby umożliwić poznanie osób związanych z ochroną środowiska; wymieniać doświadczenia i informacje, wspólnie poszukiwać natchnienia. Jest to okazja do poznania ciekawych i zaangażowanych osób, możliwość zdobycia bieżących informacji o nowościach i możliwościach w dziedzinie ochrony środowiska aby w ten sposób przyczynić się do lepszej współpracy, zrozumienia i synergii!
Dojechać można tramwajem (16,17,33), lub autobusem (118, 130, 167, 168, 174, 182, 301, 700) przystanek Metro Pole Mokotowskie.
Do zobaczenia!
- Polecamy "Poradnik Ekologa" na stronie Ekospotkań dla tych, którzy szukają praktycznych wskazówek jak można chronić środowisko w życiu codziennym.
- Zapraszamy również do dyskusji na warszawskim forum "EKOLOGIA" w portalu gazeta.pl
Żyj prosto. Konsumuj mniej. Myśl więcej...
***
VI Feministyczny Salon Historyczny
3 marca 2010 roku o godz. 19.00 w Powiększeniu odbędzie się VI spotkanie Feministycznego Salonu Historycznego zatytułowane „Z głodu na ulice. Protesty i demonstracje kobiet w Polsce i w Europie w XX wieku” z udziałem dr Teresy Święćkowskiej oraz dr Marcina Zaremby.
„Z głodu na ulice. Protesty i demonstracje kobiet w Polsce i Europie w XX wieku” czyli kiedy i gdzie kobiety organizowały się dla wywalczenia godziwych warunków do życia dla siebie i swoich rodzin. Jak organizowany był taki protest? Kto stał na jego czele? Był to spontaniczny akt niezadowolenia czy uprzednio przygotowana i przeprowadzona strategia protestacyjna? Jak duże były liczby uczestniczek tych wydarzeń? Co udało się takim protestem uzyskać?
To tylko nieliczne pytania, które postawimy naszym ekspertom i ekspertkom, podczas dyskusji zastanowimy się nad fenomenem strajków i demonstracji kobiecych w obronie praw do godnego życia.
Spotkanie odbędzie się w ramach festiwalu „Rewolucje kobiet”
***
Konferencja POLSKA DLA RODZINY – RODZINA DLA POLSKI
Projekt PO KL „Godzenie ról rodzinnych i zawodowych kobiet i mężczyzn”, Działanie 1.1. „Wsparcie systemowe instytucji rynku pracy”
Warszawa, Sejm RP, Sala Kolumnowa, 9–10 marca 2010r.
Szanowni Państwo
Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej we współpracy z CRZL oraz Związkiem Dużych Rodzin „Trzy Plus”, ma przyjemność zaprosić Państwa do udziału w międzynarodowej konferencji organizowanej w Sali Kolumnowej Sejmu RP, w dniach 9 – 10 marca 2010 roku, mającej na celu omówienie problematyki oraz dyskusję na temat jednego z najważniejszych wyzwań, wobec którego stoją kraje Unii Europejskiej, tj. polityki rodzinnej ułatwiającej godzenie ról rodzinnych i zawodowych.
Podczas konferencji zostaną zaprezentowane wiodące rozwiązania europejskie na poziomie legislacyjnym i lokalnym, dobre praktyki w miejscu pracy, modele współpracy organizacji pozarządowych z instytucjami rynku pracy, władzami lokalnymi i administracją rządową. Zostaną także przedstawione osiągnięcia nauki, myśli społecznej oraz wyniki najnowszych badań i analiz europejskich.
Do udziału w konferencji zaprosiliśmy m. in. przedstawicieli rządów państw Unii Europejskiej, ekspertów i urzędników unijnych najwyższego szczebla oraz przedstawicieli mediów.
Opracowanie modelu rozwiązań, opartego na dobrych praktykach Unii Europejskiej, będzie oczekiwanym efektem konferencji. Oprócz tego, zostanie określony kierunek działania w zakresie polityki rodzinnej, co doprowadzi do wdrożenia go do debaty krajowej i międzynarodowej. Ponadto zakłada się zbudowanie platformy dialogu na płaszczyźnie międzynarodowej, jako przygotowanie prezydencji polskiej w Radzie Unii Europejskiej w 2011 roku oraz zainicjowanie działania polskiego forum dla kształtowania kierunków rozwoju polityki rodzinnej w Polsce.
Zapraszamy i zachęcamy do aktywnego udziału i debaty. Chcielibyśmy, aby konferencja rozpoczęła dyskusję na temat przyszłości polityki rodzinnej w naszym kraju, a co za tym idzie stabilnego i zrównoważonego rozwoju przy jednoczesnym wspieraniu godzenia ról rodzinnych i zawodowych.
Z wyrazami szacunku
dr Elwira Gross-Gołacka
Dyrektor Departamentu Analiz Ekonomicznych i Prognoz w MPiPS
Joanna Krupska
Prezes Związku Dużych Rodzin „Trzy Plus”
Robert Kwaśniak
Dyrektor Centrum Rozwoju Zasobów Ludzkich
Serdecznie zapraszamy na kolejne warszawskie Ekospotkanie we wtorek 2 marca od godz. 19 w herbaciarni HERBA THEA przy ul. Bruna 20 (niedaleko metra Pole Mokotowskie).
Pod taką nazwą, co miesiąc, odbywają się spotkania integracyjne nieformalnej grupy ludzi, którzy interesują się zagadnieniami dotyczącymi ochrony środowiska i ekorozwoju. W jakim celu? Aby umożliwić poznanie osób związanych z ochroną środowiska; wymieniać doświadczenia i informacje, wspólnie poszukiwać natchnienia. Jest to okazja do poznania ciekawych i zaangażowanych osób, możliwość zdobycia bieżących informacji o nowościach i możliwościach w dziedzinie ochrony środowiska aby w ten sposób przyczynić się do lepszej współpracy, zrozumienia i synergii!
Dojechać można tramwajem (16,17,33), lub autobusem (118, 130, 167, 168, 174, 182, 301, 700) przystanek Metro Pole Mokotowskie.
Do zobaczenia!
- Polecamy "Poradnik Ekologa" na stronie Ekospotkań dla tych, którzy szukają praktycznych wskazówek jak można chronić środowisko w życiu codziennym.
- Zapraszamy również do dyskusji na warszawskim forum "EKOLOGIA" w portalu gazeta.pl
Żyj prosto. Konsumuj mniej. Myśl więcej...
***
VI Feministyczny Salon Historyczny
3 marca 2010 roku o godz. 19.00 w Powiększeniu odbędzie się VI spotkanie Feministycznego Salonu Historycznego zatytułowane „Z głodu na ulice. Protesty i demonstracje kobiet w Polsce i w Europie w XX wieku” z udziałem dr Teresy Święćkowskiej oraz dr Marcina Zaremby.
„Z głodu na ulice. Protesty i demonstracje kobiet w Polsce i Europie w XX wieku” czyli kiedy i gdzie kobiety organizowały się dla wywalczenia godziwych warunków do życia dla siebie i swoich rodzin. Jak organizowany był taki protest? Kto stał na jego czele? Był to spontaniczny akt niezadowolenia czy uprzednio przygotowana i przeprowadzona strategia protestacyjna? Jak duże były liczby uczestniczek tych wydarzeń? Co udało się takim protestem uzyskać?
To tylko nieliczne pytania, które postawimy naszym ekspertom i ekspertkom, podczas dyskusji zastanowimy się nad fenomenem strajków i demonstracji kobiecych w obronie praw do godnego życia.
Spotkanie odbędzie się w ramach festiwalu „Rewolucje kobiet”
***
Konferencja POLSKA DLA RODZINY – RODZINA DLA POLSKI
Projekt PO KL „Godzenie ról rodzinnych i zawodowych kobiet i mężczyzn”, Działanie 1.1. „Wsparcie systemowe instytucji rynku pracy”
Warszawa, Sejm RP, Sala Kolumnowa, 9–10 marca 2010r.
Szanowni Państwo
Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej we współpracy z CRZL oraz Związkiem Dużych Rodzin „Trzy Plus”, ma przyjemność zaprosić Państwa do udziału w międzynarodowej konferencji organizowanej w Sali Kolumnowej Sejmu RP, w dniach 9 – 10 marca 2010 roku, mającej na celu omówienie problematyki oraz dyskusję na temat jednego z najważniejszych wyzwań, wobec którego stoją kraje Unii Europejskiej, tj. polityki rodzinnej ułatwiającej godzenie ról rodzinnych i zawodowych.
Podczas konferencji zostaną zaprezentowane wiodące rozwiązania europejskie na poziomie legislacyjnym i lokalnym, dobre praktyki w miejscu pracy, modele współpracy organizacji pozarządowych z instytucjami rynku pracy, władzami lokalnymi i administracją rządową. Zostaną także przedstawione osiągnięcia nauki, myśli społecznej oraz wyniki najnowszych badań i analiz europejskich.
Do udziału w konferencji zaprosiliśmy m. in. przedstawicieli rządów państw Unii Europejskiej, ekspertów i urzędników unijnych najwyższego szczebla oraz przedstawicieli mediów.
Opracowanie modelu rozwiązań, opartego na dobrych praktykach Unii Europejskiej, będzie oczekiwanym efektem konferencji. Oprócz tego, zostanie określony kierunek działania w zakresie polityki rodzinnej, co doprowadzi do wdrożenia go do debaty krajowej i międzynarodowej. Ponadto zakłada się zbudowanie platformy dialogu na płaszczyźnie międzynarodowej, jako przygotowanie prezydencji polskiej w Radzie Unii Europejskiej w 2011 roku oraz zainicjowanie działania polskiego forum dla kształtowania kierunków rozwoju polityki rodzinnej w Polsce.
Zapraszamy i zachęcamy do aktywnego udziału i debaty. Chcielibyśmy, aby konferencja rozpoczęła dyskusję na temat przyszłości polityki rodzinnej w naszym kraju, a co za tym idzie stabilnego i zrównoważonego rozwoju przy jednoczesnym wspieraniu godzenia ról rodzinnych i zawodowych.
Z wyrazami szacunku
dr Elwira Gross-Gołacka
Dyrektor Departamentu Analiz Ekonomicznych i Prognoz w MPiPS
Joanna Krupska
Prezes Związku Dużych Rodzin „Trzy Plus”
Robert Kwaśniak
Dyrektor Centrum Rozwoju Zasobów Ludzkich
24 lutego 2010
Proksemika i kwestia miejska
Wyjazdy z Warszawy potrafią być całkiem płodne poznawczo. Na przykład można na parę chwil udać się do Krakowa, gdzie odpoczywa się całkiem przyjemnie. Jeśli nie ma wielkich mrozów, można godzinami spacerować po dawnej stolicy Polski i chłonąć jej mieszczański klimat. Można też po drodze trafić do mniejszej bądź większej księgarni i wypatrzyć jakąś interesującą lekturę. Tak też się stało i w moim wypadku, przez co teraz bawić się muszę w minimalizację kosztów swojego żywota zgodnie z metodą "oby do pierwszego".
Książką, która przykuła mą uwagę, był "Ukryty wymiar" Edwarda T. Halla. Z jej fragmentami miałem już przyjemność zapoznać się na zajęciach z antropologii kultury. Ów amerykański antropolog stał się ojcem proksemiki - nauki na temat roli przestrzeni w ludzkim życiu. Nauka ta może mieć sporą rolę w nowoczesnym projektowaniu naszych dynamicznych i coraz bardziej wielokulturowych miast, tworząc warunki do tworzenia "miasta dla ludzi" zamiast efektownych świecidełek, mających na celu jedynie zaspokojenie ego włodarzy nowych metropolii. Wystarczy wspomnieć o przytoczonym w książce Halla przykładzie z pewnością ciekawych realizacji architektonicznych Le Corbussiera w Indiach, które następnie lokalne mieszkanki i mieszkańcy adaptowali do własnych przyzwyczajeń kulturowych, zagradzając swoje balkony.
Hall obficie prezentuje wyniki badań przestrzennych, będących efektem obserwacji zachowań zarówno zwierząt, jak i ludzi. W wypadku kolonii szczurów przeludnienie prowadziło do stworzenia prawdziwego "bagna" niepożądanych reakcji społecznych tych zwierząt. W wypadku ludzi odpowiednie, zależne od przyzwyczajeń danej kultury organizowanie przestrzeni może zmniejszyć bądź zwiększyć poziom społecznych interakcji. Odpowiednie balansowanie między przestrzenią odspołecznioną a dospołecznioną pozwala zarówno na danie ludziom przestrzeni do rozwijania własnej osobowości, jak i na twórcze kontakty z innymi. Eksperyment w jednym z kanadyjskich szpitali pokazał, że często na ilość międzyluydzkich kontaktów wpłynąć mogą nawet takie detale, jak wstawienie do pomieszczenia stolików w odpowiednim miejscu.
Różnice kulturowe bywają dość znaczne i wyrażają się one np. w wielkości mieszkań (w krajach arabskim pokoje, jeśli już ma się co do ich kreacji swobodę, bywają dla osoby z Ameryki Północnej olbrzymie), sposobach wyłączania się z otoczenia, dystansów między osobami rozmawiającymi, a nawet komunikowania się w mieście (np. brak nazw ulic w Japonii dla osoby "z zewnątrz" może być mocno problematyczna). Ich uwzględnianie to prawdziwe wyzwanie szczególnie w miastach Europy Zachodniej czy Ameryki Północnej, coraz bardziej zaludnionych przez środowiska imigranckie z całego świata. Uwzględnienie zróżnicowanych potrzeb przy jednoczesnej dbałości o zieleń miejską i kulturowe dziedzictwo nie jest sprawą prostą i trudno spodziewać się, by coś w tej kwestii miało ulec zmianie.
Sposób myślenia Halla bywa całkiem progresywny i w pewnej mierze zbieżny z zieloną wizją urbanistyczną. Przewidział on w 1966 roku (okresie, w którym napisał "Ukryty wymiar") wiele problemów, które miasta będą miały ze swoją tożsamością, np. związanych z wydzieraniem przez samochód przestrzeni ulicznej do tej pory zajmowanych przez ludzi. Na dobrą sprawę wiele z jego proksemicznych spostrzeżeń, wyważających kwestie społeczne i ekonomiczne, wystarczy uzupełnić o problemy ekologiczne, by otrzymać receptę na miasta skrojone na ludzką miarę. Bez troski o te trzy czynniki rezultatami mogą być wspomniane przez autora getta afroamerykańskie w dużych miastach, zupełnie lekceważące potrzeby ich mieszkanek i mieszkańców i tworzących warunki do "bagna społecznego", napędzającego prawicowych populistów.
Jak widać - przestrzeń ma znaczenie. W polskich warunkach, bardziej niż kwestie kulturowe, wyzwaniem stają się zróżnicowanie podejście do przestrzeni w zależności od poziomu zamożności, pochodzenia (wieś, małe miasteczko, osoby przybywające z zagranicy) czy płci. Wystarczy zobaczyć, jak lekceważenie kobiet w przestrzeni publicznej skutkuje w odspołecznianiu sporej ilości miejskiej przestrzeni, która nie jest dotępna dla rodziców z dziećmi albo osób na wózkach. Zmiany w strukturze demograficznej i starzenie się społeczeństwa również każe nam na poważnie zastanowić się nad tym, jak mamy projektować przestrzenie publiczne. To wszystko wyzwania, przed którymi stoimy. W roku wyborów samorządowych warto porządnie zastanowić się, kto na to wyzwanie wypracuje najlepsze odpowiedzi.
Książką, która przykuła mą uwagę, był "Ukryty wymiar" Edwarda T. Halla. Z jej fragmentami miałem już przyjemność zapoznać się na zajęciach z antropologii kultury. Ów amerykański antropolog stał się ojcem proksemiki - nauki na temat roli przestrzeni w ludzkim życiu. Nauka ta może mieć sporą rolę w nowoczesnym projektowaniu naszych dynamicznych i coraz bardziej wielokulturowych miast, tworząc warunki do tworzenia "miasta dla ludzi" zamiast efektownych świecidełek, mających na celu jedynie zaspokojenie ego włodarzy nowych metropolii. Wystarczy wspomnieć o przytoczonym w książce Halla przykładzie z pewnością ciekawych realizacji architektonicznych Le Corbussiera w Indiach, które następnie lokalne mieszkanki i mieszkańcy adaptowali do własnych przyzwyczajeń kulturowych, zagradzając swoje balkony.
Hall obficie prezentuje wyniki badań przestrzennych, będących efektem obserwacji zachowań zarówno zwierząt, jak i ludzi. W wypadku kolonii szczurów przeludnienie prowadziło do stworzenia prawdziwego "bagna" niepożądanych reakcji społecznych tych zwierząt. W wypadku ludzi odpowiednie, zależne od przyzwyczajeń danej kultury organizowanie przestrzeni może zmniejszyć bądź zwiększyć poziom społecznych interakcji. Odpowiednie balansowanie między przestrzenią odspołecznioną a dospołecznioną pozwala zarówno na danie ludziom przestrzeni do rozwijania własnej osobowości, jak i na twórcze kontakty z innymi. Eksperyment w jednym z kanadyjskich szpitali pokazał, że często na ilość międzyluydzkich kontaktów wpłynąć mogą nawet takie detale, jak wstawienie do pomieszczenia stolików w odpowiednim miejscu.
Różnice kulturowe bywają dość znaczne i wyrażają się one np. w wielkości mieszkań (w krajach arabskim pokoje, jeśli już ma się co do ich kreacji swobodę, bywają dla osoby z Ameryki Północnej olbrzymie), sposobach wyłączania się z otoczenia, dystansów między osobami rozmawiającymi, a nawet komunikowania się w mieście (np. brak nazw ulic w Japonii dla osoby "z zewnątrz" może być mocno problematyczna). Ich uwzględnianie to prawdziwe wyzwanie szczególnie w miastach Europy Zachodniej czy Ameryki Północnej, coraz bardziej zaludnionych przez środowiska imigranckie z całego świata. Uwzględnienie zróżnicowanych potrzeb przy jednoczesnej dbałości o zieleń miejską i kulturowe dziedzictwo nie jest sprawą prostą i trudno spodziewać się, by coś w tej kwestii miało ulec zmianie.
Sposób myślenia Halla bywa całkiem progresywny i w pewnej mierze zbieżny z zieloną wizją urbanistyczną. Przewidział on w 1966 roku (okresie, w którym napisał "Ukryty wymiar") wiele problemów, które miasta będą miały ze swoją tożsamością, np. związanych z wydzieraniem przez samochód przestrzeni ulicznej do tej pory zajmowanych przez ludzi. Na dobrą sprawę wiele z jego proksemicznych spostrzeżeń, wyważających kwestie społeczne i ekonomiczne, wystarczy uzupełnić o problemy ekologiczne, by otrzymać receptę na miasta skrojone na ludzką miarę. Bez troski o te trzy czynniki rezultatami mogą być wspomniane przez autora getta afroamerykańskie w dużych miastach, zupełnie lekceważące potrzeby ich mieszkanek i mieszkańców i tworzących warunki do "bagna społecznego", napędzającego prawicowych populistów.
Jak widać - przestrzeń ma znaczenie. W polskich warunkach, bardziej niż kwestie kulturowe, wyzwaniem stają się zróżnicowanie podejście do przestrzeni w zależności od poziomu zamożności, pochodzenia (wieś, małe miasteczko, osoby przybywające z zagranicy) czy płci. Wystarczy zobaczyć, jak lekceważenie kobiet w przestrzeni publicznej skutkuje w odspołecznianiu sporej ilości miejskiej przestrzeni, która nie jest dotępna dla rodziców z dziećmi albo osób na wózkach. Zmiany w strukturze demograficznej i starzenie się społeczeństwa również każe nam na poważnie zastanowić się nad tym, jak mamy projektować przestrzenie publiczne. To wszystko wyzwania, przed którymi stoimy. W roku wyborów samorządowych warto porządnie zastanowić się, kto na to wyzwanie wypracuje najlepsze odpowiedzi.
23 lutego 2010
Polska 2030 lewym okiem
Debata wokół jednego z najważniejszych powstałych w ostatnich latach dokumentu rządowego, zasługującego na szczegółową analizę oraz detaliczne wyliczenie jego braków i nierzadko karkołomnych interpretacji rzeczywistości toczy się dość niemrawo. Nieco analiz wyszło dzięki Krytyce Politycznej (artykuły Michała Sutowskiego i Edwina Bendyka), ostatnio swoje badania pod kątem genderowym przedstawiła Fundacja im. Heinricha Boella (Ewa Charkiewicz i Irena Wóycicka), także niżej podpisany pokusił się o swoje przemyślenia. Trochę to mało, jeśli chodzi o progresywną stronę sceny politycznej. Dobrze zatem, że na dniach w formie książkowej (mam też nadzieję, że także w Internecie) pojawi się "Jaka Polska 2030?", publikacja Ośrodka Myśli Politycznej im. Lassalle'a. Wrocławski think-tank przygotował niemal 100 stron analiz dokumentu ekipy Michała Boniego pod wieloma kątami, które postaram się w tej notce pokrótce opisać.
Cieszę się z powodu faktu, że jednym z autorów jest członek Zielonych i zespołu "Krytyki Politycznej", Przemysław Sadura, który napisał dość wyczerpująco, dlaczego promowane przez ekipę Donalda Tuska podejście do edukacji nie doprowadzi do rozwoju gospodarki opartej na wiedzy. Podejście to, jego zdaniem, "buduje dom od dachu", skupiając się przede wszystkim na komercjalizacji i urynkowieniu szkolnictwa wyższego, w żaden sposób nie wspierających deklarowanej równości szans. Dużo tu ogólników, mało zaś konktretów, takich jak upowszechnienie edukacji żłobkowej i przedszkolnej bez opracowania dość powszechnego w Europie modelu współfinansowania przez państwo tego szczebla edukacyjnego. Na tego typu pomysły muszą wpadać np. związki zawodowe, po czym wspierane przez Zielonych pomysły ZNP na objęcie żłobków i przedszkoli dotacją oświatową kończą się lądowaniem w sejmowej szufladzie. Zewnętrzne testy jako metoda segregacji uczniów zamiast sposobu na badanie stanu wiedzy we wczesnym stadium i późniejszego wspierania uczennic i uczniów z problemamy edukacyjnymi i społecznymi również nie służy realnej zmianie społecznej.
Sadura oferuje konkretne alternatywy, związane z rozwojem całościowej koncepcji edukacji przez całe życie. Obejmują one m.in. ulgi dla przedsiębiorstw zakładających przyzakładowe żłobki i przedszkola, zwiększenie obecności kadry psychologicznej, lekarskiej i stomatologicznej w placówkach szkolnych, podtrzymanie bezpłatności studiów i jej rozszerzenie o możliwość bezpładnych studiów wieczorowych czy zaocznych, zakaz pracy kadry uniwersyteckiej na więcej niż 1 uczelni, zwiększenie dostępności tanich podręczników poprzez upowszechnienie programów edukacyjnych na wolnych licencjach, więcej edukacji genderowej, kulturalnej i ekologicznej, mniej zaś - obecności religii w szkołach. Wszystkie tego typu pomysły dają znacznie większe szanse na spójność społeczną i równość szans w porównaniu do "wrzut" ekipy Boniego i mam nadzieję, że będą one analizowane przez kwietniowy kongres Zielonych i zostaną przyjęte jako oficjalny program partii.
Nie jest dla mnie zaskoczeniem obserwacja Szymona Szerwańskiego dotycząca zlekceważenia bogactwa ekologii politycznej i jej znaczenia dla budowania podstaw zrównoważonego rozwoju. Nie ma w "Polsce 2030" nic na temat np. ochrony bioróżnorodności, a wskaźniki ekologiczne nie są objęte monitoringiem postępu rozwoju kraju. Podobnie zresztą z analizowaną przez Piotra Szumlewicza polityką genderową - promowany rozkład świadczenia usług publicznych uderzy szczególnie mocno w kobiety.
Bardzo ciekawa jest dokonana przez Rafała Bakalarczyka dekonstrukcja mitów związanych z modelem państwa opiekuńczego i jego rzekomego występowania na ziemiach polskich. Wystarczy spojrzeć na wskaźniki Eurostatu, by pozbyć się wszelkich złudzeń co do tego, że żadnego państwa dobrobytu nad Wisłą nie ma. W 2005 roku kraje unijne wydawały średnio 27,2% swojego PKB na cele socjalne. W Szwecji wskaźnik ten wyniósł 32%, w Danii - 30,1%, w Holandii - 28,2%, w liberalnej Wielkiej Brytanii - 26,8%. A w rzekomo szermującej zasiłkami na prawo i lewo Polsce? Aż 19,6%. Jak dowodzi Bakalarczyk, polityka welfare state nigdy w Polsce nie była realizowana, zaś sposób jej demonizowania przez neoliberalizm, argumentujący, że transfery socjalne demobilizują i zmniejszają stopę zatrudnienia na rynku pracy, nie znajdują potwierdzenia. Ambitna polityka socjalna jego zdaniem nie musi oznaczać jedynie finansowych transferów pieniężnych, ale przede wszystkim skupiać się na aktywnej polityce rynku pracy oraz na dostarczaniu wysokiej jakości usług publicznych.
Również otwierający artykuł Grzegorza Konata znakomicie pokazuje, że bardzo często rządowe założenia i prezentowane w tekście "Polski 2030" kłócą się nawet z załączanymi wykresami. Z niecierpliwością czekam zatem na udostępnienie książki w Internecie, bowiem jej lektury nie sposób nie polecić. Pewną łyżką dziegciu w tej beczce miodu musi być jednak fakt, że w całym zespole osób piszących tu artykuły nie ma ani jednej kobiety. Mam nadzieję, że Ośrodek Lassalle'a nie powtórzy już tego błędu w przyszłych publikacjach. Na koniec zaś nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić do Sejmu:
***
Poseł na Sejm RP Marek Balicki oraz Ośrodek Myśli Społecznej im. Ferdynanda Lassalle'a zapraszają do wzięcia w konferencji „Jaka Polska 2030? Dylematy strategii rozwojowych”, która odbędzie się 25 lutego br. (czwartek) o godz. 12 w gmachu Sejmu przy ul. Wiejskiej 4/6 w Warszawie (budynek G, sala 12, parter).
Podczas spotkania zostanie zaprezentowana książka pt. „Jaka Polska 2030?” wydana staraniem OMS im. F. Lassalle'a, która zawiera krytyczne analizy strategii przygotowanej przez zespół doradców premiera pod kierownictwem ministra Michała Boniego.
Wstęp do dyskusji wygłoszą: dr Maciej Gdula („Krytyka Polityczna”, Uniwersytet Warszawski) oraz red. Edwin Bendyk („Polityka”, Collegium Civitas). W konferencji wezmą też udział autorzy książki: Rafał Bakalarczyk, Grzegorz Konat, dr Przemysław Sadura, Piotr Szumlewicz, dr Szymon Szewrański.
Prowadzenie: Marek Balicki i Michał Syska.
W związku z wymogami Straży Marszałkowskiej prosimy o potwierdzenie obecności do dnia 23 lutego (wtorek) na adres elektroniczny: biuro(at)lassalle.org.pl
Cieszę się z powodu faktu, że jednym z autorów jest członek Zielonych i zespołu "Krytyki Politycznej", Przemysław Sadura, który napisał dość wyczerpująco, dlaczego promowane przez ekipę Donalda Tuska podejście do edukacji nie doprowadzi do rozwoju gospodarki opartej na wiedzy. Podejście to, jego zdaniem, "buduje dom od dachu", skupiając się przede wszystkim na komercjalizacji i urynkowieniu szkolnictwa wyższego, w żaden sposób nie wspierających deklarowanej równości szans. Dużo tu ogólników, mało zaś konktretów, takich jak upowszechnienie edukacji żłobkowej i przedszkolnej bez opracowania dość powszechnego w Europie modelu współfinansowania przez państwo tego szczebla edukacyjnego. Na tego typu pomysły muszą wpadać np. związki zawodowe, po czym wspierane przez Zielonych pomysły ZNP na objęcie żłobków i przedszkoli dotacją oświatową kończą się lądowaniem w sejmowej szufladzie. Zewnętrzne testy jako metoda segregacji uczniów zamiast sposobu na badanie stanu wiedzy we wczesnym stadium i późniejszego wspierania uczennic i uczniów z problemamy edukacyjnymi i społecznymi również nie służy realnej zmianie społecznej.
Sadura oferuje konkretne alternatywy, związane z rozwojem całościowej koncepcji edukacji przez całe życie. Obejmują one m.in. ulgi dla przedsiębiorstw zakładających przyzakładowe żłobki i przedszkola, zwiększenie obecności kadry psychologicznej, lekarskiej i stomatologicznej w placówkach szkolnych, podtrzymanie bezpłatności studiów i jej rozszerzenie o możliwość bezpładnych studiów wieczorowych czy zaocznych, zakaz pracy kadry uniwersyteckiej na więcej niż 1 uczelni, zwiększenie dostępności tanich podręczników poprzez upowszechnienie programów edukacyjnych na wolnych licencjach, więcej edukacji genderowej, kulturalnej i ekologicznej, mniej zaś - obecności religii w szkołach. Wszystkie tego typu pomysły dają znacznie większe szanse na spójność społeczną i równość szans w porównaniu do "wrzut" ekipy Boniego i mam nadzieję, że będą one analizowane przez kwietniowy kongres Zielonych i zostaną przyjęte jako oficjalny program partii.
Nie jest dla mnie zaskoczeniem obserwacja Szymona Szerwańskiego dotycząca zlekceważenia bogactwa ekologii politycznej i jej znaczenia dla budowania podstaw zrównoważonego rozwoju. Nie ma w "Polsce 2030" nic na temat np. ochrony bioróżnorodności, a wskaźniki ekologiczne nie są objęte monitoringiem postępu rozwoju kraju. Podobnie zresztą z analizowaną przez Piotra Szumlewicza polityką genderową - promowany rozkład świadczenia usług publicznych uderzy szczególnie mocno w kobiety.
Bardzo ciekawa jest dokonana przez Rafała Bakalarczyka dekonstrukcja mitów związanych z modelem państwa opiekuńczego i jego rzekomego występowania na ziemiach polskich. Wystarczy spojrzeć na wskaźniki Eurostatu, by pozbyć się wszelkich złudzeń co do tego, że żadnego państwa dobrobytu nad Wisłą nie ma. W 2005 roku kraje unijne wydawały średnio 27,2% swojego PKB na cele socjalne. W Szwecji wskaźnik ten wyniósł 32%, w Danii - 30,1%, w Holandii - 28,2%, w liberalnej Wielkiej Brytanii - 26,8%. A w rzekomo szermującej zasiłkami na prawo i lewo Polsce? Aż 19,6%. Jak dowodzi Bakalarczyk, polityka welfare state nigdy w Polsce nie była realizowana, zaś sposób jej demonizowania przez neoliberalizm, argumentujący, że transfery socjalne demobilizują i zmniejszają stopę zatrudnienia na rynku pracy, nie znajdują potwierdzenia. Ambitna polityka socjalna jego zdaniem nie musi oznaczać jedynie finansowych transferów pieniężnych, ale przede wszystkim skupiać się na aktywnej polityce rynku pracy oraz na dostarczaniu wysokiej jakości usług publicznych.
Również otwierający artykuł Grzegorza Konata znakomicie pokazuje, że bardzo często rządowe założenia i prezentowane w tekście "Polski 2030" kłócą się nawet z załączanymi wykresami. Z niecierpliwością czekam zatem na udostępnienie książki w Internecie, bowiem jej lektury nie sposób nie polecić. Pewną łyżką dziegciu w tej beczce miodu musi być jednak fakt, że w całym zespole osób piszących tu artykuły nie ma ani jednej kobiety. Mam nadzieję, że Ośrodek Lassalle'a nie powtórzy już tego błędu w przyszłych publikacjach. Na koniec zaś nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić do Sejmu:
***
Poseł na Sejm RP Marek Balicki oraz Ośrodek Myśli Społecznej im. Ferdynanda Lassalle'a zapraszają do wzięcia w konferencji „Jaka Polska 2030? Dylematy strategii rozwojowych”, która odbędzie się 25 lutego br. (czwartek) o godz. 12 w gmachu Sejmu przy ul. Wiejskiej 4/6 w Warszawie (budynek G, sala 12, parter).
Podczas spotkania zostanie zaprezentowana książka pt. „Jaka Polska 2030?” wydana staraniem OMS im. F. Lassalle'a, która zawiera krytyczne analizy strategii przygotowanej przez zespół doradców premiera pod kierownictwem ministra Michała Boniego.
Wstęp do dyskusji wygłoszą: dr Maciej Gdula („Krytyka Polityczna”, Uniwersytet Warszawski) oraz red. Edwin Bendyk („Polityka”, Collegium Civitas). W konferencji wezmą też udział autorzy książki: Rafał Bakalarczyk, Grzegorz Konat, dr Przemysław Sadura, Piotr Szumlewicz, dr Szymon Szewrański.
Prowadzenie: Marek Balicki i Michał Syska.
W związku z wymogami Straży Marszałkowskiej prosimy o potwierdzenie obecności do dnia 23 lutego (wtorek) na adres elektroniczny: biuro(at)lassalle.org.pl
22 lutego 2010
Dziurdziowie i uprzedzenia klasowe
Powiało Marksem. Problem polega na tym, że - czy to się komu podoba, czy nie - klasa jest jednym z narzędzi analizy i opisu społeczeństwa, w którym żyjemy. To twory dynamiczne, zmienne w czasie i przestrzeni, a jednak stratyfikujące nasze sposoby myślenia o rzeczywistości i określające naszą pozycję. Jako narzędzie interpretacyjne nie muszą one zresztą ze swej natury prowadzić do lewicowych wniosków, co zresztą od niedawna usiłuje uczynić np. Peter Sloterdijk, sugerujący, że szykuje się nam rewolta osób dopłacających do systemu ubezpieczeń społecznych, oburzonych "nadmiernymi obciążeniami socjalnymi". Wszystko zależy od interpretacji, stąd porzucanie tej kategorii tylko dlatego, że miała one istotne miejsce w propagandzie realnego socjalizmu zdaje się działaniem naukowo dość jałowym. Tym bardziej, że bez niej dużo trudniej opisywać realnie istniejące konflikty społeczne, absorbujące naszą uwagę tak dziś, jak i w perspektywie historycznej.
To, co napiszę poniżej, nie jest skierowane przeciw osobom, które wypowiadają tego typu opinie - chodzi mi raczej o nakreślenie pewnego zjawiska myślowego, które mnie niepokoi. Stąd zachowuję anonimowość podmiotów mówiących, by nie urazić nikogo osobiście. Całkiem niedawno miałem do przeczytania na pewne zajęcia "Dziurdziów" - pozytywistyczną powieść Elizy Orzeszkowej. W dużym skrócie przybliżę jej fabułę: w pewnej wsi krowy przestają dawać mleko, więc jej mieszkanki i mieszkańcy obawiają się czarów. W wyniku śledztwa podejrzenie pada na kobietę, która będąc sierotą przybyła do owej wsi wraz ze swą niewidomą babką. Wiara w zabobon kończy się tragedią i ingerencją władzy państwowej, która wymierza karę za zbrodnię. Gorąco zachęcam do lektury, czyta się dość dobrze.
Omówienie "Dziurdziów" poprzedził dość spory wykład historyczny, konieczny, bowiem na dobrą sprawę o historii chłopstwa polskiego nie uczymy się w szkołach znowu tak wiele. Prowadząca przedstawiała twarde, oparte na literaturze fakty - na niektórych ziemiach polskich do połowy XIX wieku chłop był niemal niewolnikiem, do XVIII wieku zdarzało się nakładanie obowiązku zakupów po określonych cenach w należących do szlachty i dzierżawionych arendarzom karczmach, długość życia chłopa wynosiła ok. 30 lat, 70% niemowląt umierało w pierwszych dniach po porodzie, a najbardziej kalorycznym elementem diety była wódka. Nic zatem dziwnego, że bardzo regularnie wybuchały chłopskie bunty, z pamiętną rabacją galicyjską roku 1846 na czele. Rabacją, w której - jako chłopi - brali udział także i moi przodkowie.
Nie piszę tu tego po to, by się chwalić - stwierdzam pewien historyczny fakt, który został dość mocno wyparty z pamięci zbiorowej. Poziom wyparcia chłopskiej przeszłości objawił się także i na zajęciach, gdzie na pytanie o to, czy obraz wspólnoty wiejskiej z "Dziurdziów" był obrazem wspólnoty tradycyjnej, czy też jej degeneracji, jednym chórem usłyszałem, że tak oto wygląda chłopska wspólnota od zawsze, a wzajemne bicie się małżonków to wiekuista norma społeczna. Przyznam się że nie miałem wiele sił na obronę (nie jadłem śniadania, co jedynie potwierdza, że jest to najważniejszy posiłek w ciągu dnia), ale nieco mną to wstrząsnęło. Nie chodzi tu znowuż o gloryfikowanie stanu chłopskiego pod niebiosa, bo na jego temat można powiedzieć wiele, i to nie zawsze dobrych rzeczy. Problem polega na tym, że równie chętnie na temat patologii nie mówi się np. przy lekturze "Pamiątek Soplicy" Seweryna Rzewuskiego, która to lektura obfituje w obrazy pijaństwa, kłótni i swarów w stanie ponoć szlacheckim.
Coraz bardziej utwierdzam się w stanowisku, że bez przepracowania polskiego XIX wieku nie ma mowy o pójściu naprzód w dziedzinie rodzimej modernizacji. Wszystko z powodu leczenia naszych kompleksów i ucieczki od egalitaryzmu, jaką serwujemy sobie w kreacji narodowej kultury i obrazu samych siebie. Z wielką lubością zdarza się nam podkreślać walory "państwa bez stosów" (które zaczęło stosy stawiać, gdy pozostałe przestały) i demokracji szlacheckiej, obejmującej 10% ludności kraju, podczas gdy "stan pierwszy" we Francji wynosił raptem 0,5%. Ten rzekomy szlachecki egalitaryzm dziś służy nam do tego, by petryfikować nasz egoistyczny elitaryzm. Kto ze sztubacką pewnością siebie jest dziś w stanie stwierdzić, że pochodzi z chłopskiej rodziny? Ba, kto jest w stanie tego nie stwierdzić, skoro w II połowie XIX wieku nadal od 60 do nawet 80% z ówczesnych mieszkanek i mieszkańców ziem polskich było chłopkami/chłopami? Nawet nasza dość rachityczna w porównaniu do zachodniej klasa robotnicza (połamana transformacją, słabo zorganizowana, pozbawiona pamięci historycznej o swych sukcesach i zmaganiach innych niż PRL) nie musi długo szukać, by znaleźć swe wiejskie korzenie. Czyż mało z nas zna rodzinne opowieści, jak to przed 1939 rokiem nasze babki i dziadkowie na co dzień chodziły boso? Skąd wzięło się ponad 1,5 miliona mieszkanek i mieszkańców Warszawy - czy jedynie z prostego mnożenia się statecznych mieszczan?
To bardzo ważne pytania, jeśli zastanawiamy się nad tym, jaki kraj pragniemy zbudować. Wycofując się na pozycję prostej akceptacji szlacheckiej tradycji jako uniwersalnego doświadczenia narodowego, kastrujemy się z tożsamości i zarazem uniemożliwiamy przeprowadzenie rzetelnego rozrachunku z przeszłością. Tak samo, jak zaprzeczanie faktowi, że podczas II Wojny Światowej Polki i Polacy zarówno pomagali, jak i przyczyniali się do śmierci Żydów uniemożliwia nam ułożenie normalnych, wzajemnych stosunków, tak samo "fałsz klasowy" staje się najlepszą metodą petryfikacji istniejących stosunków społecznych. Możemy mieć doskonały humor, identyfikując się z rubasznymi i skorymi do wojaczki bohaterami "Ogniem i Mieczem", natomiast dużo gorzej przychodzi nam uznanie, że przodkinie i przodkowie sporej większości z nas orali wówczas pola tego czy owego szlachcica, tłumiącego wolnościowe aspiracje Ukrainy. Podskórna mentalność poddanego prowadzi do sprzężenia zwrotnego w postaci stawiania się w roli - i powielania błędów myślowych - klasy panującej I Rzeczypospolitej. Bardzo trafnie ujął to w jednym ze swych tekstów Aleksander Świętochowski: przejeżdżając przez wsie w Szwajcarii okresu międzywojennego można było być pewnym, że najokazalszym budynkiem bywała w nich szkoła, podczas gdy na wsi polskiej był to budynek najbardziej lichy. Nic dziwnego, skoro większość Sarmatów była religijnymi fanatykami i analfabetami.
"Fałsz klasowy" nie tylko oznacza w naszym wypadku akceptację feudalnych przeżytków w postaci wyzysku ekonomicznego, lekceważącego stosunku do władzy publicznej, egoizmu i dominacji hierarchii kościoła katolickiego. Uniemożliwia nam także rozwiązanie realnych problemów naszej wspólnoty politycznej. Tak, to prawda, że chłopska wspólna również obfitowała w zło i niesprawiedliwość, związaną np. z hierarchią płciową. Dopóki jednak nie przyznamy się, że nasza chłopska natura jest faktem, nie rozwiążemy tego problemu, zachwycając się np. historiami o zacnym traktowaniu pań przez szlachtę. Podobnych przykładów można mnożyć i mnożyć się będą, dopóki nie przemożemy w sobie przekonania, że snobowanie się na szlacheckie pochodzenie doprowadza do rozkładu realnie istniejącej tkanki społecznej. Snobowanie to nie ma jakiegokolwiek pierwiastka państwotwórczego, nie mówiąc już o modernizacji na miarę globalizacji i wielokulturowości.
Dwa razy w ciągu naszej historii mieliśmy do czynienia z realnymi prądami modernizacyjnymi, dającymi szansę na budowę bardziej sprawiedliwego społeczeństwa (ba, można by powiedzieć, że na budowę społeczeństwa w ogóle) - pierwszym z nich był wielki wysiłek po I rozbiorze, który wspomniany już Świętochowski lekceważy. Tak, to prawda, Konstytucja 3. Maja już na starcie była niezmiernie konserwatywna, ale zauważmy, że nawet ona była szokiem dla stronnictwa sarmackiego, gotowego zniszczyć rozpoczęte dzieło reform. Kościuszko i jego powstanie, uświęcane przez pozytywistycznego pisarza, choć faktycznie emancypacyjne w swych założeniach "bycia z ludem", było tak naprawdę ostatnim owocem polskiego Oświecenia - gdyby nie ono, kto wie, czy w ogóle pisalibyśmy dziś o czymś takim jak "naród polski" w formie innej niż przeszła. Drugim prądem był pozytywizm, największy sukces powstania styczniowego, które dla sporej części szlachty oznaczał utratę majątków i "zmieszczannienie". Dopiero wówczas doczekaliśmy się literatury miejskiej, jak nigdy mówiono o postępie, tworzono wielkie ruchy społeczne i promowano - z braku własnej państwowości - społeczną pracę organiczną. Dostrzegano ograniczenia takiego podejścia, ale mimo wszystko je praktykowano.
Filisterski opór przed realnym upodmiotowieniem ludu i zaspokojeniem jego potrzeb ekonomicznych (widoczny nawet podczas międzywojennej reformy rolnej) spowodował załamanie tego nurtu i jego skręt w prawo. Nie jest to jednak powód, by wylewać dziecko z kąpielą - nie ma drugiej takiej, bliższej nam epoki budowy społeczeństwa ponad wszelkimi okolicznościami. To właśnie wtedy debatowano o możliwości koegzystencji Polaków i Żydów, pojawiała się też stopniowo akceptacja dla emancypacji kobiet. Z dzisiejszej perspektywy możemy mówić, że było to mało, że np. Prus nie palił biustonoszów (może dlatego, że jeszcze ich nie było). Wysiłek ten miał jednak jeden realny skutek - zaczął dawać realne narzędzia zmiany społecznej ludziom do tej pory owych narzędzi pozbawionych. Poziom społecznego wykluczenia był olbrzymi - niestety, ale przykrym dla niektórych faktem społecznym może być to, że analfabetyzm ostatecznie zniknął nie bezpośrednio po roku 1918, ale po 1945. Również zdumiewanie się nostalgią za PRL wydaje mi się kuriozalne - dla kogoś, kto wówczas mógł spokojnie wyżywić rodzinę marnym pocieszeniem będzie to, że może być głodny, ale korzystać z podróżowania po Europie bez paszportu. To realne fakty społeczne, o których albo nie dyskutujemy, albo je pomijamy. Być może właśnie dlatego, że do dziś uważamy "Ogniem i mieczem" za ciekawą, swojską wersję amerykańskiego westernu.
Jest coś symptomatycznego w tym, że nawet tekstach muzycznych, które powinny być kwintesencją ludowości, słyszę "bujać to my, panowie szlachta" (np. Akurat, "Do prostego człowieka", będący fragmentem wiersza Tuwima). Aspiracyjność takich asocjacji jest praktycznie żadna, nie ma tu miejsca na program pozytywny, wszak po I RP ostatnich Jagiellonów wiele śladów nie zostało. Nawet tworząc dziś z mozołem współczesną klasę średnią, ponosimy klęskę za klęską, usiłując opierać ją na przeszłości, która nie jest naszą przeszłością. Przez wieki nasze miasta tworzyły społeczności niemieckie i żydowskie, co wcale nie przeszkadza "rodowitym warszawiakom" w stygmatyzowaniu "przyjezdnych". Osoby przyjezdne bardzo łatwo zresztą w ów tryb myślenia wpadają, np. chętnie wpisując się do Facebookowej grupy, krzyczącej, że jeśli komuś się nie podoba, to won i niech narzekać przestanie. To tak naprawdę kolejna wersja szlacheckości, w której uszlachetnia najczęściej dość wątłe zakorzenienie plus bezrefleksyjność i bezalternatywność - dokładnie tak, jak konserwuje się patologie w rodzaju "tato bije, ale kocha". Ma to wpływ na sposób uprawiania polityki i myślenia o wspólnocie, gdzie egoistyczne wycofanie i konformizm ceni się wyżej niż dążenie do zniesienia status quo.
Musimy z tym skończyć. Przyznanie się do naszych prawdziwych korzeni i odnalezienie właściwych proporcji między szlacheckim dziedzictwem (mającym swe jasne strony) a agrarną proweniencją sporej części z nas przybliży nas do nowoczesności dużo bardziej, niż czarowanie przeszłości. Wiem, że ścinanie tatarskich głów w XVII wieku jawi się sporej części z nas bardziej atrakcyjnie, niż rozmyślanie o radłach czy kubłach z wodą, ale kompleksów nigdy nie zaleczy się poprzez uznanie, że rozliczni zaborcy i okupanci zostawili przy życiu jedynie 10% populacji, czyli szlachtę plus nieco duchowieństwa, i te grupy społeczne w magiczny sposób rozmnożyły się i odbudowały niepodległe państwo. Finowie nie wyleczyli swoich kompleksów opowiadając sobie o swej błękitnej krwi, szczęśliwie tam nie mieli wielkiego wyboru, bo szlachtę mieli szwedzką. Dziś, mimo peryferyjnego położenia i biedy większej niż w Kongresówce w okresie II połowy XIX wieku, kraj ten cieszy się dość niezłą, ba - jedną z lepszych na świecie jakości życia. Tak, to prawda, nie da się tego doświadczenia po prostu przenieść na ziemie polskie, ale być może warto wyciągnąć z niego pewne wnioski. Polską półperyferyjność można konserwować, jak chcą to robić kolejne rządowe ekipy (dawniej - gospodarką folwarczno-pańszczyźnianą, dziś - polaryzacyjno-dyfuzyjną), albo też spróbować ją przełamać niczym dawno, dawno temu Kazimierz Wielki. By tak się stało, musimy jednak być znacznie bardziej sobą, przestać bawić się w elitaryzm, wyszukiwanie herbów i marzenia o kontynuacji bycia "przedmurzem chrześcijaństwa", wyznać winy ludzi, jakimi jesteśmy, nie zaś jakimi chcielibyśmy być, i zacząć budować nową wspólnotę, inkluzywną i demokratyczną. Realne przekroczenie zasiedziałej, wiejskiej komuny cieszyć mnie będzie bardziej od snobowania się na fałszywą, szlachecką równość, kontynuującą procesy dominacji i tworzenia podziałów.
To, co napiszę poniżej, nie jest skierowane przeciw osobom, które wypowiadają tego typu opinie - chodzi mi raczej o nakreślenie pewnego zjawiska myślowego, które mnie niepokoi. Stąd zachowuję anonimowość podmiotów mówiących, by nie urazić nikogo osobiście. Całkiem niedawno miałem do przeczytania na pewne zajęcia "Dziurdziów" - pozytywistyczną powieść Elizy Orzeszkowej. W dużym skrócie przybliżę jej fabułę: w pewnej wsi krowy przestają dawać mleko, więc jej mieszkanki i mieszkańcy obawiają się czarów. W wyniku śledztwa podejrzenie pada na kobietę, która będąc sierotą przybyła do owej wsi wraz ze swą niewidomą babką. Wiara w zabobon kończy się tragedią i ingerencją władzy państwowej, która wymierza karę za zbrodnię. Gorąco zachęcam do lektury, czyta się dość dobrze.
Omówienie "Dziurdziów" poprzedził dość spory wykład historyczny, konieczny, bowiem na dobrą sprawę o historii chłopstwa polskiego nie uczymy się w szkołach znowu tak wiele. Prowadząca przedstawiała twarde, oparte na literaturze fakty - na niektórych ziemiach polskich do połowy XIX wieku chłop był niemal niewolnikiem, do XVIII wieku zdarzało się nakładanie obowiązku zakupów po określonych cenach w należących do szlachty i dzierżawionych arendarzom karczmach, długość życia chłopa wynosiła ok. 30 lat, 70% niemowląt umierało w pierwszych dniach po porodzie, a najbardziej kalorycznym elementem diety była wódka. Nic zatem dziwnego, że bardzo regularnie wybuchały chłopskie bunty, z pamiętną rabacją galicyjską roku 1846 na czele. Rabacją, w której - jako chłopi - brali udział także i moi przodkowie.
Nie piszę tu tego po to, by się chwalić - stwierdzam pewien historyczny fakt, który został dość mocno wyparty z pamięci zbiorowej. Poziom wyparcia chłopskiej przeszłości objawił się także i na zajęciach, gdzie na pytanie o to, czy obraz wspólnoty wiejskiej z "Dziurdziów" był obrazem wspólnoty tradycyjnej, czy też jej degeneracji, jednym chórem usłyszałem, że tak oto wygląda chłopska wspólnota od zawsze, a wzajemne bicie się małżonków to wiekuista norma społeczna. Przyznam się że nie miałem wiele sił na obronę (nie jadłem śniadania, co jedynie potwierdza, że jest to najważniejszy posiłek w ciągu dnia), ale nieco mną to wstrząsnęło. Nie chodzi tu znowuż o gloryfikowanie stanu chłopskiego pod niebiosa, bo na jego temat można powiedzieć wiele, i to nie zawsze dobrych rzeczy. Problem polega na tym, że równie chętnie na temat patologii nie mówi się np. przy lekturze "Pamiątek Soplicy" Seweryna Rzewuskiego, która to lektura obfituje w obrazy pijaństwa, kłótni i swarów w stanie ponoć szlacheckim.
Coraz bardziej utwierdzam się w stanowisku, że bez przepracowania polskiego XIX wieku nie ma mowy o pójściu naprzód w dziedzinie rodzimej modernizacji. Wszystko z powodu leczenia naszych kompleksów i ucieczki od egalitaryzmu, jaką serwujemy sobie w kreacji narodowej kultury i obrazu samych siebie. Z wielką lubością zdarza się nam podkreślać walory "państwa bez stosów" (które zaczęło stosy stawiać, gdy pozostałe przestały) i demokracji szlacheckiej, obejmującej 10% ludności kraju, podczas gdy "stan pierwszy" we Francji wynosił raptem 0,5%. Ten rzekomy szlachecki egalitaryzm dziś służy nam do tego, by petryfikować nasz egoistyczny elitaryzm. Kto ze sztubacką pewnością siebie jest dziś w stanie stwierdzić, że pochodzi z chłopskiej rodziny? Ba, kto jest w stanie tego nie stwierdzić, skoro w II połowie XIX wieku nadal od 60 do nawet 80% z ówczesnych mieszkanek i mieszkańców ziem polskich było chłopkami/chłopami? Nawet nasza dość rachityczna w porównaniu do zachodniej klasa robotnicza (połamana transformacją, słabo zorganizowana, pozbawiona pamięci historycznej o swych sukcesach i zmaganiach innych niż PRL) nie musi długo szukać, by znaleźć swe wiejskie korzenie. Czyż mało z nas zna rodzinne opowieści, jak to przed 1939 rokiem nasze babki i dziadkowie na co dzień chodziły boso? Skąd wzięło się ponad 1,5 miliona mieszkanek i mieszkańców Warszawy - czy jedynie z prostego mnożenia się statecznych mieszczan?
To bardzo ważne pytania, jeśli zastanawiamy się nad tym, jaki kraj pragniemy zbudować. Wycofując się na pozycję prostej akceptacji szlacheckiej tradycji jako uniwersalnego doświadczenia narodowego, kastrujemy się z tożsamości i zarazem uniemożliwiamy przeprowadzenie rzetelnego rozrachunku z przeszłością. Tak samo, jak zaprzeczanie faktowi, że podczas II Wojny Światowej Polki i Polacy zarówno pomagali, jak i przyczyniali się do śmierci Żydów uniemożliwia nam ułożenie normalnych, wzajemnych stosunków, tak samo "fałsz klasowy" staje się najlepszą metodą petryfikacji istniejących stosunków społecznych. Możemy mieć doskonały humor, identyfikując się z rubasznymi i skorymi do wojaczki bohaterami "Ogniem i Mieczem", natomiast dużo gorzej przychodzi nam uznanie, że przodkinie i przodkowie sporej większości z nas orali wówczas pola tego czy owego szlachcica, tłumiącego wolnościowe aspiracje Ukrainy. Podskórna mentalność poddanego prowadzi do sprzężenia zwrotnego w postaci stawiania się w roli - i powielania błędów myślowych - klasy panującej I Rzeczypospolitej. Bardzo trafnie ujął to w jednym ze swych tekstów Aleksander Świętochowski: przejeżdżając przez wsie w Szwajcarii okresu międzywojennego można było być pewnym, że najokazalszym budynkiem bywała w nich szkoła, podczas gdy na wsi polskiej był to budynek najbardziej lichy. Nic dziwnego, skoro większość Sarmatów była religijnymi fanatykami i analfabetami.
"Fałsz klasowy" nie tylko oznacza w naszym wypadku akceptację feudalnych przeżytków w postaci wyzysku ekonomicznego, lekceważącego stosunku do władzy publicznej, egoizmu i dominacji hierarchii kościoła katolickiego. Uniemożliwia nam także rozwiązanie realnych problemów naszej wspólnoty politycznej. Tak, to prawda, że chłopska wspólna również obfitowała w zło i niesprawiedliwość, związaną np. z hierarchią płciową. Dopóki jednak nie przyznamy się, że nasza chłopska natura jest faktem, nie rozwiążemy tego problemu, zachwycając się np. historiami o zacnym traktowaniu pań przez szlachtę. Podobnych przykładów można mnożyć i mnożyć się będą, dopóki nie przemożemy w sobie przekonania, że snobowanie się na szlacheckie pochodzenie doprowadza do rozkładu realnie istniejącej tkanki społecznej. Snobowanie to nie ma jakiegokolwiek pierwiastka państwotwórczego, nie mówiąc już o modernizacji na miarę globalizacji i wielokulturowości.
Dwa razy w ciągu naszej historii mieliśmy do czynienia z realnymi prądami modernizacyjnymi, dającymi szansę na budowę bardziej sprawiedliwego społeczeństwa (ba, można by powiedzieć, że na budowę społeczeństwa w ogóle) - pierwszym z nich był wielki wysiłek po I rozbiorze, który wspomniany już Świętochowski lekceważy. Tak, to prawda, Konstytucja 3. Maja już na starcie była niezmiernie konserwatywna, ale zauważmy, że nawet ona była szokiem dla stronnictwa sarmackiego, gotowego zniszczyć rozpoczęte dzieło reform. Kościuszko i jego powstanie, uświęcane przez pozytywistycznego pisarza, choć faktycznie emancypacyjne w swych założeniach "bycia z ludem", było tak naprawdę ostatnim owocem polskiego Oświecenia - gdyby nie ono, kto wie, czy w ogóle pisalibyśmy dziś o czymś takim jak "naród polski" w formie innej niż przeszła. Drugim prądem był pozytywizm, największy sukces powstania styczniowego, które dla sporej części szlachty oznaczał utratę majątków i "zmieszczannienie". Dopiero wówczas doczekaliśmy się literatury miejskiej, jak nigdy mówiono o postępie, tworzono wielkie ruchy społeczne i promowano - z braku własnej państwowości - społeczną pracę organiczną. Dostrzegano ograniczenia takiego podejścia, ale mimo wszystko je praktykowano.
Filisterski opór przed realnym upodmiotowieniem ludu i zaspokojeniem jego potrzeb ekonomicznych (widoczny nawet podczas międzywojennej reformy rolnej) spowodował załamanie tego nurtu i jego skręt w prawo. Nie jest to jednak powód, by wylewać dziecko z kąpielą - nie ma drugiej takiej, bliższej nam epoki budowy społeczeństwa ponad wszelkimi okolicznościami. To właśnie wtedy debatowano o możliwości koegzystencji Polaków i Żydów, pojawiała się też stopniowo akceptacja dla emancypacji kobiet. Z dzisiejszej perspektywy możemy mówić, że było to mało, że np. Prus nie palił biustonoszów (może dlatego, że jeszcze ich nie było). Wysiłek ten miał jednak jeden realny skutek - zaczął dawać realne narzędzia zmiany społecznej ludziom do tej pory owych narzędzi pozbawionych. Poziom społecznego wykluczenia był olbrzymi - niestety, ale przykrym dla niektórych faktem społecznym może być to, że analfabetyzm ostatecznie zniknął nie bezpośrednio po roku 1918, ale po 1945. Również zdumiewanie się nostalgią za PRL wydaje mi się kuriozalne - dla kogoś, kto wówczas mógł spokojnie wyżywić rodzinę marnym pocieszeniem będzie to, że może być głodny, ale korzystać z podróżowania po Europie bez paszportu. To realne fakty społeczne, o których albo nie dyskutujemy, albo je pomijamy. Być może właśnie dlatego, że do dziś uważamy "Ogniem i mieczem" za ciekawą, swojską wersję amerykańskiego westernu.
Jest coś symptomatycznego w tym, że nawet tekstach muzycznych, które powinny być kwintesencją ludowości, słyszę "bujać to my, panowie szlachta" (np. Akurat, "Do prostego człowieka", będący fragmentem wiersza Tuwima). Aspiracyjność takich asocjacji jest praktycznie żadna, nie ma tu miejsca na program pozytywny, wszak po I RP ostatnich Jagiellonów wiele śladów nie zostało. Nawet tworząc dziś z mozołem współczesną klasę średnią, ponosimy klęskę za klęską, usiłując opierać ją na przeszłości, która nie jest naszą przeszłością. Przez wieki nasze miasta tworzyły społeczności niemieckie i żydowskie, co wcale nie przeszkadza "rodowitym warszawiakom" w stygmatyzowaniu "przyjezdnych". Osoby przyjezdne bardzo łatwo zresztą w ów tryb myślenia wpadają, np. chętnie wpisując się do Facebookowej grupy, krzyczącej, że jeśli komuś się nie podoba, to won i niech narzekać przestanie. To tak naprawdę kolejna wersja szlacheckości, w której uszlachetnia najczęściej dość wątłe zakorzenienie plus bezrefleksyjność i bezalternatywność - dokładnie tak, jak konserwuje się patologie w rodzaju "tato bije, ale kocha". Ma to wpływ na sposób uprawiania polityki i myślenia o wspólnocie, gdzie egoistyczne wycofanie i konformizm ceni się wyżej niż dążenie do zniesienia status quo.
Musimy z tym skończyć. Przyznanie się do naszych prawdziwych korzeni i odnalezienie właściwych proporcji między szlacheckim dziedzictwem (mającym swe jasne strony) a agrarną proweniencją sporej części z nas przybliży nas do nowoczesności dużo bardziej, niż czarowanie przeszłości. Wiem, że ścinanie tatarskich głów w XVII wieku jawi się sporej części z nas bardziej atrakcyjnie, niż rozmyślanie o radłach czy kubłach z wodą, ale kompleksów nigdy nie zaleczy się poprzez uznanie, że rozliczni zaborcy i okupanci zostawili przy życiu jedynie 10% populacji, czyli szlachtę plus nieco duchowieństwa, i te grupy społeczne w magiczny sposób rozmnożyły się i odbudowały niepodległe państwo. Finowie nie wyleczyli swoich kompleksów opowiadając sobie o swej błękitnej krwi, szczęśliwie tam nie mieli wielkiego wyboru, bo szlachtę mieli szwedzką. Dziś, mimo peryferyjnego położenia i biedy większej niż w Kongresówce w okresie II połowy XIX wieku, kraj ten cieszy się dość niezłą, ba - jedną z lepszych na świecie jakości życia. Tak, to prawda, nie da się tego doświadczenia po prostu przenieść na ziemie polskie, ale być może warto wyciągnąć z niego pewne wnioski. Polską półperyferyjność można konserwować, jak chcą to robić kolejne rządowe ekipy (dawniej - gospodarką folwarczno-pańszczyźnianą, dziś - polaryzacyjno-dyfuzyjną), albo też spróbować ją przełamać niczym dawno, dawno temu Kazimierz Wielki. By tak się stało, musimy jednak być znacznie bardziej sobą, przestać bawić się w elitaryzm, wyszukiwanie herbów i marzenia o kontynuacji bycia "przedmurzem chrześcijaństwa", wyznać winy ludzi, jakimi jesteśmy, nie zaś jakimi chcielibyśmy być, i zacząć budować nową wspólnotę, inkluzywną i demokratyczną. Realne przekroczenie zasiedziałej, wiejskiej komuny cieszyć mnie będzie bardziej od snobowania się na fałszywą, szlachecką równość, kontynuującą procesy dominacji i tworzenia podziałów.
21 lutego 2010
W zielonej sieci - odc. 22
Blogi:
- Richard Lawson pokazuje, że wzrost bezrobocia będzie tematem, po którym można poznać polityczne liderstwo. Czy tak też będzie w zmagającej się z podobnym problemem Polsce?
- Philip Booth na temat blogerskiej akcji... na rzecz pszczół.
- Wilson Chowdry opowiada o rasistowskich atakach w Wielkiej Brytanii.
- Glenn Vowles napisał już trzeci odcinek tematu-rzeki pt. "Dlaczego głosować na Zielonych?".
- Anna Coote na blogu New Economics Foundation prezentuje kolejną publikację, tym razem nt. pomysłu na 21-godzinny tydzień pracy.
- Derek Wall o szansach na republikę w Wielkiej Brytanii.
- Dwaj Doktorzy pozwalają gościowi bloga na napisanie notki na temat dość przyziemny...
- Matt Sellwood pokazuje, jak łatwo "szarym partiom" przychodzi manipulować wynikami wyborczymi.
- Adrian Widisch opowiada o rezygnacji kontrowersyjnej rzeczniczki Liberalnych Demokratów ds. zdrowia.
- Bardzo Publiczny Socjolog poszerza naszą wiedzę o praktyce rządów mniejszościowych na świecie.
Partie:
- Niemcy: Ciąg dalszy dyskusji na temat Hartz IV.
- Austria: Więcej żłobków i przedszkoli - apelują Zieloni.
- Europa: Obama nie uratuje planety - mocny komentarz EPZ do atomowych planów prezydenta USA.
- Anglia i Walia: O przyszłości angielskich dzieci pod zielonym sztandarem opowiada wiceprzewodniczący partii.
- Kanada: Zaniepokojenie problemami Rady Arktycznej.
- Irlandia: Komentarze po rezygnacji z partii jednej z jej liderek, Deidre de Burca.
- Australia: O konieczności reformy systemu wyborczego.
- Nowa Zelandia: Referendum w sprawie utrzymania mieszanego systemu wyborczego w drodze.
- Czechy: Wszystko o liderkach i liderach zielonych list w tegorocznych wyborach parlamentarnych.
- Holandia: Trudne do przyjęcia premie bankowe.
YouTube:
W australijskim Melbourne istnieje realna szansa, że w tegorocznych wyborach parlamentarnych Zielonym uda się wejść do izby niższej tamtejszego parlamentu federalnego (już obecni są w Senacie). Zobaczcie, jak reklamuje się Adam Bandt.
- Richard Lawson pokazuje, że wzrost bezrobocia będzie tematem, po którym można poznać polityczne liderstwo. Czy tak też będzie w zmagającej się z podobnym problemem Polsce?
- Philip Booth na temat blogerskiej akcji... na rzecz pszczół.
- Wilson Chowdry opowiada o rasistowskich atakach w Wielkiej Brytanii.
- Glenn Vowles napisał już trzeci odcinek tematu-rzeki pt. "Dlaczego głosować na Zielonych?".
- Anna Coote na blogu New Economics Foundation prezentuje kolejną publikację, tym razem nt. pomysłu na 21-godzinny tydzień pracy.
- Derek Wall o szansach na republikę w Wielkiej Brytanii.
- Dwaj Doktorzy pozwalają gościowi bloga na napisanie notki na temat dość przyziemny...
- Matt Sellwood pokazuje, jak łatwo "szarym partiom" przychodzi manipulować wynikami wyborczymi.
- Adrian Widisch opowiada o rezygnacji kontrowersyjnej rzeczniczki Liberalnych Demokratów ds. zdrowia.
- Bardzo Publiczny Socjolog poszerza naszą wiedzę o praktyce rządów mniejszościowych na świecie.
Partie:
- Niemcy: Ciąg dalszy dyskusji na temat Hartz IV.
- Austria: Więcej żłobków i przedszkoli - apelują Zieloni.
- Europa: Obama nie uratuje planety - mocny komentarz EPZ do atomowych planów prezydenta USA.
- Anglia i Walia: O przyszłości angielskich dzieci pod zielonym sztandarem opowiada wiceprzewodniczący partii.
- Kanada: Zaniepokojenie problemami Rady Arktycznej.
- Irlandia: Komentarze po rezygnacji z partii jednej z jej liderek, Deidre de Burca.
- Australia: O konieczności reformy systemu wyborczego.
- Nowa Zelandia: Referendum w sprawie utrzymania mieszanego systemu wyborczego w drodze.
- Czechy: Wszystko o liderkach i liderach zielonych list w tegorocznych wyborach parlamentarnych.
- Holandia: Trudne do przyjęcia premie bankowe.
YouTube:
W australijskim Melbourne istnieje realna szansa, że w tegorocznych wyborach parlamentarnych Zielonym uda się wejść do izby niższej tamtejszego parlamentu federalnego (już obecni są w Senacie). Zobaczcie, jak reklamuje się Adam Bandt.
20 lutego 2010
19 lutego 2010
Po Ziemi Świętej w „zielonych okularach”
Na początku tego roku, trochę przypadkowo, trafiłem na 10 dni w wyjątkowy rejon świata. Przejechałem z rodziną przez środkową i południową część Izraela, fragmenty Autonomii Palestyńskej i Jordanii. To ciekawe miejsce, gdzie w krótkim czasie można zamoczyć się w trzech morzach: Martwym, Czerwonym i Śródziemnym. Jako dyżurny ekolog zawsze podróżuję w „zielonych okularach” i odruchowo – w kraju i za granicą – podglądam stan środowiska oraz zachowania i obyczaje ludzi.
Odpady i śmieci to coś co zawsze rzuca się w oczy. Szczególnie gdy – jak w Izraelu i Palestynie - są wszędzie. Odpadki i opakowania leżą przy krawężnikach, przy marketach, posesjach. Prawdziwy śmietnik to brzeg Morza Martwego licznie odwiedzany przez turystów. Śmieciarsko jest na licznych posesjach osadników- rolników koło Stefy Gazy. Plastikowe rurki nawadniające, folie ogrodnicze, odpady budowlane - taki „bardak”. Ale trzeba przyznać, że obok stoją też zadbane zabudowania i ogrody kwitnące w styczniu jak u nas w maju.
W Palestynie nocujemy koło Betlejem, u Arabów chrześcijan, którzy są właścicielami doliny pełnej tarasów uprawnych. Pierwsze powstały tu już parę tysięcy lat temu. Pięknie, trochę śmieci, ale tu pokrywa je i maskuje bujna przyroda.
Zaskoczenie po przekroczeniu granicy z Jordanią. Czyste ulice. Pierwszy arabski kraj, dbający o czystość. Na plaży nad Morzem Czerwonym i w Akabie widzimy osoby z wózkami, które regularnie sprzątają śmieci. To chyba kwestia panujących w monarchii reguł i oświeconego Króla Abdullaha (który w innych dziedzinach już tak oświecony nie bywa - przyp. BK). Ale jeszcze nie kwestia świadomości obywateli. Rodzina bogatego pana z dziećmi i kilkoma ubranymi na czarno żonami (odsłonięte są tylko oczy), biesiaduje obok na plaży pod dużym parasolem z liści palmy. Odchodząc zostawiają po sobie „piękny” papierkowo-plastikowy śmietnik. Nurkując w morzu widzę wiele pływających odpadów. Złości mnie to i przynajmniej niewielką ich część pakuję do „wynurkowanego” worka i wynoszę do dużych koszy licznie stojących na plaży.
I coś dla miłośników rafy koralowej. W Jordanii, wzdłuż zaledwie ok. 50 km wybrzeża, ma się ona całkiem dobrze. Zróżnicowane dno, duża różnorodność korali i ryb, stosunkowo małe zniszczenia. Tam gdzie byliśmy (w przeciwieństwie do powszechnej praktyki w Egipcie) nie było hoteli tuż nad brzegiem. Stały w odległości ok. 100 m od brzegu - za drogą. Czyli zachowano w miarę naturalny pas – siedlisko - plaży. Ale Beduin i nurek, u którego nocowaliśmy, nie ma złudzeń. Spodziewa się, że planowana ekspansja dużych hoteli zniszczy piękne rafy. Byłoby to straszne. Mam w oczach to co stało się w ciągu 15 lat w egipskiej Hurgadzie. Bajeczne przybrzeżne rafy przemysł turystyczny zniszczył i zamienił na sterylne piaszczyste plaże i betonowe hotele.
Izraelski pasek Morza Czerwonego koło Eilatu bardzo zagospodarowany - przemysłowo i turystycznie. Mało lub wcale nie ma choćby w miarę dzikich miejsc. O świecie podwodnym nic nie mogę powiedzieć, bo jak tam wylądowaliśmy miał miejsce bardzo rzadki tutaj sztorm od południa i woda w morzu była bardzo mętna.
Morze Martwe śmierdzi siarką, ciężko w nim zanurkować, bo autentycznie sól wypycha nas jak spławik. Ale gdy temperatura powietrza ma ok. 30ºC bardzo przyjemnie zanurzyć się w chłodniejszym o kilka stopni morzu. W tych trudnych warunkach stosunkowo dużo zieleni. Trzciny radzą sobie z solą (?!) tak, że korzenie wypuszczają po powierzchni gruntu i z nich odbijają zielone pędy. Krzewy tamaryszku oddzielają wodę od soli, którą zrzucają przez zielone części obok siebie.
Zajeżdżamy też nad Morze Śródziemne w okolicy Strefy Gazy. Piękne wydmy, zielono, dziko. Już się cieszymy a tu przed plażą stoi w poprzek izraelska policja. Na plaży znaleziono beczkę z ładunkami wybuchowymi, która podobno przypłynęła z Gazy. Przypominamy sobie ponownie ileż cierpliwego wysiłku ciągle potrzebuje ta Ziemia, aby wszyscy jej mieszkańcy mogli się cieszyć jej pięknem.
Jedziemy 30 km na północ, za Aszkelon. Brzeg morza szeroki, płaski, piaszczysty, z ogromnymi (porównując z Bałtykiem) falami. Wędkarze zarzucają z brzegu swoje przynęty, windsurferzy przymierzają deski, ale jakoś nie ruszają do wody, spaceruje dwóch na czarno ubranych Żydów, z pejsami i w kapeluszach. My pływamy, trochę nurkujemy pod fale. Lekki wiatr, słońce, czysto.
Podróżując przyglądam się także gospodarce przestrzennej. Specyficzna jest oczywiście i wymagająca więcej miejsca niż w tym felietonie kwestia gospodarki przestrzennej w miastach tak eklektycznych jak Jerozolima. To zadanie dla historyka, religioznawcy, geografa, kulturoznawcy i urbanisty by opisać to niezwykłe, położone na wzgórzach miejsce. Tu napiszę tylko, że dostrzegliśmy sympatyczną chęć przywrócenia terenów spacerowych (ale także ścieżek dla rowerzystów) wokół murów starożytnej Jerozolimy oraz… budowę linii tramwajowych wokół starego miasta. To przypomniało mi krótkowzroczne decyzje samorządu w Gliwicach i Lublinie o skasowaniu swoich linii tramwajowych.
Palestyna, Środkowy Izrael, wzgórza i tarasowa upraw roli na poletkach umacnianych kamiennymi murkami. Wiele z tych tarasów podupadłych, zniszczonych, ale równe wiele, szczególnie na osiedlach żydowskich, świeżo odnowionych, gotowych do produkcji warzyw, cytrusów, fig, winorośli.
Zwiedzamy i mieszkamy w kibucu Lotan, na południu Izraela, na pustyni Negev, blisko granicy z Jordanią. Założony w 1986 r. przez entuzjastów ekologii. Oglądamy uprawę warzyw bez użycia chemii. Do ogrzewania wody powszechnie stosowane są kolektory – jest rzeczywiście stale gorąca, mimo, że nie wszystkie dni są słoneczne. Domki starych kibucników standardowe (z betonu) - jednak starannie wykończono je gliną i ornamentami z kolorowych witrażowych szkieł, butelek, luster i gliny.
Nowe domki dla turystów, ławeczki, plac zabaw dla dzieci wybudowane już z gliny z wykorzystaniem odpadów - surowców wtórnych: opon, plastikowych butelek, słomy. Bajkowo pomalowane: żółw, żyrafa, tygrys, ale też białe igloo z Eskimosami.
Rano wycieczka dla turystów. My, czworo naszych rodaków i dwoje Brytyjczyków. Oprowadza nas nauczyciel, starszy pan doskonale mówiący po angielsku. W ciągu półtorej godziny oglądamy w naturze pustynie: kamienną i piaszczystą z wydmami, słuchamy wykładu o pustynnych roślinach i zwierzętach. Podziwiamy popękaną po powodzi (zjawisku tu bardzo rzadkim - ostatnia miała miejsce 14 lat temu) glebę – oraz roślinną, kaskadową oczyszczalnię ścieków. Dowiadujemy się, że cała woda pochodzi z dwóch podziemnych studni o głębokości 150 i 300 m. Ale wody w nich wystarczy jeszcze tylko na 30 lat. Dlatego ciągle pracuje się nad odsalaniem wody morskiej i już 1/3 słodkiej wody dla Eilatu pochodzi z morza.
Na terenie rezerwatu - zielonej ostoi z oczkiem wodnym, który urządzili kibucnicy, stoją 2 czatownie do obserwacji ptaków (pokaźne budowle, też z gliny i odpadów). A jest co oglądać, bo to trasa corocznych przelotów wielu gatunków ptaków, z różnych rejonów Europy do Afryki i odwrotnie.
Kibuc ma duże plantacje palm daktylowych, a także sporą fermę mlecznych krów. Zatrudnia kilkunastu Tajlandczyków do pracy na roli i na fermie (coraz mniej młodych Żydów jest chętnych do ciężkiej pracy na roli w kibucach). Ferma krów mniej mi się podoba. Chyba pustynia nie jest dla nich naturalnym miejscem. Ale tu o wielu miejscach można powiedzieć, że nie są naturalne a z trudem wyrwane żywiołom piasku i kamienia. Jesteśmy pełni uznania dla wytrwałości i konsekwencji żyjących tu ludzi.
Prawie wszyscy, których spotkaliśmy w Palestynie, Izraelu, Jordanii, żyją swoim cywilnym, codziennym życiem, nie wojną. Przyroda, tak inna od naszej, potrafi być zachwycająco piękna - jak gaje eukaliptusów z czerwonymi anemonami w zielonej trawie.
Ziemi Świętej, aby mogła naprawdę świętować, brakuje trwałego pokoju, cieszenia się pięknem przyrody i pulsującą tradycją miejsc narodzin wielkich religii. Tu, w tym miejscu, takiego cudu chyba możemy, a nawet powinniśmy oczekiwać.
Radosław Gawlik, Zieloni 2004, Stowarzyszenie Ekologiczne Eko-Unia
Artykuł opublikowane w miesięczniku Przegląd Komunalny w 2010r
Odpady i śmieci to coś co zawsze rzuca się w oczy. Szczególnie gdy – jak w Izraelu i Palestynie - są wszędzie. Odpadki i opakowania leżą przy krawężnikach, przy marketach, posesjach. Prawdziwy śmietnik to brzeg Morza Martwego licznie odwiedzany przez turystów. Śmieciarsko jest na licznych posesjach osadników- rolników koło Stefy Gazy. Plastikowe rurki nawadniające, folie ogrodnicze, odpady budowlane - taki „bardak”. Ale trzeba przyznać, że obok stoją też zadbane zabudowania i ogrody kwitnące w styczniu jak u nas w maju.
W Palestynie nocujemy koło Betlejem, u Arabów chrześcijan, którzy są właścicielami doliny pełnej tarasów uprawnych. Pierwsze powstały tu już parę tysięcy lat temu. Pięknie, trochę śmieci, ale tu pokrywa je i maskuje bujna przyroda.
Zaskoczenie po przekroczeniu granicy z Jordanią. Czyste ulice. Pierwszy arabski kraj, dbający o czystość. Na plaży nad Morzem Czerwonym i w Akabie widzimy osoby z wózkami, które regularnie sprzątają śmieci. To chyba kwestia panujących w monarchii reguł i oświeconego Króla Abdullaha (który w innych dziedzinach już tak oświecony nie bywa - przyp. BK). Ale jeszcze nie kwestia świadomości obywateli. Rodzina bogatego pana z dziećmi i kilkoma ubranymi na czarno żonami (odsłonięte są tylko oczy), biesiaduje obok na plaży pod dużym parasolem z liści palmy. Odchodząc zostawiają po sobie „piękny” papierkowo-plastikowy śmietnik. Nurkując w morzu widzę wiele pływających odpadów. Złości mnie to i przynajmniej niewielką ich część pakuję do „wynurkowanego” worka i wynoszę do dużych koszy licznie stojących na plaży.
I coś dla miłośników rafy koralowej. W Jordanii, wzdłuż zaledwie ok. 50 km wybrzeża, ma się ona całkiem dobrze. Zróżnicowane dno, duża różnorodność korali i ryb, stosunkowo małe zniszczenia. Tam gdzie byliśmy (w przeciwieństwie do powszechnej praktyki w Egipcie) nie było hoteli tuż nad brzegiem. Stały w odległości ok. 100 m od brzegu - za drogą. Czyli zachowano w miarę naturalny pas – siedlisko - plaży. Ale Beduin i nurek, u którego nocowaliśmy, nie ma złudzeń. Spodziewa się, że planowana ekspansja dużych hoteli zniszczy piękne rafy. Byłoby to straszne. Mam w oczach to co stało się w ciągu 15 lat w egipskiej Hurgadzie. Bajeczne przybrzeżne rafy przemysł turystyczny zniszczył i zamienił na sterylne piaszczyste plaże i betonowe hotele.
Izraelski pasek Morza Czerwonego koło Eilatu bardzo zagospodarowany - przemysłowo i turystycznie. Mało lub wcale nie ma choćby w miarę dzikich miejsc. O świecie podwodnym nic nie mogę powiedzieć, bo jak tam wylądowaliśmy miał miejsce bardzo rzadki tutaj sztorm od południa i woda w morzu była bardzo mętna.
Morze Martwe śmierdzi siarką, ciężko w nim zanurkować, bo autentycznie sól wypycha nas jak spławik. Ale gdy temperatura powietrza ma ok. 30ºC bardzo przyjemnie zanurzyć się w chłodniejszym o kilka stopni morzu. W tych trudnych warunkach stosunkowo dużo zieleni. Trzciny radzą sobie z solą (?!) tak, że korzenie wypuszczają po powierzchni gruntu i z nich odbijają zielone pędy. Krzewy tamaryszku oddzielają wodę od soli, którą zrzucają przez zielone części obok siebie.
Zajeżdżamy też nad Morze Śródziemne w okolicy Strefy Gazy. Piękne wydmy, zielono, dziko. Już się cieszymy a tu przed plażą stoi w poprzek izraelska policja. Na plaży znaleziono beczkę z ładunkami wybuchowymi, która podobno przypłynęła z Gazy. Przypominamy sobie ponownie ileż cierpliwego wysiłku ciągle potrzebuje ta Ziemia, aby wszyscy jej mieszkańcy mogli się cieszyć jej pięknem.
Jedziemy 30 km na północ, za Aszkelon. Brzeg morza szeroki, płaski, piaszczysty, z ogromnymi (porównując z Bałtykiem) falami. Wędkarze zarzucają z brzegu swoje przynęty, windsurferzy przymierzają deski, ale jakoś nie ruszają do wody, spaceruje dwóch na czarno ubranych Żydów, z pejsami i w kapeluszach. My pływamy, trochę nurkujemy pod fale. Lekki wiatr, słońce, czysto.
Podróżując przyglądam się także gospodarce przestrzennej. Specyficzna jest oczywiście i wymagająca więcej miejsca niż w tym felietonie kwestia gospodarki przestrzennej w miastach tak eklektycznych jak Jerozolima. To zadanie dla historyka, religioznawcy, geografa, kulturoznawcy i urbanisty by opisać to niezwykłe, położone na wzgórzach miejsce. Tu napiszę tylko, że dostrzegliśmy sympatyczną chęć przywrócenia terenów spacerowych (ale także ścieżek dla rowerzystów) wokół murów starożytnej Jerozolimy oraz… budowę linii tramwajowych wokół starego miasta. To przypomniało mi krótkowzroczne decyzje samorządu w Gliwicach i Lublinie o skasowaniu swoich linii tramwajowych.
Palestyna, Środkowy Izrael, wzgórza i tarasowa upraw roli na poletkach umacnianych kamiennymi murkami. Wiele z tych tarasów podupadłych, zniszczonych, ale równe wiele, szczególnie na osiedlach żydowskich, świeżo odnowionych, gotowych do produkcji warzyw, cytrusów, fig, winorośli.
Zwiedzamy i mieszkamy w kibucu Lotan, na południu Izraela, na pustyni Negev, blisko granicy z Jordanią. Założony w 1986 r. przez entuzjastów ekologii. Oglądamy uprawę warzyw bez użycia chemii. Do ogrzewania wody powszechnie stosowane są kolektory – jest rzeczywiście stale gorąca, mimo, że nie wszystkie dni są słoneczne. Domki starych kibucników standardowe (z betonu) - jednak starannie wykończono je gliną i ornamentami z kolorowych witrażowych szkieł, butelek, luster i gliny.
Nowe domki dla turystów, ławeczki, plac zabaw dla dzieci wybudowane już z gliny z wykorzystaniem odpadów - surowców wtórnych: opon, plastikowych butelek, słomy. Bajkowo pomalowane: żółw, żyrafa, tygrys, ale też białe igloo z Eskimosami.
Rano wycieczka dla turystów. My, czworo naszych rodaków i dwoje Brytyjczyków. Oprowadza nas nauczyciel, starszy pan doskonale mówiący po angielsku. W ciągu półtorej godziny oglądamy w naturze pustynie: kamienną i piaszczystą z wydmami, słuchamy wykładu o pustynnych roślinach i zwierzętach. Podziwiamy popękaną po powodzi (zjawisku tu bardzo rzadkim - ostatnia miała miejsce 14 lat temu) glebę – oraz roślinną, kaskadową oczyszczalnię ścieków. Dowiadujemy się, że cała woda pochodzi z dwóch podziemnych studni o głębokości 150 i 300 m. Ale wody w nich wystarczy jeszcze tylko na 30 lat. Dlatego ciągle pracuje się nad odsalaniem wody morskiej i już 1/3 słodkiej wody dla Eilatu pochodzi z morza.
Na terenie rezerwatu - zielonej ostoi z oczkiem wodnym, który urządzili kibucnicy, stoją 2 czatownie do obserwacji ptaków (pokaźne budowle, też z gliny i odpadów). A jest co oglądać, bo to trasa corocznych przelotów wielu gatunków ptaków, z różnych rejonów Europy do Afryki i odwrotnie.
Kibuc ma duże plantacje palm daktylowych, a także sporą fermę mlecznych krów. Zatrudnia kilkunastu Tajlandczyków do pracy na roli i na fermie (coraz mniej młodych Żydów jest chętnych do ciężkiej pracy na roli w kibucach). Ferma krów mniej mi się podoba. Chyba pustynia nie jest dla nich naturalnym miejscem. Ale tu o wielu miejscach można powiedzieć, że nie są naturalne a z trudem wyrwane żywiołom piasku i kamienia. Jesteśmy pełni uznania dla wytrwałości i konsekwencji żyjących tu ludzi.
Prawie wszyscy, których spotkaliśmy w Palestynie, Izraelu, Jordanii, żyją swoim cywilnym, codziennym życiem, nie wojną. Przyroda, tak inna od naszej, potrafi być zachwycająco piękna - jak gaje eukaliptusów z czerwonymi anemonami w zielonej trawie.
Ziemi Świętej, aby mogła naprawdę świętować, brakuje trwałego pokoju, cieszenia się pięknem przyrody i pulsującą tradycją miejsc narodzin wielkich religii. Tu, w tym miejscu, takiego cudu chyba możemy, a nawet powinniśmy oczekiwać.
Radosław Gawlik, Zieloni 2004, Stowarzyszenie Ekologiczne Eko-Unia
Artykuł opublikowane w miesięczniku Przegląd Komunalny w 2010r
18 lutego 2010
Mechanizm uprzedzenia
Niedawne referendum w Szwajcarii, gdzie mieszkanki i mieszkańcy tego kraju zdecydowali się na zakazanie stawiania minaretów (i to w sytuacji, kiedy licząca nieco ponad 4% ludności grupa religijna do tej pory wybudowała ich raptem... cztery) pokazało, że w obrębie społeczeństw Europy Zachodniej nadal dość spore są pokłady lęku przed obcością kulturowo-religijną. Jak niedawno pokazała na tym blogu Aleksandra Kretkowska, zakamuflowane uprzedzenia ujawniają się w polityce Unii Europejskiej, na przykład wobec rozluźnienia reżimu wizowego w stosunku do Bałkanów Zachodnich, które nie zaszło w stosunku do krajów z większością muzułmańską. Dodajmy do tego częste portretowanie muzułmanek i muzułmanów jako terrorystów albo (w nieco lepszym przypadku) "zagrożonych terroryzmem" i mamy oto przed sobą mieszankę wybuchową, na której żywią się rozliczne, prawicowo-populistyczne formacje ksenofobiczne.
Wobec takich, dość szeroko rozpowszechnionych stereotypów wydawnictwo Książki i Prasy pod banderą cyklu książkowego "Le Monde Diplomatique" wydaje się pozycją nad wyraz cenną. "Nowa islamofobia" Vincenta Geissera przyniosła mu w 2003 roku pewien rozgłos i sporo krytyki ze strony osób, dość zażarcie usiłujących udowodnić czające się za rogiem islamistyczne zagrożenie. Autor zdecydował się na przerwanie zaklętego kręgu narzekających na islamskich imigrantów publicystów, detalicznie analizując zjawisko stygmatyzowania kolejnej grupy społeczno-religijnej i różnych odmian tego zjawiska. Nie bagatelizuje istnienia realnych problemów, takich jak np. przenoszenie niechęci imigrantów do Żydów na grunt francuski i towarzyszące temu wybryki antysemickie, ale stara się pokazać dużo mniej jednostronny obraz rzeczywistości nad Sekwaną.
Popatrzmy dla przykładu na Alexandre'a Del Valle'a, który po wydarzeniach z 11 września 2001 roku stał się jednym z zapraszanych do mediów "ekspertów w sprawie". Do owej pamiętnej daty miał na swym koncie publikacje, w których przyrównywał do siebie islamistów i amerykańskich ewangelikałów. Jego zdaniem obie te ideologie łączył sojusz przeciwko "europejskim wartościom". Po zamachach w Nowym Jorku i Waszyngtonie zrewidował swe stanowisko, przechodząc na pozycje "cywilizacji judeochrześcijańskiej" walczącej o przetrwanie z "nieokrzesanym islamem". Tego typu poglądy znalazły w atmosferze strachu i niepokoju początku XXI wieku poczesne miejsce, wspierane przez wrogą muzułmanom publicystykę zarówno z prawej, jak i lewej strony politycznego spektrum.
Przeciwko islamizmowi występowały też osoby z inteligenckich kręgów krajów Maghrebu. Problem polegał na tym, że wielu spośród nich okazywało się mieć powiązania a wywiadem Algierii - kraju, który dość krwawo stłumił swój własny ruch islamistyczny, któremu zdarzyło się nawet wygrać demokratyczne wybory. Wojskowy przewrót po dziś dzień miewa swoich zwolenników we Francji, argumentujących, że w przeciwnym wypadku na drugim brzegu Morza Śródziemnego powstałaby struktura państwowa przypominająca rządy afgańskich Talibów. Dość duże jest też wsparcie Algierii dla określonych imamów, którzy nie mają jednak dużego poparcia swoich współwyznawców. W związku z tym dochodzi do takich kuriozów, że "przywiązani do laickiej demokracji" publicyści nawołują do zastępowania wyborów w obrębie muzułmańskich instytucji religijnych mianowaniem "słusznych" reprezentantów.
We wszystkich tego typu opiniach dość próżno szukać refleksji nad źródłami popularności fundamentalizmu w pewnych kręgach społecznych. Niewiele jest tu na temat biedy, wykluczenia i skutków dyskryminacji dla szans na znalezienie pracy przez osoby pochodzące ze środowiska imigranckiego. Sporo jest tu za to przykładów na krytykę "zielonego faszyzmu" i rzekomych bezkrytycznych postaw środowisk alterglobalistycznych wobec czającego się za rogiem zagrożenia. Mnogość przykładów na medialne opinie, które można określić jako islamofobiczne, można odnaleźć w książce Geissera - sądzę, że warto się z nimi zapoznać.
Wobec takich, dość szeroko rozpowszechnionych stereotypów wydawnictwo Książki i Prasy pod banderą cyklu książkowego "Le Monde Diplomatique" wydaje się pozycją nad wyraz cenną. "Nowa islamofobia" Vincenta Geissera przyniosła mu w 2003 roku pewien rozgłos i sporo krytyki ze strony osób, dość zażarcie usiłujących udowodnić czające się za rogiem islamistyczne zagrożenie. Autor zdecydował się na przerwanie zaklętego kręgu narzekających na islamskich imigrantów publicystów, detalicznie analizując zjawisko stygmatyzowania kolejnej grupy społeczno-religijnej i różnych odmian tego zjawiska. Nie bagatelizuje istnienia realnych problemów, takich jak np. przenoszenie niechęci imigrantów do Żydów na grunt francuski i towarzyszące temu wybryki antysemickie, ale stara się pokazać dużo mniej jednostronny obraz rzeczywistości nad Sekwaną.
Popatrzmy dla przykładu na Alexandre'a Del Valle'a, który po wydarzeniach z 11 września 2001 roku stał się jednym z zapraszanych do mediów "ekspertów w sprawie". Do owej pamiętnej daty miał na swym koncie publikacje, w których przyrównywał do siebie islamistów i amerykańskich ewangelikałów. Jego zdaniem obie te ideologie łączył sojusz przeciwko "europejskim wartościom". Po zamachach w Nowym Jorku i Waszyngtonie zrewidował swe stanowisko, przechodząc na pozycje "cywilizacji judeochrześcijańskiej" walczącej o przetrwanie z "nieokrzesanym islamem". Tego typu poglądy znalazły w atmosferze strachu i niepokoju początku XXI wieku poczesne miejsce, wspierane przez wrogą muzułmanom publicystykę zarówno z prawej, jak i lewej strony politycznego spektrum.
Przeciwko islamizmowi występowały też osoby z inteligenckich kręgów krajów Maghrebu. Problem polegał na tym, że wielu spośród nich okazywało się mieć powiązania a wywiadem Algierii - kraju, który dość krwawo stłumił swój własny ruch islamistyczny, któremu zdarzyło się nawet wygrać demokratyczne wybory. Wojskowy przewrót po dziś dzień miewa swoich zwolenników we Francji, argumentujących, że w przeciwnym wypadku na drugim brzegu Morza Śródziemnego powstałaby struktura państwowa przypominająca rządy afgańskich Talibów. Dość duże jest też wsparcie Algierii dla określonych imamów, którzy nie mają jednak dużego poparcia swoich współwyznawców. W związku z tym dochodzi do takich kuriozów, że "przywiązani do laickiej demokracji" publicyści nawołują do zastępowania wyborów w obrębie muzułmańskich instytucji religijnych mianowaniem "słusznych" reprezentantów.
We wszystkich tego typu opiniach dość próżno szukać refleksji nad źródłami popularności fundamentalizmu w pewnych kręgach społecznych. Niewiele jest tu na temat biedy, wykluczenia i skutków dyskryminacji dla szans na znalezienie pracy przez osoby pochodzące ze środowiska imigranckiego. Sporo jest tu za to przykładów na krytykę "zielonego faszyzmu" i rzekomych bezkrytycznych postaw środowisk alterglobalistycznych wobec czającego się za rogiem zagrożenia. Mnogość przykładów na medialne opinie, które można określić jako islamofobiczne, można odnaleźć w książce Geissera - sądzę, że warto się z nimi zapoznać.
17 lutego 2010
Nagranie wideo konferencji anty-GMO
Prezentuję nagranie konferencji prasowej, w której udział wzięli m.in. profesor Ludwik Tomiałojć, członek Rady Krajowej Zielonych 2004, oraz prof. Katarzyna Lisowska, której teksty na ten temat pojawiały się już na Zielonej Warszawie, poświęconej obalaniu mitów na temat organizmów modyfikowanych genetycznie, konieczności zezwalania na ich uprawy i braku reperkusji zdrowotnych i ekologicznych związanych z ich użytkowaniem.
16 lutego 2010
Związki zawodowe - skuteczność i wyzwania
Aktualna sytuacja i pozycja związków zawodowych w Polsce jest pochodną 20 lat ograniczania dialogu społecznego, portretowania każdego protestu przeciw dominującej wizji modernizacji jako "warcholstwa" i zniechęcania do obywatelskiej aktywności. Dokumenty rządowe, takie jak "Polska 2030", nie pozostawiają wątpliwości - kontynuowany ma być model technokratycznego zarządzania zamiast realnego dialogu, a rozmaite racje niezgodne z wizją PO będą ignorowane na rzecz promowania tzw. "polaryzacyjno-dyfuzyjnego modelu rozwoju", czyli ładnie opakowanej wariacji na temat "ściekania bogactwa w dół".
Mając to na uwadze, związki zawodowe muszą przemyśleć swoje metody działania. Niski poziom uzwiązkowienia i powszechne utożsamianie osób walczących o prawa pracownicze z palącymi opony zadymiarzami to poważne wyzwania dla skuteczności działań związkowych. W postpolitycznych czasach liczy się nie tylko to, co chce się przekazać, ale też sam sposób przekazywania swoich racji. Wizerunek medialny ocieplać mogą takie działania, jak np. współpraca z mediami czy niedawny pomysł ZNP na zbieranie podpisów wspierających objęcie dotacją oświatową opieki przedszkolnej - pomysł, który Zieloni poparli z prawdziwą przyjemnością. Poszerzanie sojuszów, tak jak w wypadku współpracy na linii OPZZ-ATTAC Polska, a więc wpisywanie związków zawodowych w szerszy ruch społeczny, daje im perspektywy na powiększenie bazy członkowskiej, wzrost znaczenia społecznego, poziomu zaufania do ich działalności, a w konsekwencji - poprawę skuteczności działania.
Bardzo istotnym zagadnieniem, które powinno w działalności związkowej być szerzej uwzględniane, jest równość szans kobiet i mężczyzn na rynku pracy. Statystyki są tu bezwzględne - kobiety nadal otrzymują mniejsze wynagrodzenia w porównaniu do mężczyzn za tę samą pracę, częściej też padają ofiarą mobbingu czy molestowania seksualnego. Jednocześnie, jak wskazują przeprowadzane w krajach Europy Środkowej badania, kobiety skarżą się na brak zainteresowania działających w ich zakładach pracy związków zawodowych kwestiami istotnymi dla jakości ich pracy, takimi jak lobbing na rzecz powstania przyzakładowych żłobków, umożliwiających godzenie życia zawodowego i rodzinnego.
Sytuacja pracownic w sfeminizowanych zawodach powinna być obiektem szczególnej troski. Przykłady ujawniania łamania praw pracowniczych w supermarketach czy pamiętne pielęgniarskie "Białe Miasteczko" pokazało, że istnieje realna szansa na wyjście z zaklętego kręgu prezentowania walki o godność w kategoriach "roszczeniowego warcholstwa". Tego typu działania, jak również tworzenie związkowych think-tanków, pomóc mogą w prezentowaniu nowego oblicza reprezentacji pracowniczej, otwartego na kwestie społeczne i ekologiczne. To szansa, którą związki zawodowe nie mogą zmarnować, jeśli chcą pozostać ważnym aktorem życia społecznego w Polsce.
Mając to na uwadze, związki zawodowe muszą przemyśleć swoje metody działania. Niski poziom uzwiązkowienia i powszechne utożsamianie osób walczących o prawa pracownicze z palącymi opony zadymiarzami to poważne wyzwania dla skuteczności działań związkowych. W postpolitycznych czasach liczy się nie tylko to, co chce się przekazać, ale też sam sposób przekazywania swoich racji. Wizerunek medialny ocieplać mogą takie działania, jak np. współpraca z mediami czy niedawny pomysł ZNP na zbieranie podpisów wspierających objęcie dotacją oświatową opieki przedszkolnej - pomysł, który Zieloni poparli z prawdziwą przyjemnością. Poszerzanie sojuszów, tak jak w wypadku współpracy na linii OPZZ-ATTAC Polska, a więc wpisywanie związków zawodowych w szerszy ruch społeczny, daje im perspektywy na powiększenie bazy członkowskiej, wzrost znaczenia społecznego, poziomu zaufania do ich działalności, a w konsekwencji - poprawę skuteczności działania.
Bardzo istotnym zagadnieniem, które powinno w działalności związkowej być szerzej uwzględniane, jest równość szans kobiet i mężczyzn na rynku pracy. Statystyki są tu bezwzględne - kobiety nadal otrzymują mniejsze wynagrodzenia w porównaniu do mężczyzn za tę samą pracę, częściej też padają ofiarą mobbingu czy molestowania seksualnego. Jednocześnie, jak wskazują przeprowadzane w krajach Europy Środkowej badania, kobiety skarżą się na brak zainteresowania działających w ich zakładach pracy związków zawodowych kwestiami istotnymi dla jakości ich pracy, takimi jak lobbing na rzecz powstania przyzakładowych żłobków, umożliwiających godzenie życia zawodowego i rodzinnego.
Sytuacja pracownic w sfeminizowanych zawodach powinna być obiektem szczególnej troski. Przykłady ujawniania łamania praw pracowniczych w supermarketach czy pamiętne pielęgniarskie "Białe Miasteczko" pokazało, że istnieje realna szansa na wyjście z zaklętego kręgu prezentowania walki o godność w kategoriach "roszczeniowego warcholstwa". Tego typu działania, jak również tworzenie związkowych think-tanków, pomóc mogą w prezentowaniu nowego oblicza reprezentacji pracowniczej, otwartego na kwestie społeczne i ekologiczne. To szansa, którą związki zawodowe nie mogą zmarnować, jeśli chcą pozostać ważnym aktorem życia społecznego w Polsce.
15 lutego 2010
Praca miłości i powołanie
Co mają wspólnego gender, ekonomia i opieka? O ile powiązanie gender z opieką jakoś nam się łączy w całość, gender z ekonomią również, to te trzy składniki razem dotąd omawiane – przynajmniej szeroko – nie były. Gender i ekonomia opieki to praca napisana z globalnej perspektywy, uwzględniającej lokalność. Perspektywy Polski, Norwegii, Włoch, Chile, Kanady, Holandii i Filipin przeplatają się. Polskie pielęgniarki tu na miejscu i na emigracji uczestniczą w tym samym procesie. O polskich pielęgniarkach pisze zarówno badaczka polska, jak i norweska. Migrantki, pielęgniarki, pracownice opieki stanowią osobną kategorię analizy, gdzie to charakter świadczonej pracy, a nie pochodzenie wyznacza ramy.
Opracowanie składa się z kilku tekstów, które ze sobą nieprzypadkowo korespondują. Autorki powołują się na siebie nawzajem, co nie jest efektem uniwersyteckiego zwyczaju wzajemnego cytowania, ale raczej przyjęcia wspólnej perspektywy i wspólnego dyskutowania z różnych perspektyw teoretycznych o tych samych problemach, nawet jeśli oglądanych z różnych punktów widzenia czy punktów globu. Przeobrażenia opieki pokazują zmiany społecznej jakie objęły dużą część świata. W krajach gdzie rozwijało się państwo opiekuńcze następuje jego demontaż, w imię neoliberalnych reform. W krajach gdzie realny socjalizm gwarantował pewne formy opieki zbliżone do tych państwa opiekuńczego zdemontowała je demokratyczna transformacja, naśladująca nie tyle rozwiązania państwa opiekuńczego, co jego destruktorów. Na obszarach do których państwo opiekuńcze nie dotarło, i zapewne już nie dotrze, również obserwujemy podobne zjawiska – jeśli nie reprywatyzację opieki, to jej zepchnięcie w sferę prywatną, ogniska domowego i odpowiedzialnych zań kobiet.
Opieka to zjawisko pozornie naturalne, a więc nieproste do zdefiniowania. Być może wszystkie nasze opiekuńcze czynności wynikają z treningu jakim poddano nas w dzieciństwie – matka się nami opiekowała, potem inni bliscy i dalsi, gdy już opieki nie potrzebujemy rewanżujemy się w pewnym sensie opiekując się własnymi dziećmi lub starą i niedołężną matką. Czasem zanim opieki wymaga matka, opiekujemy się babcią, czasem opiekę roztaczamy nad kimś, z kim nie wiążą nas więzi rodzinne. Być może to właśnie opieka konstytuuje więź społeczną i scala do dziś społeczeństwo. Opieka tak rozumiana to „praca miłości”, poza terminem „praca” nie mająca nic wspólnego ze światem ekonomii.
Opiekujemy się tymi których kochamy, tymi, którymi jesteśmy to winni, i nie oczekujemy zapłaty. Tak się składa, że taką opiekę sprawują kobiety. To część nieodpłatnej pracy domowej, której się od kobiet oczekuje, ale za którą się nie płaci. Im bardziej zmienia się struktura demograficzna rozwiniętych społeczeństw, tym bardziej z opieki macierzyńskiej przesuwa się ciężar na opiekę nad starymi i chorymi. Współczesna Polka, która odchowała już statystyczne 1,39 dziecka i przymierza się do opieki nad wnukami, musi zmierzyć się z wyzwaniem w postaci starych i chorych członków rodziny. W przeciwieństwie do wielu innych krajów w Polsce opieka nad osobami starszymi jest sprawowana w rodzinie, gdyż prawie nie ma u nas zinstytucjonalizowanych form takiej opieki. Przesunięcie większego zakresu obowiązku za opieke do rodziny sprawia, że rozważania nad redefinicją opieki we współczesnym świecie jeszcze silniej dotyczą Polek.
Redefinicja obywatelstwa
Drugi czynnik zmiany społecznej to redukcja dotychczasowego państwa opiekuńczego i przedefiniowanie roli obywateli. O ile wcześniej obywatelstwo definiowano jako wspólnotę uprawnień także do pewnych form opieki, to dziś ograniczając zakres ustawowej opieki redukuje się też zakres obywatelstwa. Dotyczy to w podobnym stopniu tak zwanych starych demokracji, jak i państw postsocjalistycznych. Nowe liberalne rozwiązania przesuwają sferę opieki z powrotem w sferę prywatną, i troskę o nią przerzucają na barki obywateli, a właściwie obywatelek. Opieka zdrowotna przestaje być troską państwa, które zamyka bądź prywatyzuje placówki. Opieka nad dziećmi ze żłobków, przedszkoli i szkolnych świetlic przenosi się do domowego ogniska. Podobnie dzieje się z szerzej rozumianą opieką, jak opieka zdrowotna czy zapewnienie dzieciom edukacji – na wolnym rynku wolni rodzice mogą tylko zakupić te usługi, jak aparat ortodontyczny czy kurs językowy, nie dostaną ich jednak od państwa wciąż demontującego się systemu społecznej opieki. Choć państwo to gwarantuje dostęp do darmowej edukacji, to już nie do podręczników, choć nieubezpieczonym pogotowie ratuje życie, to nie zdrowie, choć „za darmo” leczy się kilka widocznych zębów, to za te niewidoczne już nie publiczna opieka zdrowotna nie odpowiada. Choć społeczeństwo się starzeje, nie przybywa w nim placówek opieki nad starszymi obywatelami – tę wciąż mają świadczyć rodziny. A właściwie kobiety w tych rodzinach.
Gdy na miejsce w domu opieki czeka się dwa lata, a my dziś odbieramy ze szpitalnego oddziału chorego, który sam nie zadba o siebie, musimy albo poświęcić się opiece nad bliską osoba, albo zapewnić jej, jemu opiekunkę. Służba zdrowia i medycyna nie zajmują się opieką, a szpital nie jest miejscem gdzie przechowuje się starych i chorych. Zresztą zanim proces diagnozowania i leczenia zostanie zakończony, i pacjent odesłany zostanie do domu, by z chorego stać się co najwyżej niedołężnym, szpital lekcję tę aplikuje rodzinie w sposób dosadny. Czynności opiekuńcze szpital sprawuje z łaski i tylko wtedy, gdy przy łóżku pacjenta nie ma kobiety z rodziny. Nawet gdy wizyty rodzin w szpitalach były limitowane do kilku godzin w tygodniu, oczekiwano że podczas tych kilku godzin bliscy (a raczej bliskie) poświęcą się czynnościom opiekuńczym – zmienią pościel, koszulę nocną, umyją, nakarmią, posprzątają. Gdy szpitale otworzyły podwoje dla rodzin, dały im też wyraźnie do zrozumienia że są po to by odciążać w opiece. Nie chodzi tu wcale o brak etatów i pieniędzy na jedzenie, kubek czy sztućce, papier toaletowy czy pampersy dla dorosłych, ale definicję tego czym są usługi medyczne. Rodzina ma pomagać pacjentowi w codziennych życiowych czynnościach, bo należą do sfery opieki, która przynależy rodzinie, nie medycynie. Medycyna zapewnia cewnikowanie, bo to wyceniona procedura medyczna. Medycyna nie zmienia dorosłym pieluch, bo to sfera prywatnej opieki.
Komunikaty rozdzielające prywatne od publicznego w szpitalu są czytelne, wykrzykuje je wręcz szpitalna przestrzeń. Takim komunikatem jest zaplanowanie remontu szpitalnej wspólnej łazienki tak, by obsługiwała wyłącznie to co niezbędne. W łazience tej nie będzie lustra, wieszaka na szlafrok, ani uchwytu na papier toaletowy w kabinie ubikacji. Higiena a także papier toaletowy są ze sfery prywatnej. W tej samej łazience będą być może uchwyty dla mniej sprawnych pacjentów – co wynika z medycznej definicji ich dolegliwości.
Powszechna profesjonalizacja zawodu pielęgniarki rozpoczęła się dopiero w XX wieku. Pielęgniarki wciąż walczą o swe miejsce w sferze medycyny, a nie opieki. Kolejne stopnie specjalizacji, studia pielęgniarskie, kursy zawodowe, a także porzucenie czepków mają odróżnić je od poprzedniczek i współczesnych pracownic opieki. Choć praca pielęgniarki to nie tylko medyczne procedery, ale także opieka, uciekają jak mogą od takiej definicji zawodu. Bezskutecznie, bowiem feminizacja, niski status zawodowy i niskie zarobki są charakterystyczne dla zawodów których istotą jest opieka i powołanie.
System wzajemnej świadczonej w ramach małej społeczności opieki zastąpiony został w dużej części świata przez systemy instytucjonalne. Państwa doceniły rolę opieki dla podtrzymywania bytu społeczności, czego wyrazem stała się instytucjonalizacja zawodu pielęgniarki, kiedyś po prostu opiekunki nad chorymi, której kompetencje nie obejmowały medycyny, ale opiekuńczość właśnie. Niestety, nie ma prostego powrotu do poprzednich form organizacji społecznej, zwłaszcza że po drodze zmienia się ekonomia.
Opieka i migracja zarobkowa
Opieka jest domeną kobiet, jednak dziś mieszkanki jednych krajów – bardziej rozwiniętych – w obliczu demontażu opieki publicznej – by spełnić swe kobiece powołanie, bo opieka jest powołaniem, opiekę zakupują od innych kobiet, które pochodzą z innych, mniej rozwiniętych obszarów świata. Choć opieka zdaje się być fundamentem społecznej reprodukcji, gdy lokalne kobiety nie mogą już jej sprawować, nie redefiniuje się społecznego podziału pracy, lecz zatrudnia opiekunki z zewnątrz – zatrudniają je i panie domu, i systemy opieki zdrowotnej. Polskie pielęgniarki migrują do Norwegii, polskie opiekunki zajmują się niesprawnymi starszymi osobami we Włoszech. Szlaki migracji zarobkowych wyznaczają granice Wallersteinowskiego podziału świata na państwa rdzenia, peryferyjne i te pomiędzy. Być może należałoby tę mapę poszerzyć o specyficzne kobiece szlaki. Taką próbą włączenia płci do globalnej analizy oferuje dzieło artystyczne, film „Babel” Alejandro Gonzálesa Iñaritu, pokazujący globalne nici powiązań między amerykańskim małżeństwem, afgańską rodziną i meksykańską nianią.
O ile udaje się gdzieniegdzie redefiniować podział ról w opiece nad dziećmi, i mężczyźni np. w Skandynawii nie tylko biorą urlopy ojcowskie, ale i traktują zmienianie pieluszek niemowlęcia jak kolejny element roli mężczyzny, to nic nie wskazuje, że podobnie przejmą kobiece obowiązku w zmienianiu pampersów nietrzymającym moczu seniorom. Uwolnione powiedzmy od co drugiej pieluszki mieszkanki tych egalitarnych społeczeństw nie zostają zwolnione z obowiązku opieki – tam, gdzie rozwój społeczny uniemożliwia im granie tej roli one same lub państwo wynajmują zastępczynie. Co ciekawe, owe zastępcze opiekunki są zawsze kobietami. Jako kobiety są predestynowane do sprawowania opieki, choć jednocześnie jako migrantki, znające słabo język, są opiekunkami drugiej kategorii. Nawet gdy są dyplomowanymi pielęgniarkami z polskim magisterium, muszą terminować w roli pomocniczek sprawowaniu opieki – bo płeć predestynuje tylko do opieki bezpłatnej, typowej kobiecej pracy. Gdy mowa o wynagrodzeniu, to pojawia się wątek powołania – czy etycznie jest pracować dla pieniędzy w sferze powołania? Nie tylko w Polsce zawody sfeminizowane o niskim prestiżu i niskich zarobkach to zawody kopiujące nieodpłatną pracę domową kobiet – opiekunek dzieci i chorych.
Opieka zakotwiczona jest w sferze prywatnej. Opieka nad chorymi i starymi przypomina opiekę nad niemowlętami poprzez całkowite przekroczenie sfery intymnej. Chirurg podczas operacji obejmuje tylko pole operacyjne, cewnik podłącza pielęgniarka, to ona opiekuje się odleżynami, to ona przygotowuje ciało do zabiegu. Jednak część zakresu opieki pokrywa się z usługą – na rynku usług medycznych podłączanie cewnika i opieka przeciwodleżynowa zostają wycenione i opracowuje się ekonomiczne standardy opłacalności takich usług w systemie opieki zdrowotnej. Niedawno NFZ przeszacował opiekę nad pacjentami którym trzeba pomagać w jedzeniu i obniżył stawki za opiekę nad nimi – o ile nie są karmieni przez sondę nie ma mowy o medycznej procedurze, cierpliwe karmienie chorego łyżeczką jest przypadkiem opieki za jaki system płacić nie musi. Opieka wraca więc do sfery prywatnej, staje się prywatną sprawą członków rodziny, którzy nie roztaczając wymaganej społecznie opieki nad chorymi i starymi obarczeni są ciężarem winy. Właściwie ciężar ten spoczywa na kobietach, to one odpowiadają za opiekę. Gdy choruje krewny mężczyzny, czyli np. ojciec męża czyli teść kobiety, to siostra mężczyzny czyli córka chorego odpowiedzialna jest za opiekę nad nim, a następna w kolejności jest żona mężczyzny czyli synowa – mężczyzna nie wchodzi do łańcucha opieki nad własnym ojcem.
Zastępcze opiekunki, o których mowa w opracowaniu to głównie migrantki. Można też zastanowić się nad opiekunkami lokalnymi – od pielęgniarek na godziny, poprzez opiekunki PCK, do opiekunek bez jakiegokolwiek certyfikatu – sam fakt bycia kobietę wystarczy za dyplom opieki. W przypadku emigrantek ich płeć stanowi atut, choć jako migrantki są jednocześnie ofiarami ekonomicznego wyzysku. Ich płeć plus odmienność kulturowa sprawiają że stają się super-opiekunkami, lepszymi od lokalnych, nie tylko dlatego, że mniej się im płaci, ale także dlatego, że migrując z bardziej cywilizacyjnej zapóźnionych regionów, reprezentują kultury opieki. Oczekuje się, że swoimi włoskimi czy norweskimi podopiecznymi zajmować się będą jak matka niemowlęciem, lub jak ich babka własną prababką. One jednak pracują za pieniądze, za oczekiwaną zapłatę porzuciły swoje obowiązki opieki wobec własnych bliskich i próbują renegocjować układ jako pracę w kategoriach ekonomicznych a nie „pracę miłości”. Jak wskazuje case polskiej opiekunki opisany przez Isaksen nie do kończa się to udaje – choć opieka „po polsku” kojarzy się z tradycyjnym społeczeństwem, od którego bogatsze Włoszki odchodzą, to nie pozwala się opiekunce myśleć po swojemu – opieka ma się odbywać tak, jakby to wciąż była praca miłości.
Państwo nie jest ojcem, a opiekę niech zapewni matka lub córka, albo opiekunka-migrantka
Płatna opiekunka ma nie tylko dbać o higienę nietrzymającej moczu staruszki, ale i zastępować córkę. Jednocześnie do tej relacji opieki nie mają wstępu kategorie logiki rynkowej – ich praca nie jest do końca pracą, nie ma tu umowy o pracę i ochrony praw pracowniczych, nie ma prawa do urlopu. Polska opiekunka pojedzie do kraju nie wtedy kiedy wzywają ją własne rodzinne obowiązki, ale dopiero gdy jej podopieczna umrze. Jej „kontrakt” wiąże ją z opieką tak jakby była to osobista relacja rodzinna – nie może zostawić podopiecznej, tak jak córka nie mogłaby zostawić matki. Ekonomiczność kontraktu jest iluzoryczna, choć w grę wchodzą pieniądze, nie rządzą nią prawa rynku. Mamy więc pewną odrębną ekonomię, ekonomię opieki, którą rządzą jakieś inne, nie zbadane przez naukę o ekonomii prawa. Prawa te ignoruje zewnętrzna wobec sfery opieki ekonomia, rządząca systemem opieki zdrowotnej i usługami medycznymi, gdzie liczy się rachunek ekonomiczny.
Być może perspektywa opieki i historyczne przypisanie obowiązku opieki kobietom wyjaśnia polski fenomen, dla mnie wciąż tajemniczy, likwidacji Funduszu Alimentacyjnego. „Państwo nie jest ojcem” powiedziała niegdyś władza i Fundusz zlikwidowała. Od niedawna powrócił on w nowej formule, lecz generalna zasada wyłącznej odpowiedzialności matki za opiekę nad dzieckiem, także jej finansowanie, pozostaje niezmieniona. Zasada ta stoi za przyzwoleniem społecznym na niepłacenie alimentów i logiką sądów rodzinnych. Zasadę tę, dotąd niepisaną, sformułowano przy okazji demontażu Funduszu. Państwo nie jest ojcem, a opiekę nad dzieckiem niech zapewni matka – to jej praca miłości i powołanie, trudno domagać się jeszcze pieniędzy.
Innym ważnym polskim wątkiem obecnym w tej książce są migrujące zarobkowo pracownice opieki. Kobietom migrantkom poświęcono u nas chyba jedną publikację. Migracja zarobkowa, jako nielegalna, długo pomijana była w publicznym dyskursie. Gdy migracje zarobkowe stały się częścią oficjalnej rzeczywistości, migrantów gloryfikowano jako nowe wcielenia przedsiębiorczego homo oeconomicus, a migracje idealizowano. O ciemnych stronach migracji kobiet nie wspominano. Dopiero medialne doniesienia o armii eurosierot zwróciły uwagę na społeczne koszty migracji – ale nie koszty samych migrantek. To raczej kobiety, porzucając swe dzieci zaniedbują swe podstawowe zadanie zapewnienia im opieki. Finansowe motywy migracji nie mogą usprawiedliwiać wyrodnych matek – rzecze opinia publiczna. Tak samo, pokolenie – dwa wcześniej, gdy pojawiło się hasło „Irena do domu” za pojawienie się innej społecznej plagi – chuliganizmu – odpowiedzialne były matki zaniedbujące opiekę nad dziećmi z kluczami na szyi. Opracowanie Gender i ekonomia opieki zwraca uwagę i na nieformalne szlaki migracji, i na wyzysk jakiego ofiarami migrantki się stają. Nieformalne szlaki migracji to zarówno przemysł seksualny, jak i praca opiekunek. Wyzysk dotyczy i nieprofesjonalnych opiekunek pracujących na czarno i nie znających języka, jak i pielęgniarek z magisterium. Te pierwsze nie znają swoich praw i godzą się podejmując taką pracę na ich pozbawienie. Te drugie, choć reprezentują górne kilka procent elit zawodu – najlepiej wykształcone i znające języki – lądują na stanowiskach o kilka stopni niższych niż te, z których emigrują. Wynagrodzenie, które otrzymują, jest wyższe niż to, co mogłyby zarobić w kraju, lub mogą pracować mniej godzin by je uzyskać. Nie mówiło się dotąd o kosztach dodatkowych, które ponoszą – obok kosztów każdego migranta w przypadku kobiet to także koszt frustracji bezrobotnego w nowym otoczeniu męża, a także marnotrawienia kwalifikacji zawodowych doświadczenia zawodowego – za cenę wyższych niż polska elita pielęgniarka zarobków wracają one do roli opiekunek, które do roli zawodowej bardziej predestynuje płeć niż profesjonalny trening.
Gender i ekonomia opieki, mimo swej globalnej perspektywy, to kapitalna i jedna z nielicznych analiza traktująca o polskich pielęgniarkach i położnych. Analiza protestów pielęgniarek autorstwa Julii Kubisy zwraca uwagę na odrębność tej grupy zawodowej wśród innych strajkujących grup personelu medycznego. Jako że rola zawodowa pielęgniarek dużo silniej niż lekarzy jest zdefiniowana w oparciu o kategorię opieki, ich protesty nastąpiły dużo później i zradykalizowały się o formę odejścia od łóżek pacjentów. Mimo radykalizacji, a nawet jedynego medialnie wyraźnego protestu w białym miasteczku, pielęgniarki nie zyskały na protestach nic jako grupa zawodowa – co najwyżej poczucie solidarności zawodowej i potrzebę współdziałania. Wciąż doświadczają też dyskryminacji – także w świetle prawa. Łódzki sąd, który uznał, że strajkujące pielęgniarki, stosujące te same procedury strajkowe co lekarze, naruszyły prawo, zastosował w stosunku do nich zupełnie inną interpretację prawną niż w przypadku strajkujących lekarzy. Zdaje się, że „praca opieki” funkcjonuje więc także w obszarze sądownictwa i prawa pracy. Gender i ekonomia opieki dostarcza więc, obok teoretycznych ram refleksji w skali makro, użytecznych narzędzi do mikroanaliz „tu i teraz”.
Recenzja Izy Desperak, która w 2009 roku kandydowała z rekomendacji Zielonych w okręgu łódzkim do Parlamentu Europejskiego, ukazała się na stronach Think Tanku Feministycznego.
Opracowanie składa się z kilku tekstów, które ze sobą nieprzypadkowo korespondują. Autorki powołują się na siebie nawzajem, co nie jest efektem uniwersyteckiego zwyczaju wzajemnego cytowania, ale raczej przyjęcia wspólnej perspektywy i wspólnego dyskutowania z różnych perspektyw teoretycznych o tych samych problemach, nawet jeśli oglądanych z różnych punktów widzenia czy punktów globu. Przeobrażenia opieki pokazują zmiany społecznej jakie objęły dużą część świata. W krajach gdzie rozwijało się państwo opiekuńcze następuje jego demontaż, w imię neoliberalnych reform. W krajach gdzie realny socjalizm gwarantował pewne formy opieki zbliżone do tych państwa opiekuńczego zdemontowała je demokratyczna transformacja, naśladująca nie tyle rozwiązania państwa opiekuńczego, co jego destruktorów. Na obszarach do których państwo opiekuńcze nie dotarło, i zapewne już nie dotrze, również obserwujemy podobne zjawiska – jeśli nie reprywatyzację opieki, to jej zepchnięcie w sferę prywatną, ogniska domowego i odpowiedzialnych zań kobiet.
Opieka to zjawisko pozornie naturalne, a więc nieproste do zdefiniowania. Być może wszystkie nasze opiekuńcze czynności wynikają z treningu jakim poddano nas w dzieciństwie – matka się nami opiekowała, potem inni bliscy i dalsi, gdy już opieki nie potrzebujemy rewanżujemy się w pewnym sensie opiekując się własnymi dziećmi lub starą i niedołężną matką. Czasem zanim opieki wymaga matka, opiekujemy się babcią, czasem opiekę roztaczamy nad kimś, z kim nie wiążą nas więzi rodzinne. Być może to właśnie opieka konstytuuje więź społeczną i scala do dziś społeczeństwo. Opieka tak rozumiana to „praca miłości”, poza terminem „praca” nie mająca nic wspólnego ze światem ekonomii.
Opiekujemy się tymi których kochamy, tymi, którymi jesteśmy to winni, i nie oczekujemy zapłaty. Tak się składa, że taką opiekę sprawują kobiety. To część nieodpłatnej pracy domowej, której się od kobiet oczekuje, ale za którą się nie płaci. Im bardziej zmienia się struktura demograficzna rozwiniętych społeczeństw, tym bardziej z opieki macierzyńskiej przesuwa się ciężar na opiekę nad starymi i chorymi. Współczesna Polka, która odchowała już statystyczne 1,39 dziecka i przymierza się do opieki nad wnukami, musi zmierzyć się z wyzwaniem w postaci starych i chorych członków rodziny. W przeciwieństwie do wielu innych krajów w Polsce opieka nad osobami starszymi jest sprawowana w rodzinie, gdyż prawie nie ma u nas zinstytucjonalizowanych form takiej opieki. Przesunięcie większego zakresu obowiązku za opieke do rodziny sprawia, że rozważania nad redefinicją opieki we współczesnym świecie jeszcze silniej dotyczą Polek.
Redefinicja obywatelstwa
Drugi czynnik zmiany społecznej to redukcja dotychczasowego państwa opiekuńczego i przedefiniowanie roli obywateli. O ile wcześniej obywatelstwo definiowano jako wspólnotę uprawnień także do pewnych form opieki, to dziś ograniczając zakres ustawowej opieki redukuje się też zakres obywatelstwa. Dotyczy to w podobnym stopniu tak zwanych starych demokracji, jak i państw postsocjalistycznych. Nowe liberalne rozwiązania przesuwają sferę opieki z powrotem w sferę prywatną, i troskę o nią przerzucają na barki obywateli, a właściwie obywatelek. Opieka zdrowotna przestaje być troską państwa, które zamyka bądź prywatyzuje placówki. Opieka nad dziećmi ze żłobków, przedszkoli i szkolnych świetlic przenosi się do domowego ogniska. Podobnie dzieje się z szerzej rozumianą opieką, jak opieka zdrowotna czy zapewnienie dzieciom edukacji – na wolnym rynku wolni rodzice mogą tylko zakupić te usługi, jak aparat ortodontyczny czy kurs językowy, nie dostaną ich jednak od państwa wciąż demontującego się systemu społecznej opieki. Choć państwo to gwarantuje dostęp do darmowej edukacji, to już nie do podręczników, choć nieubezpieczonym pogotowie ratuje życie, to nie zdrowie, choć „za darmo” leczy się kilka widocznych zębów, to za te niewidoczne już nie publiczna opieka zdrowotna nie odpowiada. Choć społeczeństwo się starzeje, nie przybywa w nim placówek opieki nad starszymi obywatelami – tę wciąż mają świadczyć rodziny. A właściwie kobiety w tych rodzinach.
Gdy na miejsce w domu opieki czeka się dwa lata, a my dziś odbieramy ze szpitalnego oddziału chorego, który sam nie zadba o siebie, musimy albo poświęcić się opiece nad bliską osoba, albo zapewnić jej, jemu opiekunkę. Służba zdrowia i medycyna nie zajmują się opieką, a szpital nie jest miejscem gdzie przechowuje się starych i chorych. Zresztą zanim proces diagnozowania i leczenia zostanie zakończony, i pacjent odesłany zostanie do domu, by z chorego stać się co najwyżej niedołężnym, szpital lekcję tę aplikuje rodzinie w sposób dosadny. Czynności opiekuńcze szpital sprawuje z łaski i tylko wtedy, gdy przy łóżku pacjenta nie ma kobiety z rodziny. Nawet gdy wizyty rodzin w szpitalach były limitowane do kilku godzin w tygodniu, oczekiwano że podczas tych kilku godzin bliscy (a raczej bliskie) poświęcą się czynnościom opiekuńczym – zmienią pościel, koszulę nocną, umyją, nakarmią, posprzątają. Gdy szpitale otworzyły podwoje dla rodzin, dały im też wyraźnie do zrozumienia że są po to by odciążać w opiece. Nie chodzi tu wcale o brak etatów i pieniędzy na jedzenie, kubek czy sztućce, papier toaletowy czy pampersy dla dorosłych, ale definicję tego czym są usługi medyczne. Rodzina ma pomagać pacjentowi w codziennych życiowych czynnościach, bo należą do sfery opieki, która przynależy rodzinie, nie medycynie. Medycyna zapewnia cewnikowanie, bo to wyceniona procedura medyczna. Medycyna nie zmienia dorosłym pieluch, bo to sfera prywatnej opieki.
Komunikaty rozdzielające prywatne od publicznego w szpitalu są czytelne, wykrzykuje je wręcz szpitalna przestrzeń. Takim komunikatem jest zaplanowanie remontu szpitalnej wspólnej łazienki tak, by obsługiwała wyłącznie to co niezbędne. W łazience tej nie będzie lustra, wieszaka na szlafrok, ani uchwytu na papier toaletowy w kabinie ubikacji. Higiena a także papier toaletowy są ze sfery prywatnej. W tej samej łazience będą być może uchwyty dla mniej sprawnych pacjentów – co wynika z medycznej definicji ich dolegliwości.
Powszechna profesjonalizacja zawodu pielęgniarki rozpoczęła się dopiero w XX wieku. Pielęgniarki wciąż walczą o swe miejsce w sferze medycyny, a nie opieki. Kolejne stopnie specjalizacji, studia pielęgniarskie, kursy zawodowe, a także porzucenie czepków mają odróżnić je od poprzedniczek i współczesnych pracownic opieki. Choć praca pielęgniarki to nie tylko medyczne procedery, ale także opieka, uciekają jak mogą od takiej definicji zawodu. Bezskutecznie, bowiem feminizacja, niski status zawodowy i niskie zarobki są charakterystyczne dla zawodów których istotą jest opieka i powołanie.
System wzajemnej świadczonej w ramach małej społeczności opieki zastąpiony został w dużej części świata przez systemy instytucjonalne. Państwa doceniły rolę opieki dla podtrzymywania bytu społeczności, czego wyrazem stała się instytucjonalizacja zawodu pielęgniarki, kiedyś po prostu opiekunki nad chorymi, której kompetencje nie obejmowały medycyny, ale opiekuńczość właśnie. Niestety, nie ma prostego powrotu do poprzednich form organizacji społecznej, zwłaszcza że po drodze zmienia się ekonomia.
Opieka i migracja zarobkowa
Opieka jest domeną kobiet, jednak dziś mieszkanki jednych krajów – bardziej rozwiniętych – w obliczu demontażu opieki publicznej – by spełnić swe kobiece powołanie, bo opieka jest powołaniem, opiekę zakupują od innych kobiet, które pochodzą z innych, mniej rozwiniętych obszarów świata. Choć opieka zdaje się być fundamentem społecznej reprodukcji, gdy lokalne kobiety nie mogą już jej sprawować, nie redefiniuje się społecznego podziału pracy, lecz zatrudnia opiekunki z zewnątrz – zatrudniają je i panie domu, i systemy opieki zdrowotnej. Polskie pielęgniarki migrują do Norwegii, polskie opiekunki zajmują się niesprawnymi starszymi osobami we Włoszech. Szlaki migracji zarobkowych wyznaczają granice Wallersteinowskiego podziału świata na państwa rdzenia, peryferyjne i te pomiędzy. Być może należałoby tę mapę poszerzyć o specyficzne kobiece szlaki. Taką próbą włączenia płci do globalnej analizy oferuje dzieło artystyczne, film „Babel” Alejandro Gonzálesa Iñaritu, pokazujący globalne nici powiązań między amerykańskim małżeństwem, afgańską rodziną i meksykańską nianią.
O ile udaje się gdzieniegdzie redefiniować podział ról w opiece nad dziećmi, i mężczyźni np. w Skandynawii nie tylko biorą urlopy ojcowskie, ale i traktują zmienianie pieluszek niemowlęcia jak kolejny element roli mężczyzny, to nic nie wskazuje, że podobnie przejmą kobiece obowiązku w zmienianiu pampersów nietrzymającym moczu seniorom. Uwolnione powiedzmy od co drugiej pieluszki mieszkanki tych egalitarnych społeczeństw nie zostają zwolnione z obowiązku opieki – tam, gdzie rozwój społeczny uniemożliwia im granie tej roli one same lub państwo wynajmują zastępczynie. Co ciekawe, owe zastępcze opiekunki są zawsze kobietami. Jako kobiety są predestynowane do sprawowania opieki, choć jednocześnie jako migrantki, znające słabo język, są opiekunkami drugiej kategorii. Nawet gdy są dyplomowanymi pielęgniarkami z polskim magisterium, muszą terminować w roli pomocniczek sprawowaniu opieki – bo płeć predestynuje tylko do opieki bezpłatnej, typowej kobiecej pracy. Gdy mowa o wynagrodzeniu, to pojawia się wątek powołania – czy etycznie jest pracować dla pieniędzy w sferze powołania? Nie tylko w Polsce zawody sfeminizowane o niskim prestiżu i niskich zarobkach to zawody kopiujące nieodpłatną pracę domową kobiet – opiekunek dzieci i chorych.
Opieka zakotwiczona jest w sferze prywatnej. Opieka nad chorymi i starymi przypomina opiekę nad niemowlętami poprzez całkowite przekroczenie sfery intymnej. Chirurg podczas operacji obejmuje tylko pole operacyjne, cewnik podłącza pielęgniarka, to ona opiekuje się odleżynami, to ona przygotowuje ciało do zabiegu. Jednak część zakresu opieki pokrywa się z usługą – na rynku usług medycznych podłączanie cewnika i opieka przeciwodleżynowa zostają wycenione i opracowuje się ekonomiczne standardy opłacalności takich usług w systemie opieki zdrowotnej. Niedawno NFZ przeszacował opiekę nad pacjentami którym trzeba pomagać w jedzeniu i obniżył stawki za opiekę nad nimi – o ile nie są karmieni przez sondę nie ma mowy o medycznej procedurze, cierpliwe karmienie chorego łyżeczką jest przypadkiem opieki za jaki system płacić nie musi. Opieka wraca więc do sfery prywatnej, staje się prywatną sprawą członków rodziny, którzy nie roztaczając wymaganej społecznie opieki nad chorymi i starymi obarczeni są ciężarem winy. Właściwie ciężar ten spoczywa na kobietach, to one odpowiadają za opiekę. Gdy choruje krewny mężczyzny, czyli np. ojciec męża czyli teść kobiety, to siostra mężczyzny czyli córka chorego odpowiedzialna jest za opiekę nad nim, a następna w kolejności jest żona mężczyzny czyli synowa – mężczyzna nie wchodzi do łańcucha opieki nad własnym ojcem.
Zastępcze opiekunki, o których mowa w opracowaniu to głównie migrantki. Można też zastanowić się nad opiekunkami lokalnymi – od pielęgniarek na godziny, poprzez opiekunki PCK, do opiekunek bez jakiegokolwiek certyfikatu – sam fakt bycia kobietę wystarczy za dyplom opieki. W przypadku emigrantek ich płeć stanowi atut, choć jako migrantki są jednocześnie ofiarami ekonomicznego wyzysku. Ich płeć plus odmienność kulturowa sprawiają że stają się super-opiekunkami, lepszymi od lokalnych, nie tylko dlatego, że mniej się im płaci, ale także dlatego, że migrując z bardziej cywilizacyjnej zapóźnionych regionów, reprezentują kultury opieki. Oczekuje się, że swoimi włoskimi czy norweskimi podopiecznymi zajmować się będą jak matka niemowlęciem, lub jak ich babka własną prababką. One jednak pracują za pieniądze, za oczekiwaną zapłatę porzuciły swoje obowiązki opieki wobec własnych bliskich i próbują renegocjować układ jako pracę w kategoriach ekonomicznych a nie „pracę miłości”. Jak wskazuje case polskiej opiekunki opisany przez Isaksen nie do kończa się to udaje – choć opieka „po polsku” kojarzy się z tradycyjnym społeczeństwem, od którego bogatsze Włoszki odchodzą, to nie pozwala się opiekunce myśleć po swojemu – opieka ma się odbywać tak, jakby to wciąż była praca miłości.
Państwo nie jest ojcem, a opiekę niech zapewni matka lub córka, albo opiekunka-migrantka
Płatna opiekunka ma nie tylko dbać o higienę nietrzymającej moczu staruszki, ale i zastępować córkę. Jednocześnie do tej relacji opieki nie mają wstępu kategorie logiki rynkowej – ich praca nie jest do końca pracą, nie ma tu umowy o pracę i ochrony praw pracowniczych, nie ma prawa do urlopu. Polska opiekunka pojedzie do kraju nie wtedy kiedy wzywają ją własne rodzinne obowiązki, ale dopiero gdy jej podopieczna umrze. Jej „kontrakt” wiąże ją z opieką tak jakby była to osobista relacja rodzinna – nie może zostawić podopiecznej, tak jak córka nie mogłaby zostawić matki. Ekonomiczność kontraktu jest iluzoryczna, choć w grę wchodzą pieniądze, nie rządzą nią prawa rynku. Mamy więc pewną odrębną ekonomię, ekonomię opieki, którą rządzą jakieś inne, nie zbadane przez naukę o ekonomii prawa. Prawa te ignoruje zewnętrzna wobec sfery opieki ekonomia, rządząca systemem opieki zdrowotnej i usługami medycznymi, gdzie liczy się rachunek ekonomiczny.
Być może perspektywa opieki i historyczne przypisanie obowiązku opieki kobietom wyjaśnia polski fenomen, dla mnie wciąż tajemniczy, likwidacji Funduszu Alimentacyjnego. „Państwo nie jest ojcem” powiedziała niegdyś władza i Fundusz zlikwidowała. Od niedawna powrócił on w nowej formule, lecz generalna zasada wyłącznej odpowiedzialności matki za opiekę nad dzieckiem, także jej finansowanie, pozostaje niezmieniona. Zasada ta stoi za przyzwoleniem społecznym na niepłacenie alimentów i logiką sądów rodzinnych. Zasadę tę, dotąd niepisaną, sformułowano przy okazji demontażu Funduszu. Państwo nie jest ojcem, a opiekę nad dzieckiem niech zapewni matka – to jej praca miłości i powołanie, trudno domagać się jeszcze pieniędzy.
Innym ważnym polskim wątkiem obecnym w tej książce są migrujące zarobkowo pracownice opieki. Kobietom migrantkom poświęcono u nas chyba jedną publikację. Migracja zarobkowa, jako nielegalna, długo pomijana była w publicznym dyskursie. Gdy migracje zarobkowe stały się częścią oficjalnej rzeczywistości, migrantów gloryfikowano jako nowe wcielenia przedsiębiorczego homo oeconomicus, a migracje idealizowano. O ciemnych stronach migracji kobiet nie wspominano. Dopiero medialne doniesienia o armii eurosierot zwróciły uwagę na społeczne koszty migracji – ale nie koszty samych migrantek. To raczej kobiety, porzucając swe dzieci zaniedbują swe podstawowe zadanie zapewnienia im opieki. Finansowe motywy migracji nie mogą usprawiedliwiać wyrodnych matek – rzecze opinia publiczna. Tak samo, pokolenie – dwa wcześniej, gdy pojawiło się hasło „Irena do domu” za pojawienie się innej społecznej plagi – chuliganizmu – odpowiedzialne były matki zaniedbujące opiekę nad dziećmi z kluczami na szyi. Opracowanie Gender i ekonomia opieki zwraca uwagę i na nieformalne szlaki migracji, i na wyzysk jakiego ofiarami migrantki się stają. Nieformalne szlaki migracji to zarówno przemysł seksualny, jak i praca opiekunek. Wyzysk dotyczy i nieprofesjonalnych opiekunek pracujących na czarno i nie znających języka, jak i pielęgniarek z magisterium. Te pierwsze nie znają swoich praw i godzą się podejmując taką pracę na ich pozbawienie. Te drugie, choć reprezentują górne kilka procent elit zawodu – najlepiej wykształcone i znające języki – lądują na stanowiskach o kilka stopni niższych niż te, z których emigrują. Wynagrodzenie, które otrzymują, jest wyższe niż to, co mogłyby zarobić w kraju, lub mogą pracować mniej godzin by je uzyskać. Nie mówiło się dotąd o kosztach dodatkowych, które ponoszą – obok kosztów każdego migranta w przypadku kobiet to także koszt frustracji bezrobotnego w nowym otoczeniu męża, a także marnotrawienia kwalifikacji zawodowych doświadczenia zawodowego – za cenę wyższych niż polska elita pielęgniarka zarobków wracają one do roli opiekunek, które do roli zawodowej bardziej predestynuje płeć niż profesjonalny trening.
Gender i ekonomia opieki, mimo swej globalnej perspektywy, to kapitalna i jedna z nielicznych analiza traktująca o polskich pielęgniarkach i położnych. Analiza protestów pielęgniarek autorstwa Julii Kubisy zwraca uwagę na odrębność tej grupy zawodowej wśród innych strajkujących grup personelu medycznego. Jako że rola zawodowa pielęgniarek dużo silniej niż lekarzy jest zdefiniowana w oparciu o kategorię opieki, ich protesty nastąpiły dużo później i zradykalizowały się o formę odejścia od łóżek pacjentów. Mimo radykalizacji, a nawet jedynego medialnie wyraźnego protestu w białym miasteczku, pielęgniarki nie zyskały na protestach nic jako grupa zawodowa – co najwyżej poczucie solidarności zawodowej i potrzebę współdziałania. Wciąż doświadczają też dyskryminacji – także w świetle prawa. Łódzki sąd, który uznał, że strajkujące pielęgniarki, stosujące te same procedury strajkowe co lekarze, naruszyły prawo, zastosował w stosunku do nich zupełnie inną interpretację prawną niż w przypadku strajkujących lekarzy. Zdaje się, że „praca opieki” funkcjonuje więc także w obszarze sądownictwa i prawa pracy. Gender i ekonomia opieki dostarcza więc, obok teoretycznych ram refleksji w skali makro, użytecznych narzędzi do mikroanaliz „tu i teraz”.
Recenzja Izy Desperak, która w 2009 roku kandydowała z rekomendacji Zielonych w okręgu łódzkim do Parlamentu Europejskiego, ukazała się na stronach Think Tanku Feministycznego.
14 lutego 2010
W zielonej sieci - odc. 21
Blogi:
- Richard Lawson tłumaczy (za pomocą fragmentów artykułu z Der Spiegel) trudną sytuację finansową Grecji. Na ten temat przeczytać możemy również na blogu New Economics Foundation, gdzie Rupert Crilly przestrzega przed zachęcaniem tamtejszego rządu do ścinania wydatków społecznych i ekologicznych. Lawson cytuje także opinie Josepha Stiglitza na temat aktualnego zachowania instytucji finansowych, NEF zaś bierze udział we wspólnej akcji najważniejszych progresywnych instytucji na rzecz Podatku Tobina.
- Glenn Vowles informuje o premierze nowej książki - "Dobrobyt bez wzrostu".
- Derek Wall apeluje - tam, gdzie w najbliższych wyborach nie można głosować na Zielonych, najlepiej wybrać Partię Piratów.
- David Young przypomina o rosnących problemach Wielkiej Brytanii z zapewnieniem sobie niezależności energetycznej.
- Joseph Healy wypowiada się na temat miesiąca historii ruchu LGBT.
- Dowiedzcie się u Jima Jeppsa, kogo w wyborach na gubernatora Illinois poparł Lech Wałęsa...
- ... a u Stuarta Jeffery'ego - kto uważa Zielonych za zagrożenie większe niż Al-Kaida.
- Adrian Windisch przybliża sugestywną akcję antyatomową z udziałem... antycznych Rzymian!
- Na koniec zaś niespodzianka - na blogu Planktonu Politycznego pojawił się ciekawy artykuł na temat mariażu... Zielonych i PSL. Zachęcam do dyskusji.
Partie:
- Niemcy: Renate Kuenast wypowiada się na temat niekonstytucyjności kontrowersyjnej legislacji socjalnej Hartz IV.
- Austria: O tym, dlaczego tamtejsi Zieloni są za całkowitym zakazem palenia w lokalach gastronomicznych - ciekawe w kontekście polskiej dyskusji na ten temat.
- Europa: Zieloni triumfują, bowiem Europarlament odrzucił kontrowersyjny pomysł na dostęp Amerykanów do europejskich danych bankowych. Europejska Partia Zielonych solidaryzuje się z liderem włoskich Zielonych, który za pomocą głodówki walczy o większą obecność tematów ekologicznych w tamtejszym dyskursie medialnym.
- Anglia i Walia: Liderzy biznesowi alarmują w związku z zagrożeniem związanym z kończącymi się zasobami ropy.
- Kanada: Elizabeth May na temat wiarygodności zapewnień konserwatystów o przejrzystości ich działań.
- Irlandia: Samorządy zmniejszają emisje gazów szklarniowych.
- Australia: Problemy z radioaktywnością.
- Nowa Zelandia: Jeanette Fitzsimons, po 13 latach, żegna się ze stanowiskiem posłanki, wygłaszając ciekawą mowę pożegnalną.
- Czechy: Zieloni walczą z nagonką medialną.
- Holandia: Opinie na temat nowej Komisji Europejskiej.
YouTube:
- Richard Lawson tłumaczy (za pomocą fragmentów artykułu z Der Spiegel) trudną sytuację finansową Grecji. Na ten temat przeczytać możemy również na blogu New Economics Foundation, gdzie Rupert Crilly przestrzega przed zachęcaniem tamtejszego rządu do ścinania wydatków społecznych i ekologicznych. Lawson cytuje także opinie Josepha Stiglitza na temat aktualnego zachowania instytucji finansowych, NEF zaś bierze udział we wspólnej akcji najważniejszych progresywnych instytucji na rzecz Podatku Tobina.
- Glenn Vowles informuje o premierze nowej książki - "Dobrobyt bez wzrostu".
- Derek Wall apeluje - tam, gdzie w najbliższych wyborach nie można głosować na Zielonych, najlepiej wybrać Partię Piratów.
- David Young przypomina o rosnących problemach Wielkiej Brytanii z zapewnieniem sobie niezależności energetycznej.
- Joseph Healy wypowiada się na temat miesiąca historii ruchu LGBT.
- Dowiedzcie się u Jima Jeppsa, kogo w wyborach na gubernatora Illinois poparł Lech Wałęsa...
- ... a u Stuarta Jeffery'ego - kto uważa Zielonych za zagrożenie większe niż Al-Kaida.
- Adrian Windisch przybliża sugestywną akcję antyatomową z udziałem... antycznych Rzymian!
- Na koniec zaś niespodzianka - na blogu Planktonu Politycznego pojawił się ciekawy artykuł na temat mariażu... Zielonych i PSL. Zachęcam do dyskusji.
Partie:
- Niemcy: Renate Kuenast wypowiada się na temat niekonstytucyjności kontrowersyjnej legislacji socjalnej Hartz IV.
- Austria: O tym, dlaczego tamtejsi Zieloni są za całkowitym zakazem palenia w lokalach gastronomicznych - ciekawe w kontekście polskiej dyskusji na ten temat.
- Europa: Zieloni triumfują, bowiem Europarlament odrzucił kontrowersyjny pomysł na dostęp Amerykanów do europejskich danych bankowych. Europejska Partia Zielonych solidaryzuje się z liderem włoskich Zielonych, który za pomocą głodówki walczy o większą obecność tematów ekologicznych w tamtejszym dyskursie medialnym.
- Anglia i Walia: Liderzy biznesowi alarmują w związku z zagrożeniem związanym z kończącymi się zasobami ropy.
- Kanada: Elizabeth May na temat wiarygodności zapewnień konserwatystów o przejrzystości ich działań.
- Irlandia: Samorządy zmniejszają emisje gazów szklarniowych.
- Australia: Problemy z radioaktywnością.
- Nowa Zelandia: Jeanette Fitzsimons, po 13 latach, żegna się ze stanowiskiem posłanki, wygłaszając ciekawą mowę pożegnalną.
- Czechy: Zieloni walczą z nagonką medialną.
- Holandia: Opinie na temat nowej Komisji Europejskiej.
YouTube:
Subskrybuj:
Posty (Atom)