22 lutego 2010

Dziurdziowie i uprzedzenia klasowe

Powiało Marksem. Problem polega na tym, że - czy to się komu podoba, czy nie - klasa jest jednym z narzędzi analizy i opisu społeczeństwa, w którym żyjemy. To twory dynamiczne, zmienne w czasie i przestrzeni, a jednak stratyfikujące nasze sposoby myślenia o rzeczywistości i określające naszą pozycję. Jako narzędzie interpretacyjne nie muszą one zresztą ze swej natury prowadzić do lewicowych wniosków, co zresztą od niedawna usiłuje uczynić np. Peter Sloterdijk, sugerujący, że szykuje się nam rewolta osób dopłacających do systemu ubezpieczeń społecznych, oburzonych "nadmiernymi obciążeniami socjalnymi". Wszystko zależy od interpretacji, stąd porzucanie tej kategorii tylko dlatego, że miała one istotne miejsce w propagandzie realnego socjalizmu zdaje się działaniem naukowo dość jałowym. Tym bardziej, że bez niej dużo trudniej opisywać realnie istniejące konflikty społeczne, absorbujące naszą uwagę tak dziś, jak i w perspektywie historycznej.

To, co napiszę poniżej, nie jest skierowane przeciw osobom, które wypowiadają tego typu opinie - chodzi mi raczej o nakreślenie pewnego zjawiska myślowego, które mnie niepokoi. Stąd zachowuję anonimowość podmiotów mówiących, by nie urazić nikogo osobiście. Całkiem niedawno miałem do przeczytania na pewne zajęcia "Dziurdziów" - pozytywistyczną powieść Elizy Orzeszkowej. W dużym skrócie przybliżę jej fabułę: w pewnej wsi krowy przestają dawać mleko, więc jej mieszkanki i mieszkańcy obawiają się czarów. W wyniku śledztwa podejrzenie pada na kobietę, która będąc sierotą przybyła do owej wsi wraz ze swą niewidomą babką. Wiara w zabobon kończy się tragedią i ingerencją władzy państwowej, która wymierza karę za zbrodnię. Gorąco zachęcam do lektury, czyta się dość dobrze.

Omówienie "Dziurdziów" poprzedził dość spory wykład historyczny, konieczny, bowiem na dobrą sprawę o historii chłopstwa polskiego nie uczymy się w szkołach znowu tak wiele. Prowadząca przedstawiała twarde, oparte na literaturze fakty - na niektórych ziemiach polskich do połowy XIX wieku chłop był niemal niewolnikiem, do XVIII wieku zdarzało się nakładanie obowiązku zakupów po określonych cenach w należących do szlachty i dzierżawionych arendarzom karczmach, długość życia chłopa wynosiła ok. 30 lat, 70% niemowląt umierało w pierwszych dniach po porodzie, a najbardziej kalorycznym elementem diety była wódka. Nic zatem dziwnego, że bardzo regularnie wybuchały chłopskie bunty, z pamiętną rabacją galicyjską roku 1846 na czele. Rabacją, w której - jako chłopi - brali udział także i moi przodkowie.

Nie piszę tu tego po to, by się chwalić - stwierdzam pewien historyczny fakt, który został dość mocno wyparty z pamięci zbiorowej. Poziom wyparcia chłopskiej przeszłości objawił się także i na zajęciach, gdzie na pytanie o to, czy obraz wspólnoty wiejskiej z "Dziurdziów" był obrazem wspólnoty tradycyjnej, czy też jej degeneracji, jednym chórem usłyszałem, że tak oto wygląda chłopska wspólnota od zawsze, a wzajemne bicie się małżonków to wiekuista norma społeczna. Przyznam się że nie miałem wiele sił na obronę (nie jadłem śniadania, co jedynie potwierdza, że jest to najważniejszy posiłek w ciągu dnia), ale nieco mną to wstrząsnęło. Nie chodzi tu znowuż o gloryfikowanie stanu chłopskiego pod niebiosa, bo na jego temat można powiedzieć wiele, i to nie zawsze dobrych rzeczy. Problem polega na tym, że równie chętnie na temat patologii nie mówi się np. przy lekturze "Pamiątek Soplicy" Seweryna Rzewuskiego, która to lektura obfituje w obrazy pijaństwa, kłótni i swarów w stanie ponoć szlacheckim.

Coraz bardziej utwierdzam się w stanowisku, że bez przepracowania polskiego XIX wieku nie ma mowy o pójściu naprzód w dziedzinie rodzimej modernizacji. Wszystko z powodu leczenia naszych kompleksów i ucieczki od egalitaryzmu, jaką serwujemy sobie w kreacji narodowej kultury i obrazu samych siebie. Z wielką lubością zdarza się nam podkreślać walory "państwa bez stosów" (które zaczęło stosy stawiać, gdy pozostałe przestały) i demokracji szlacheckiej, obejmującej 10% ludności kraju, podczas gdy "stan pierwszy" we Francji wynosił raptem 0,5%. Ten rzekomy szlachecki egalitaryzm dziś służy nam do tego, by petryfikować nasz egoistyczny elitaryzm. Kto ze sztubacką pewnością siebie jest dziś w stanie stwierdzić, że pochodzi z chłopskiej rodziny? Ba, kto jest w stanie tego nie stwierdzić, skoro w II połowie XIX wieku nadal od 60 do nawet 80% z ówczesnych mieszkanek i mieszkańców ziem polskich było chłopkami/chłopami? Nawet nasza dość rachityczna w porównaniu do zachodniej klasa robotnicza (połamana transformacją, słabo zorganizowana, pozbawiona pamięci historycznej o swych sukcesach i zmaganiach innych niż PRL) nie musi długo szukać, by znaleźć swe wiejskie korzenie. Czyż mało z nas zna rodzinne opowieści, jak to przed 1939 rokiem nasze babki i dziadkowie na co dzień chodziły boso? Skąd wzięło się ponad 1,5 miliona mieszkanek i mieszkańców Warszawy - czy jedynie z prostego mnożenia się statecznych mieszczan?

To bardzo ważne pytania, jeśli zastanawiamy się nad tym, jaki kraj pragniemy zbudować. Wycofując się na pozycję prostej akceptacji szlacheckiej tradycji jako uniwersalnego doświadczenia narodowego, kastrujemy się z tożsamości i zarazem uniemożliwiamy przeprowadzenie rzetelnego rozrachunku z przeszłością. Tak samo, jak zaprzeczanie faktowi, że podczas II Wojny Światowej Polki i Polacy zarówno pomagali, jak i przyczyniali się do śmierci Żydów uniemożliwia nam ułożenie normalnych, wzajemnych stosunków, tak samo "fałsz klasowy" staje się najlepszą metodą petryfikacji istniejących stosunków społecznych. Możemy mieć doskonały humor, identyfikując się z rubasznymi i skorymi do wojaczki bohaterami "Ogniem i Mieczem", natomiast dużo gorzej przychodzi nam uznanie, że przodkinie i przodkowie sporej większości z nas orali wówczas pola tego czy owego szlachcica, tłumiącego wolnościowe aspiracje Ukrainy. Podskórna mentalność poddanego prowadzi do sprzężenia zwrotnego w postaci stawiania się w roli - i powielania błędów myślowych - klasy panującej I Rzeczypospolitej. Bardzo trafnie ujął to w jednym ze swych tekstów Aleksander Świętochowski: przejeżdżając przez wsie w Szwajcarii okresu międzywojennego można było być pewnym, że najokazalszym budynkiem bywała w nich szkoła, podczas gdy na wsi polskiej był to budynek najbardziej lichy. Nic dziwnego, skoro większość Sarmatów była religijnymi fanatykami i analfabetami.

"Fałsz klasowy" nie tylko oznacza w naszym wypadku akceptację feudalnych przeżytków w postaci wyzysku ekonomicznego, lekceważącego stosunku do władzy publicznej, egoizmu i dominacji hierarchii kościoła katolickiego. Uniemożliwia nam także rozwiązanie realnych problemów naszej wspólnoty politycznej. Tak, to prawda, że chłopska wspólna również obfitowała w zło i niesprawiedliwość, związaną np. z hierarchią płciową. Dopóki jednak nie przyznamy się, że nasza chłopska natura jest faktem, nie rozwiążemy tego problemu, zachwycając się np. historiami o zacnym traktowaniu pań przez szlachtę. Podobnych przykładów można mnożyć i mnożyć się będą, dopóki nie przemożemy w sobie przekonania, że snobowanie się na szlacheckie pochodzenie doprowadza do rozkładu realnie istniejącej tkanki społecznej. Snobowanie to nie ma jakiegokolwiek pierwiastka państwotwórczego, nie mówiąc już o modernizacji na miarę globalizacji i wielokulturowości.

Dwa razy w ciągu naszej historii mieliśmy do czynienia z realnymi prądami modernizacyjnymi, dającymi szansę na budowę bardziej sprawiedliwego społeczeństwa (ba, można by powiedzieć, że na budowę społeczeństwa w ogóle) - pierwszym z nich był wielki wysiłek po I rozbiorze, który wspomniany już Świętochowski lekceważy. Tak, to prawda, Konstytucja 3. Maja już na starcie była niezmiernie konserwatywna, ale zauważmy, że nawet ona była szokiem dla stronnictwa sarmackiego, gotowego zniszczyć rozpoczęte dzieło reform. Kościuszko i jego powstanie, uświęcane przez pozytywistycznego pisarza, choć faktycznie emancypacyjne w swych założeniach "bycia z ludem", było tak naprawdę ostatnim owocem polskiego Oświecenia - gdyby nie ono, kto wie, czy w ogóle pisalibyśmy dziś o czymś takim jak "naród polski" w formie innej niż przeszła. Drugim prądem był pozytywizm, największy sukces powstania styczniowego, które dla sporej części szlachty oznaczał utratę majątków i "zmieszczannienie". Dopiero wówczas doczekaliśmy się literatury miejskiej, jak nigdy mówiono o postępie, tworzono wielkie ruchy społeczne i promowano - z braku własnej państwowości - społeczną pracę organiczną. Dostrzegano ograniczenia takiego podejścia, ale mimo wszystko je praktykowano.

Filisterski opór przed realnym upodmiotowieniem ludu i zaspokojeniem jego potrzeb ekonomicznych (widoczny nawet podczas międzywojennej reformy rolnej) spowodował załamanie tego nurtu i jego skręt w prawo. Nie jest to jednak powód, by wylewać dziecko z kąpielą - nie ma drugiej takiej, bliższej nam epoki budowy społeczeństwa ponad wszelkimi okolicznościami. To właśnie wtedy debatowano o możliwości koegzystencji Polaków i Żydów, pojawiała się też stopniowo akceptacja dla emancypacji kobiet. Z dzisiejszej perspektywy możemy mówić, że było to mało, że np. Prus nie palił biustonoszów (może dlatego, że jeszcze ich nie było). Wysiłek ten miał jednak jeden realny skutek - zaczął dawać realne narzędzia zmiany społecznej ludziom do tej pory owych narzędzi pozbawionych. Poziom społecznego wykluczenia był olbrzymi - niestety, ale przykrym dla niektórych faktem społecznym może być to, że analfabetyzm ostatecznie zniknął nie bezpośrednio po roku 1918, ale po 1945. Również zdumiewanie się nostalgią za PRL wydaje mi się kuriozalne - dla kogoś, kto wówczas mógł spokojnie wyżywić rodzinę marnym pocieszeniem będzie to, że może być głodny, ale korzystać z podróżowania po Europie bez paszportu. To realne fakty społeczne, o których albo nie dyskutujemy, albo je pomijamy. Być może właśnie dlatego, że do dziś uważamy "Ogniem i mieczem" za ciekawą, swojską wersję amerykańskiego westernu.

Jest coś symptomatycznego w tym, że nawet tekstach muzycznych, które powinny być kwintesencją ludowości, słyszę "bujać to my, panowie szlachta" (np. Akurat, "Do prostego człowieka", będący fragmentem wiersza Tuwima). Aspiracyjność takich asocjacji jest praktycznie żadna, nie ma tu miejsca na program pozytywny, wszak po I RP ostatnich Jagiellonów wiele śladów nie zostało. Nawet tworząc dziś z mozołem współczesną klasę średnią, ponosimy klęskę za klęską, usiłując opierać ją na przeszłości, która nie jest naszą przeszłością. Przez wieki nasze miasta tworzyły społeczności niemieckie i żydowskie, co wcale nie przeszkadza "rodowitym warszawiakom" w stygmatyzowaniu "przyjezdnych". Osoby przyjezdne bardzo łatwo zresztą w ów tryb myślenia wpadają, np. chętnie wpisując się do Facebookowej grupy, krzyczącej, że jeśli komuś się nie podoba, to won i niech narzekać przestanie. To tak naprawdę kolejna wersja szlacheckości, w której uszlachetnia najczęściej dość wątłe zakorzenienie plus bezrefleksyjność i bezalternatywność - dokładnie tak, jak konserwuje się patologie w rodzaju "tato bije, ale kocha". Ma to wpływ na sposób uprawiania polityki i myślenia o wspólnocie, gdzie egoistyczne wycofanie i konformizm ceni się wyżej niż dążenie do zniesienia status quo.

Musimy z tym skończyć. Przyznanie się do naszych prawdziwych korzeni i odnalezienie właściwych proporcji między szlacheckim dziedzictwem (mającym swe jasne strony) a agrarną proweniencją sporej części z nas przybliży nas do nowoczesności dużo bardziej, niż czarowanie przeszłości. Wiem, że ścinanie tatarskich głów w XVII wieku jawi się sporej części z nas bardziej atrakcyjnie, niż rozmyślanie o radłach czy kubłach z wodą, ale kompleksów nigdy nie zaleczy się poprzez uznanie, że rozliczni zaborcy i okupanci zostawili przy życiu jedynie 10% populacji, czyli szlachtę plus nieco duchowieństwa, i te grupy społeczne w magiczny sposób rozmnożyły się i odbudowały niepodległe państwo. Finowie nie wyleczyli swoich kompleksów opowiadając sobie o swej błękitnej krwi, szczęśliwie tam nie mieli wielkiego wyboru, bo szlachtę mieli szwedzką. Dziś, mimo peryferyjnego położenia i biedy większej niż w Kongresówce w okresie II połowy XIX wieku, kraj ten cieszy się dość niezłą, ba - jedną z lepszych na świecie jakości życia. Tak, to prawda, nie da się tego doświadczenia po prostu przenieść na ziemie polskie, ale być może warto wyciągnąć z niego pewne wnioski. Polską półperyferyjność można konserwować, jak chcą to robić kolejne rządowe ekipy (dawniej - gospodarką folwarczno-pańszczyźnianą, dziś - polaryzacyjno-dyfuzyjną), albo też spróbować ją przełamać niczym dawno, dawno temu Kazimierz Wielki. By tak się stało, musimy jednak być znacznie bardziej sobą, przestać bawić się w elitaryzm, wyszukiwanie herbów i marzenia o kontynuacji bycia "przedmurzem chrześcijaństwa", wyznać winy ludzi, jakimi jesteśmy, nie zaś jakimi chcielibyśmy być, i zacząć budować nową wspólnotę, inkluzywną i demokratyczną. Realne przekroczenie zasiedziałej, wiejskiej komuny cieszyć mnie będzie bardziej od snobowania się na fałszywą, szlachecką równość, kontynuującą procesy dominacji i tworzenia podziałów.

Brak komentarzy:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...