30 czerwca 2011

Raport sondażowy - czerwiec 2011

Dzwonek alarmowy dla SLD zaczyna bić coraz głośniej - po długim okresie stabilizacji na dość wysokim poziomie znów zaczęły się pojawiać sondaże, w których partia Grzegorza Napieralskiego ma 8-10% poparcia, zbliżając się do poziomu PSL. Na takim obrocie spraw to Sojusz traci najwięcej - wzmocnieniu ulega Platforma Obywatelska, co zwiększa prawdopodobieństwo kontynuacji koalicji między formacją Donalda Tuska a PSL. Być może ze względu na tradycyjne, sondażowe niedoszacowanie partia Pawlaka będzie w przyszłym Sejmie miała większe znaczenie niż sugeruje to wykonana po uśrednieniu sondażowych wyników kalkulacja, zapewne kosztem PO. Dla rządu nie będzie to problemem, natomiast parlamentarną lewicę skaże to na rolę mniejszej partii opozycyjnej, do tego z perspektywą braku większych zmian, jeśli chodzi o proporcje siły między nimi a PiS. Nie oznacza to, że sugerowałbym powyborczą koalicję PO-SLD - wręcz przeciwnie, nastawianie się na nią naraża na ryzyko powstrzymywania się od ataków i wytykania bardziej merytorycznych, a nie tylko wizerunkowych, potknięć ekipy Donalda Tuska. Pozbawienie PO-PSL samodzielnej większości daje szanse na bardziej wyrafinowane formy współpracy lub też blokowania tych działań rządu, z którymi Sojuszowi może być nie po drodze. Sęk w tym, że przy obecnych notowaniach cała ta strategia bierze w łeb.

Przy tak rysujących się proporcjach między poszczególnymi partiami liczyć się będzie każdy punkt procentowy. Bardzo ciekawie pokazał to na swym blogu politolog Jarosław Flis, biorąc pod uwagę różnice poparcia między poszczególnymi okręgami wyborczymi, a wręcz powiatami. Efektem jego wyliczeń stało się pięć scenariuszy rozwoju wypadków, z których każdy - mimo pozornie niewielkich różnic - skutkuje zupełnie inną kompozycją Sejmu. Jeszcze miesiąc temu sytuacja najbardziej przypominała pierwszą prognozę, nazwaną przez Flisa "stabilizacją na włosku", w której rząd Tuska zdobywa łącznie 230 mandatów i zabiera się za wyławianie pojedynczych posłanek i posłów od SLD i PiS. Dziś bliżej nam do wariantu drugiego - "powtórki z rozrywki", gwarantującej obecnej ekipie rządzącej bardzo komfortową kontynuację sprawowania władzy w dotychczasowym składzie. Jak już pisałem, notowania PSL zdają się niedoszacowane, zatem przestrzegałbym przed wróżeniem po raz kolejny politycznej śmierci ludowcom.

Dużo łatwiej taką śmierć wywróżyć dwóm inicjatywom, które chciały własnymi siłami skruszyć beton polskiego politycznego kartelu. PJN został osłabiony odejściem swej założycielki, Joanny Kluzik-Rostkowskiej, Palikot - poza kuriozalnymi happeningami skierowanymi w Jarosława Kaczyńskiego - w medialnym przekazie właściwie nie istnieje. Obie te grupy chcą wokół siebie zgromadzić mniejsze formacje, z jednej strony Marka Jurka i pozostałości po UPR, z drugiej zaś - Krajową Partię Emerytów i Rencistów oraz Rację Polskiej Lewicy. Być może poprawi to nieco ich sondażowe słupki (ponieważ RP i KPEiR są już właściwie dogadane, uśrednienie obejmuje w tym miesiącu wyniki obu tych partii), być może nawet na tyle, by któraś z nich zdołała przekroczyć uprawniający do subwencji budżetowej próg 3%, jednak na ich szturm na Sejm - mimo prezentowania sondaży, mogących sugerować inny rozwój wypadków - bym nie liczył.

29 czerwca 2011

Kobiety w "Nowym Obywatelu"

Nadrabiając rozliczne zaległości związane z sesją, udało mi się wreszcie zakończyć proces czytania najnowszego wydania kwartalnika "Nowy Obywatel". Trudno uznać to za szczególnie oszałamiające tempo, jako że w kioskach pojawił się on dość dawno temu (nie będę chyba specjalnie przesadzał, jeśli powiem, że z półtora - dwa miesiące od teraz), co stanowi dość niezły miernik tego, jak bardzo uwiązany byłem do zgoła innych lektur, z pisaniem na ich temat włącznie. Trochę się z tym męczyłem, bowiem już jego zapowiedzi brzmiały nad wyraz interesująco i istotnie - nie ma w nim złego artykułu. Może poza jednym, sugerującym zwiększenie poziomu inwestycji w Wojsko Polskie, co w świecie złożonych problemów społecznych i broni nuklearnej wydaje mi się działaniem dość irracjonalnym, ale powiedzmy że w każdej beczce miodu jakaś łyżka dziegciu się znajdzie, grunt, by proporcje się zgadzały.

Zdecydowanie najbardziej godne uwagi są teksty, składające się na swego rodzaju "blok feministyczny" w obrębie numeru. Czytelniczkom i czytelnikom Zielonej Warszawy z pewnością znajoma będzie Ewa Charkiewicz, której tekst z kolejnej edycji raportu Social Watch wzbudził zainteresowanie łódzkiej redakcji. Członkini Zielonych wskazuje w nim na ograniczenia myślenia jedynie o nierównościach społecznych i ekonomicznych między kobietami a mężczyznami, często połączonemu z negowaniem innych znaczących różnic, takich jak wiek, rasa czy klasa. Przypomina kluczową dla jej analiz i publicystyki kategorię ekonomii opieki, która krytykuje neoliberalne reformy poprzez wskazanie na ich skutki w postaci ponownego obciążania kobiet pracą reprodukcyjną. Jest ona zdaniem badaczki niespecjalnie ceniona, mimo iż bez niej niemożliwe jest funkcjonowanie sfery ekonomicznej produkcji, co przejawia się m.in. w niskich płacach sfeminizowanych zawodów związanych z opieką, takich jak pielęgniarstwo. Efektem neoliberalnego podejścia staje się realna, ukrywana przez rządową propagandę sukcesu, bieda w takich, badanych przez Think Tank Feministyczny ośrodkach, jak Krosno czy Wałbrzych. Tak na marginesie, jeśli o Krosno chodzi, doskonałym dopełnieniem może tu być tekst Karola Trammera o rozkładzie polskiej sieci kolejowej, którego skutkiem jest praktyczne pozbawienie łączności południowej części Podkarpacia bezpośrednich połączeń z głównymi aglomeracjami kraju. Nie muszę dodawać, jakie skutki niesie to dla rozwoju tego typu miejsc...

W tekście Zofii Łapniewskiej znaleźć można z kolei dużą ilość danych liczbowych pokazujących, że nadal - nawet używając niezniuansowanych innymi czynnikami kategorii kobiet i mężczyzn - istnieją spore różnice w ich sytuacji społecznej. Płciowa luka płacowa ma wprawdzie nieco się zmniejszać (w 1995 roku kobiety za tę samą pracę zarabiały w Polsce 76% tego, co mężczyźni, w 2001 - "już" 81%), jednak już poziom ich aktywności zawodowej - 46,2% w 2008 roku - należy do jednego z najniższych w Europie. Sytuacja nie zapowiada poprawy - dość wspomnieć tu wskaźnik z tekstu Ewy Charkiewicz, wedle którego w grudniu 2009 roku na 51,6 tysięcy wolnych miejsc pracy przypadało 1,89 mln bezrobotnych - 37 osób na jedną ofertę! Sytuacja kobiet w takich realiach, bez chociażby wprowadzenia obligatoryjności i wydłużenia urlopu ojcowskiego, zapewne szybko się nie poprawi. Marną pociechą jest fakt, że pierwsza fala kryzysu gospodarczego dotknęła głównie mężczyzn, przez co nad Wisłą - po raz pierwszy w historii - wskaźnik bezrobocia wśród kobiet przestał być wyższy niż u mężczyzn.

Wywiad z Sylwią Chutnik może być z kolei inspiracją dla wszystkich tych, poszukujących inspiracji do samoorganizacji. Pisarka, działaczka anarchistyczna i feministyczna zdecydowała się rozkręcić własną Fundację MaMa, będącą dziś swego rodzaju "związkiem zawodowym kobiet", jak nazywa ją prowadząca wywiad Sylwia Wierzbowska. MaMa pokazuje, jak niełatwo bywa młodym rodzicom, chociażby w nieprzyjaznej wózkom przestrzeni publicznej, a także matkom w godzeniu życia osobistego z zawodowym, w szczególności zaś z powrotem na rynek pracy. Macierzyństwo części koleżanek okazało się niezłym testem dla działaczek feministycznych, co wzbogaciło ich perspektywę społeczną na wrażliwość wobec kolejnych, dotykających kobiety problemów.

Komu jeszcze mało, polecić warto teksty historyczne - jeden na temat Ligi Kooperatystek, działającej w latach 30. XX wieku w Polsce, oraz omówienie książki o Dorothy Day autorstwa Krzysztofa Wołodźki. Kobiety były aktywne w ruchu społecznym praktycznie od początku, był on bowiem dla nich atrakcyjny ze względu na wbudowane w nim założenie równości wszystkich ludzi i walki z dyskryminacją. Rzecz jasna między deklaracjami a rzeczywistością pojawiały się napięcia, koniec końców - jak zauważa autorka artykułu, profesor Zofia Chyra-Rolicz - Związek Spółdzielni Spożywców długi czas opierał się pomysłowi na osobną organizację kooperatystek, obawiając się że postulaty równouprawnienia płci kłócić się będą z deklaracjami o neutralności politycznej spółdzielców. Ostatecznie przekonał ich do pomysłu... spadek bazy członkowskiej, spowodowany Wielkim Kryzysem. Historia Dorothy Day jest równie inspirująca - katoliczka, socjalistka, wydająca pismo "Catholic Worker", walcząca z dyskryminacją rasową, żyjąca w napięciu między wiarą (i reprezentującą ją hierarchią kościelną) a przekonaniami...

Pisać mógłbym rzecz jasna pisać więcej, obawiam się, że zamiast zachęcić do lektury, mógłbym rozleniwić streszczeniem całego, znakomitego numeru. Dodam jeszcze tylko, że znaleźć w nim można jeszcze między innymi fascynujące świadectwa historyczne z okresu II Rzeczypospolitej, poświęcone kwestiom narodowościowym, inspirujący artykuł na temat Brazylii i jej społecznego rozwoju za czasów prezydentury Ignacio Luli da Silvy, a także materiał Ryszarda Szarfenberga, wskazujący na alternatywne wobec PKB wskaźniki kondycji gospodarek i społeczeństw. Czy muszę jeszcze zachęcać?

27 czerwca 2011

Co z tą Litwą?

Nie da się ukryć, że na tle harmonijnej wersji historii, dotyczącej Rzeczypospolitej Obojga Narodów, obecne stosunki polsko-litewskie wyglądają - delikatnie mówiąc - nie najlepiej. Bez odpowiedniego kontekstu historycznego zdarzenia takie, jak zrywanie polskich tablic przez uczestników jednego z nadbałtyckich reality shows jawi się jako działanie zgoła irracjonalne, mogące być jedynie przejawem kuriozalnej niechęci do Polaków ze strony narodu, który jakoby w pełni partycypował w korzyściach życia w przedrozbiorowej Polsce. Wiele spraw, takich jak pisownia polskich nazwisk czy oddawanie ziemi jej dawnym właścicielom wlecze się już wiele lat w iście żółwim tempie. Jako że udało mi się mieć swego czasu na zajęciach na uczelni do czynienia z rzeczonym, litewskim kontekstem, postanowiłem podzielić się odrobiną tej wiedzy.

Nie ma co zaczynać naszej wędrówki od powstania państwa litewskiego i długotrwałego utrzymywania się pogaństwa na jego terenach, co tłumaczy fakt popularności rozmaitych obrządków rodzimowierczych na terenie tego kraju, nie to bowiem jest obiektem naszego zainteresowania. Warto dla porządku przypomnieć, że już w XIV wieku spora część litewskiego możnowładztwa w dużej mierze odcinała się od rodzimej kultury, przyjmując często prawosławny obrządek i wschodniosłowiański język i pismo w obrębie publicznych urzędów. Chrzest Litwy zmienił jedynie wektor w tym procesie, przyczyniając się do szybkiej polonizacji elit. Język litewski pozostał głównie domeną warstw niższych, co uwarunkowało kształt rodzącego się w XIX wieku narodu. Wtedy to coraz bardziej trudne do utrzymania było posiadanie odrębnej, uwarunkowanej dziejami Wielkiego Księstwa Litewskiego, tożsamości terytorialnej przy jednoczesnym posługiwaniu się językiem polskim. Dużą rolę w tym procesie odegrał, jak w książce "Pod władzą carów. Litwa w XIX wieku" piszą Egidijus Aleksandravičius i Antanas Kulakauskas , Uniwersytet Wileński, kształcący młodą inteligencję, zainteresowaną poznawaniem języka okolicznego ludu.

Po upadku powstań narodowowyzwoleńczych - listopadowego i styczniowego - przyszedł czas na intensywną rusyfikację. Władze zaborcze na terenach etnicznie mieszanych z powodzeniem stosowały zasadę "dziel i rządź". Jednocześnie szeregi litewskiej inteligencji, często o chłopskim pochodzeniu, zaczynały dostrzegać coraz większy rozziew między rzeczywistością tytułującej się "litewską" szlachty a mówiącego po litewsku ludu. Konflikty na linii językowej narastały, czego przykładami były chociażby dwa, polemiczne wobec siebie teksty. W odezwie "Głos Litwinów do młodej generacji magnatów, obywateli i szlachty na Litwie" Adomas Jakstas-Dambrauskas kwestionował możliwość łączenia tożsamości polskiej i litewskiej, argumentując, że różnica językowa wymaga dokonania wyboru i klarownego opowiedzenia się po jednej ze stron. Na przykładzie innych grup, które w ówczesnym czasie przeżyły swoje "narodowe odrodzenie", takich jak Czesi czy Irlandczycy, odpiera zarzuty, jakoby działania lokalnego ruchu narodowego miały być kolejną formą ludomanii, którą można okiełznać, promując używanie stylizowanych na litewski, zupełnie sztucznych wyrazów. Jego naczelnym postulatem było przyłączenie się szeregów spolonizowanej szlachty do litewskiego projektu narodowotwórczego, opierającego się na etnicznej odrębności dużo dalszej, niż między analogicznymi żywiołami w Galicji - słowiańskimi Polakami i Ukraińcami.

Wydaje się, że stanowisko przeciwne doskonale podsumowuje tytuł riposty: "Przenigdy! Odpowiedź na Głos Litwinów do młodej generacji magnatów, obywateli i szlachty na Litwie". Anonimowy autor przyrównuje litewski ruch narodowy do akcji germanizacyjnych i argumentuje, że również we Francji olbrzymie różnice językowe między poszczególnymi prowincjami nie przeszkadzają w tym, by był to jeden naród. W duchu tym uznaje ponadczasowość federacyjnej idei polsko-litewskiej, dzięki której nowe państwo, powstałe po wyzwoleniu z zaborów, byłoby znacznie silniejsze, niż terytorialnie niewielki samodzielny byt litewski. Po latach stwierdzić możemy, że Bretończycy, Baskowie czy Korsykańczycy z takim, opisanym w odpowiedzi ditcum nie za bardzo by się zgodzili...

Choć po roku 1905 udało się wywalczyć nieco przestrzeni na legalne wydawanie litewskojęzycznych publikacji, po dziś dzień nasi sąsiedzi starają się możliwie silnie pielęgnować swój język. Dość wspomnieć, że procesowi lituanizacji poddawane są wszelkie nowe produkty, a także nazwiska światowych polityczek i polityków, co pokazuje pewien dysonans, z jakim spotykać się muszą oczekiwania polskiej mniejszości dotyczące oryginalnej pisowni ich nazwisk. Można dziwić się lub nie takiemu zjawisku, ale pozostaje ono faktem, nad którym nie tak znowu łatwo przejść którejkolwiek ze stron do porządku dziennego. Pamiętajmy też o historii po I Wojnie Światowej - o podchodach pod Wilno, zakończonych polskim sukcesem (szczęśliwie żadna nacja nie miała tak silnych sentymentów wobec "naszego" Krakowa czy Warszawy) czy rok 1938, kiedy to normalizację stosunków dyplomatycznych po incydentach granicznych osiągnięto de facto dzięki groźbie otwartej wojny, a hasło "Wodzu, prowadź na Kowno" nie było wówczas niczym szczególnym na polskich ulicach. Dodajmy do tego przekazanie Wilna Litwie przez ZSRR w 1939 roku, późniejszą o rok aneksję tego kraju oraz niejednoznaczną postawę wobec hitlerowskiej okupacji sporych rzesz ludności, z konfliktami z Armią Krajową włącznie, by uzyskać kontury dość niełatwego historycznego sąsiedztwa.

Warto o tej drugiej stronie medalu pamiętać również przy okazji tego, jaki zestaw ideologiczny prezentuje swoimi działaniami czołowa polska organizacja polityczna w tym kraju, czyli Akcja Wyborcza Polaków na Litwie. Jej europoseł zasiada w jednej frakcji z Prawem i Sprawiedliwością, a jednym z priorytetów swoich działań w Brukseli i Strasburgu uczynił - uwaga uwaga - obronę życia poczętego. Mniejszość polska weszła w wyborczy sojusz z mniejszością rosyjską i niedawno weszła w skład koalicji rządzącej w stolicy kraju, Wilnie, w której Polki i Polacy nadal stanowią ponad 18% ludności. Jednym z postulatów, które wywalczyli (poza rzecz jasna słusznymi w rodzaju dbania o peryferyjne dzielnice miasta), jest... budowa Sanktuarium Miłosierdzia Bożego. Trudno wobec tak zarysowanego programu wyrażać mi się z entuzjazmem. Niewątpliwe problemy, w rodzaju ograniczenia poziomu edukacji w języku polskim w szkołach, podnosić niewątpliwie należy. Odwoływanie się do przeszłości, ocenianej bardzo różnie po obu stronach granicy, nie przyczyni się do poprawy wzajemnych stosunków. Warto spojrzeć krytycznie nie tylko na sąsiadów, ale i na własne, historyczne przewiny, a także na dość nieciekawe politycznie towarzystwo, aspirujące do reprezentowania polskiej mniejszości na Litwie, by odejść - z korzyścią dla obu stron - od malowania rzeczywistości w czarno-białych barwach.

25 czerwca 2011

Miejska ewolucja

Niedawno zakończony Kongres Ruchów Miejskich w Poznaniu w odczuciu sporej części jego uczestniczek i uczestników okazał się sporym sukcesem. Istotnie - z relacji wyłania się obraz dużej mobilizacji i chęci działania. Narzekają anarchiści, ale w ich wypadku obawiam się, że niezależnie od tego, jak wiele miejsca poświęcono by w debacie i wieńczących ją wniosków kwestiom socjalnym, i tak sportretowano by ruch społeczników jako wyalienowanych z rzeczywistości reprezentantów klasy średniej, nie rozumiejących skomplikowanych zależności między chciwością deweloperów a bezwzględnością globalnego kapitalizmu wobec klas pracujących. Istotnie, wśród osób uczestniczących w Kongresie nie brakowało takich, którzy reprezentowali sobą poglądy dalekie od idei zrównoważonego rozwoju, bliskie zaś neoliberalnej ortodoksji, jednak koniec końców większość - patrząc na postulaty - zdobyło skrzydło wrażliwe tak ekologicznie, jak i społecznie. Dziwi, jak trudno niekiedy uwierzyć osobom hołdującym tradycyjnym przekonaniom o klasach społecznych, że we współczesnym świecie nie wszyscy są prześladowani i wyzyskiwani, a nawet więcej - niektóre osoby, które mogą wyglądać na wygrane w wyścigu szczurów mogą być wrażliwe na potrzeby i postulaty tym, którym powodzi się gorzej...

Mniej jednak dziś o tym, bardziej zaś o niedawno udostępnionej w Internecie (i kolejnej, która wpadła mi w ręce) publikacji wrocławskiego Ośrodka im. Lassalle'a, dowodzonego przez Michała Syskę, będącej zapisem debaty na temat miasta postindustrialnego. Dokument to tym bardziej ciekawy, gdyż osoby wypowiadające się w dyskusji zrobiły bardzo wiele na rzecz obalenia mitów dotyczących rozwoju współczesnych miast, wygłaszając opinie stojące w sprzeczności z tezami wspieranymi przez sporą część polskich władz samorządowych. Furorę zrobiły wśród nich przyjmowane dość bezrefleksyjnie tezy Richarda Floridy, sugerujące inwestowanie w kulturę i nowoczesne technologie. Samo w sobie pomysł nie jest pozbawiony zalet, ale widać wyraźnie, że w rodzimych warunkach nie prowadzi to do rozwoju innego, ważnego u Floridy wskaźnika jakości życia, a mianowicie tolerancji. Dość wspomnieć uporczywy opór Hanny Gronkiewicz-Waltz przed braniem udziału w Paradach Równości czy też blokadzie przemarszu narodowców przez miasto 11 listopada zeszłego roku. Kiedy popatrzymy na Warszawę także i działania promocyjne, związane chociażby ze staraniami o uzyskanie tytułu Europejskiej Stolicy Kultury, wydają się szyte grubymi nićmi. Problemy klubu Huśtawka czy odwołanie koncertu Carlosa Santany to najbardziej spektakularne - i niestety niejedyne - przykłady tego, że stolica Polski nie zasługiwało na ten tytuł.

Popatrzmy na inne zjawiska, na które zwrócili uwagę paneliści i panelistki na wrocławskim spotkaniu. Krzysztof Nawratek - jak zwykle proroczo - przepowiada reindustrializację naszych miast. Parę dni temu przeczytałem artykuł, że coraz więcej globalnych koncernów myśli o powrocie do krajów pochodzenia, bowiem... rosną płace w Chinach, przez co kraj ten przestaje być atrakcyjnym miejscem lokowania zakładów produkcyjnych. Minie sporo czasu, zanim zjawisko to przyjmie bardziej masowe rozmiary (Chiny, zgromadziwszy dzięki niemu olbrzymi kapitał, zapewne i z tym zjawiskiem sobie poradzą), jednak może ono - wraz z rozwojem działań na rzecz ograniczania emisji gazów szklarniowych - oznaczać stopniową relokalizację produkcji przemysłowej. W tym kontekście warto wspomnieć - co czyni Lech Mergler ze stowarzyszenia "My. Poznaniacy", że nawet w mieście, najbardziej w Polsce kojarzonym z "gospodarką opartą na wiedzy", produkcją symboliczną etc. - Krakowie - poziom produkcji przemysłowej i zatrudnienia w tym sektorze gospodarki jest większy niż w stereotypowo kojarzona z nią Łódź. Również tak pożądane przez lokalne samorządy bezpośrednie inwestycje zagraniczne to niekoniecznie jedynie firmy usługowe, ale też fabryki, dzięki czemu - według Kacpra Pobłockiego - Wrocław jest dziś polskim zagłębiem produkcji sprzętu AGD.

W walce o przestrzeń publiczną dochodzi do nowych sojuszów, wykraczających poza proste, oparte na stereotypowym podziale na klasy posiadające i proletariat. Przykładem staje się tu polityka czynszowa miast, uderzająca zarówno w lokatorów, jak i sklepikarzy podnajmujących lokale komunalne. Obie te grupy stają się "dojnymi krowami", z których zadłużone samorządy czerpią pieniądze na coraz to bardziej spektakularne inwestycje infrastrukturalne. Gentryfikacja miasta dotyka nie tylko kwestii mieszkaniowych, ale nawet - jak wskazuje Michał Syska - infrastruktury wypoczynkowej. Coraz mniej otwartych kąpielisk w przystępnych cenach, coraz więcej zaś - efektownych, ale i drogich aquaparków. Strategię tą próbował bronić jeden z uczestniczących w debacie miejskich urzędników, sugerujący dość pokrętnie, że może nie jest to egalitaryzm klasycznego sortu, będący utopią, ale i tak można taki stan rzeczy nazwać egalitaryzmem, gdyż prowadzi on do... w miarę równego dostępu do usług miejskich osób z klasy średniej!

Problemem, z którym warto, by środowiska lewicowe, czy szerzej - progresywne - muszą się zmierzyć, jest fakt, że bardzo często jakość życia w mieście wiąże się z prawem do zachowania jego tożsamości oraz więzi społecznych w nim zachodzących. Joanna Erbel przywołała przy tej okazji sklepikarzy - zjawienie się w lokalnym spożywczaku pozwala poznać oraz porozmawiać z sąsiadami, zostawić tam rower czy torebkę, a nawet - zwiększyć swoje bezpieczeństwo podczas pobytu w innym mieście, jako że "swojaka" osiłki wieczorową porą raczej nie zaczepią. Jak zatem widać, nie chodzi tu jedynie o miejsca pracy i ich jakość. Tego typu mieszczańskie zwyczaje bywają traktowane sceptycznie, a wśród argumentów pojawia się między innymi utożsamienie tak zaprezentowanych interakcji z obecnością kapitału wiążącego, nie zaś otwierającego na inną/innego - pomostowego, a także z faktem, że małych i średnich przedsiębiorstwach wcale nie jest lepiej, jeśli chodzi np. o przestrzeganie praw pracowniczych, co w wypadku filii międzynarodowych koncernów. Sęk w tym, że nowoczesne reprezentantki i reprezentanci wyższej klasy średniej, majętni, dobrze wykształceni, zamykający się w strzeżonych osiedlach, kapitał pomostowy kreują dość rzadko, a sytuacja w supermarketach rzadko kiedy wygląda różowo.

Dyskusji o mieście nigdy za wiele. Poznański Kongres Ruchów Miejskich może stać się katalizatorem żywego ruchu społecznego. Przykład stowarzyszenia "My. Poznaniacy" pokazał, że mimo ograniczonych środków, dzięki kompetencji jej członkiń i członków, udało się do debaty na temat przyszłości miasta wprowadzić tematy, do tej pory ignorowane przez główne siły polityczne. W Sopocie kwitną inicjatywy, działające na rzecz demokratyzacji ordynacji w wyborach samorządowych oraz promujące ideę budżetu partycypacyjnego. Jeszcze 5 lat temu tego typu działań i dyskusji prawie nie było. Mam zatem nadzieję, że za kolejne 5 lat w radach większości polskich miast, poza partyjnymi i prezydenckimi komitetami, będziemy mogli obserwować także reprezentantki i reprezentantów oddolnych, społecznych inicjatyw, których naczelną zasadą będzie promowanie wizji miasta dla ludzi. Lektura takich publikacji, jak "Miasto postindustrialne. Problemy społeczne, perspektywy rozwoju" mogą do tego typu działań skutecznie mobilizować.

24 czerwca 2011

Zielone kino: Al Jazeera na czerwiec

Zielona Warszawa powoli powraca do życia - chwilowo w formie bardziej filmowej, ale nie da się ukryć, że czerwiec był dla mnie miesiącem obfitującym we wszelakie możliwe wydarzenia na niwie osobistej, naukowej i politycznej. Z tego też powodu nowych wpisów było ostatnio nieco mniej niż zwykle. Parę artykułów mojego autorstwa ukazało się na stronie Zielonych Wiadomości, dzięki czemu powoli, ale konsekwentnie zmienia się ona w żywy portal, prezentujący zielony punkt widzenia.

Ostatnimi czasy katarska Al Jazeera zaprezentowała kilka produkcji, które zdecydowanie warto przybliżyć. Pierwszą z nich jest odcinek rewelacyjnego, cotygodniowego magazynu ekonomicznego "Counting the Cost" - tym razem poświęconego kosztom zmian klimatu dla globalnej gospodarki. Warto go obejrzeć, bowiem nad Wisłą na ten temat dyskutować się ostatnimi czasy przestało, co nie oznacza, że zjawisko się nie nasiliło. Rosnące koszty ubezpieczeń i odszkodowań wypłacanych z powodu nasilenia się pogodowych anomalii zaczynają być coraz większym obciążeniem dla światowej ekonomii i warto mieć tego świadomość. Wiedzieć warto również o rosnącym znaczeniu politycznym i ekonomicznym Turcji, o czym przekonać się można poprzez obejrzenie kolejnego odcinka programu "Empire". Wieloletnie rządy partii umiarkowanych islamistów z AKP przyniosły temu krajowi bezprecedensowy wzrost gospodarczy, który pozwala mu na odgrywanie roli pośrednika między Wschodem a Zachodem. Jeśli z kolei nadal sądzicie, że człowiek stan środowiska naturalnego nie ma większego wpływu na człowieka, polecam zapoznanie się z filmem na temat znaczenia Nilu dla przetrwania Egiptu i tego, jak duży wpływ na rzeczywistość w tym śródziemnomorskim kraju mają działania, aspiracje i groźby... Etiopii. Myślę, że może to być interesujący przykład, ukazujący jak na dłoni zależność człowieka od natury oraz od drugiego człowieka, mogącego swoimi działaniami zmienić jej oblicze.

23 czerwca 2011

Mija czas, mija okazja?

Mija już prawie rok od przyspieszonych z powodu wydarzeń smoleńskich wyborów prezydenckich - wyborów, które miały być wyłomem w postępującym procesie zdominowania sceny politycznej przez dwie prawicowe partie polityczne. Wydaje się tymczasem, że po momentach gdy poparciu dla głównej siły lewicowej w kraju, SLD, zdarzało się oscylować w okolicach 20%, wróciło ono mniej więcej do poziomu wyznaczonego zeszłorocznymi notowaniami Grzegorza Napieralskiego. Nie da się ukryć, że Sojusz ma zadyszkę, a w jej opanowaniu nie pomogą za bardzo takie wydarzenia, jak kłócenie się o to, czy decyzja o starcie Katarzyny Piekarskiej z pierwszego miejsca w okręgu podwarszawskim była jej samodzielnym ustępstwem, czy też może inspirowana była przez Napieralskiego. Nie pomoże tym bardziej, że wysoce niepewna staje się obecność w przyszłym Sejmie Marka Balickiego, który jeszcze niedawno prezentował program SLD w dziedzinie opieki zdrowotnej (całkiem niezgorszy), a dziś popada w niełaskę lokalnych działaczy, dla których kwestią nieporównanie ważniejszą jest to, że nie był specjalnie aktywny w tworzeniu biur poselskich w terenie.

Niedawna konwencja Platformy Obywatelskiej w Gdańsku, będąca pokazem siły partii Donalda Tuska, musiała przekonać do PO grono wyborców, wahających się między Platformą a Sojuszem. Komentarze o tym, że rządząca formacja zamienia się stopniowo w rodzimy odpowiednik meksykańskiej Partii Rewolucyjno-Instytucjonalnej nie wydają się tu przesadzone, dość trudno było do tej pory znaleźć dużo punktów wspólnych między Bartoszem Arłukowiczem a Jarosławem Gowinem. Odpowiedzią SLD na to wyzwanie nie jest jak na razie działanie programowe a la PiS (chociaż owszem, odbywa się stopniowe odsłanianie poszczególnych elementów wyborczego przekazu), ale raczej kłótnie o listy, z zastanawianiem się nad powrotem na nie takich mało ciekawych postaci, jak Leszek Miller czy Włodzimierz Czarzasty. Mając ten kontekst z tyłu głowy, ciekawie czyta się opublikowany zapis debaty "Polska po wyborach - lewica przed wyborem", wydany przez zasłużony dla progresywnej myśli politycznej i społecznej wrocławski Ośrodek Myśli Społecznej im. Ferdynanda Lassalle'a.

W 2010 roku, jak zauważają rozmówcy prowadzącego spotkanie Michała Syski, elektorat lewicy wreszcie dostał zastrzyk świeżej krwi. Jak zauważa Bartosz Machalica, marzenia o tym, że wyginie on śmiercią naturalną, okazały się grubo przesadzone. Bardzo ciekawe jest tu spojrzeć na strukturę terytorialną tego poparcia młodych - to osoby z małych i średnich ośrodków, a w dużych miastach - ich dzielnic peryferyjnych, takich jak stołeczna Białołęka. Dużo wśród nich osób o niepewnej sytuacji materialnej (np. wchodzących na niestabilny rynek pracy) i przyblokowanych możliwościach społecznego awansu. Platforma Obywatelska ma dla nich jeden pomysł - mozolne czekanie na "ściekanie bogactwa w dół" z wielkich metropolii, w które chce zaangażować swe modernizacyjne siły i środki - taki obraz wyczytać można chociażby z "Polski 2030". Tusk i jego ekipa wycofują się teraz z jego postulatów rakiem, dodatkowo przed wyborami prezentując swą nowo odkrytą twarz polityki wrażliwej na społeczne potrzeby. SLD mogłoby z łatwością demaskować fałsz rządowego PR, tymczasem jak na razie zdaje się przegrywać tę walkę z Prawem i Sprawiedliwością, również zainteresowanym w odebraniu osób młodych Platformie.

Z całą pewnością broni się teza Machalicy, wedle której nie ma już miejsca na projekt polityczny, będący centrolewicową "Platformą light". Problem w tym, że zgliszcza tego typu inicjatyw, starannie wybierane przez PO, nadal mają pewną siłę mobilizowania elektoratu. Łatwo daje się wmówić, że Dariusz Rosati, którego polityczna inicjatywa w postaci Porozumienia dla Przyszłości (jakże się cieszę, że dzięki temu, że ją osierocił, umarła śmiercią naturalną), wypakowana politycznymi tuzami na listach, zdobyła raptem 2,5% głosów w 2009 roku, stanowi koniec końców cenny nabytek dla Platformy, który pozwoli jej odebrać głosy SLD. Tego typu opinie, powtarzane dość często, mają sporą siłę przekonywania opinii publicznej - wszak z jednej strony większość badanych zapytanych o polityczne transfery w rodzaju przejścia Joanny Kluzik-Rostkowskiej do PO ocenia je negatywnie, nie przeszkadza to jednak formacji premiera Tuska zanotować po tym politycznym targu wzrost sondażowego poparcia.

Wspomniana przeze mnie przed chwilą ewolucja wizerunkowa Platformy trwa już od jakiegoś czasu, co Michał Syska podczas debaty zauważył na przykładzie artykułu szefa think-tanku tejże partii, Jarosława Makowskiego, broniącego decyzji o podwyżce podatku VAT. Nowy, bardziej łagodny wizerunek, daleki od neoliberalnej krwiożerczości nie opiera się dziś już tylko na Michale Bonim, ale na czynnych politykach - Arłukowiczu, Musze, Kluzik-Rostkowskiej, a nawet - o zgrozo - Rosatiemu. Wspiera go deklarowane mniej lub bardziej cicho poparcie dla senackich ambicji Marka Borowskiego czy Józefa Piniora. Dotychczasowe niemrawe próby odróżnienia się od PO, jak chociażby poprzez podkreślanie chęci cyfryzacji kraju czy też spraw takich jak in vitro lub związki partnerskie, teraz zaczynają być niemal niezauważalne. Na fali płynie Tusk, który wygląda, jakby zmieniał ideowo partię - tu coś napomknie, że związki tak, ale po wyborach, tam mrugnie okiem, że in vitro i owszem, a wokół niego krąży już mający czuwać nad tymi tematami i przekonywać swoje nowe koleżanki i kolegów poseł Arłukowicz. Że po wyborach zapewne nic z tego nie będzie (poseł Gowin pewnie o to zadba) to już zupełnie inna bajka...

Dość konwencjonalne pomysły na "pójście w centrum", sugerowane w dyskusji przez profesora Raciborskiego zdają się dziś już nie wystarczać. Platforma dość skutecznie zagospodarowuje elektorat, który na wybory chodzi i waha się między nią a partią Napieralskiego. Losy PSL uległy dramatycznej odmianie po ostatnich wyborach samorządowych i mało prawdopodobne, by partia miała wypaść z Sejmu. Wydaje się zatem, że jedyną szansą dla SLD na przekroczenie zaklętego kręgu okolic 15% jest mobilizowanie grup wyborców do tej pory nie głosujących. Jak wszyscy wiemy, nie jest to prosta sprawa, ale podobnie nie jest, jeśli chodzi o odbudowę potencjału wyborczego progresywnej lewicy. Podważanie społecznej wrażliwości PO może powstrzymać jej dalszy rozwój na lewej flance, by móc tego dokonać potrzeba jednak nie tylko chwytliwej narracji, ale i przekonującego programu. W dużych ośrodkach miejskich nadal dobrym pomysłem może być pokazywanie zdolności do budowania wokół siebie szerszego projektu politycznego, np. z Partią Kobiet i Zielonymi. Bez próby mobilizowania społecznego gniewu inaczej niż za pomocą wypominania Donaldowi Tuskowi kosztu lotów z Warszawy do Trójmiasta raczej się nie obędzie. Wyzwań nie brakuje - czy Sojusz je podejmie, czy też będzie czekał na zakończenie wyborów i na zamianę miejscami z PSL w roli młodszego koalicjanta PO (na czym mogą się przejechać w wypadku słabego wyniku)? Czasu do wyborów pozostało niewiele i czas już najwyższy, by liderzy Sojuszu przemyśleli swoją wyborczą strategię.

22 czerwca 2011

Kreska, która mówi. Dialog animacji dla dorosłych z rzeczywistością.

Symulakrum, społeczeństwo spektaklu, McŚwiat, postpolityczność – określeń dotyczących kulturowych przemian, których wspólnym mianownikiem można uznać spłycanie przestrzeni publicznej debaty, nie brakuje. Dobrą ilustrację tego procesu daje w swej książce „Dżihad kontra McŚwiat” Benjamin Barber, który już w latach 90. XX wieku, w których dominował nurt myślenia o „końcu historii”, pisał o coraz bardziej jednolitym rynku medialnym i coraz bardziej płytkich jego produkcjach. Niczym u Baudrillarda mapa zaczęła poprzedzać terytorium - „czwarta władza”, a w szczególności telewizja, miast odzwierciedlać społeczną rzeczywistość zaczęła ją kreować. Wśród przejawów negatywnych zmian w tym sektorze Barber wymieniał między innymi mieszanie się informacji z rozrywką, tworzące w efekcie lekkostrawną papkę, w żaden sposób nie przyczyniającą się do zrozumienia świata. Przykładów nie trzeba szukać daleko – starczy na chybił trafił obejrzeć którykolwiek z dzienników telewizyjnych, nadawanych w głównych kanałach. W jednym z tegorocznych wydań programu „TVN Fakty” pierwszą informacją zagraniczną było... uratowanie zagrożonego utonięciem cielaka przez ekipę helikoptera w jednym z amerykańskich stanów, kolejną zaś – wakacje Obamy na Florydzie, podczas których chodził w krótkich spodenkach, gdy w tym samym czasie Nowy Jork dotknęły paraliżujące miasto opady śniegu. W innym wydaniu znalazło się miejsce na materiał o łódce pełnej niemieckich naturystów, która przepłynęła wzdłuż plaży, na której składał wizytę i uczestniczył w konferencji prasowej polski minister obrony. Podobnych materiałów można obejrzeć setki, często spychają one z ramówki ważne zmiany społeczne i polityczne, zachodzące na naszych oczach – dość wspomnieć „arabską wiosnę” czy problemy globalnej gospodarki.

Tabloidyzacja dotyka całą, telewizyjną ramówkę. Programy publicystyczne relegowane są z anten głównych kanałów telewizyjnych do wyspecjalizowanych, informacyjnych kanałów tematycznych, jeśli udaje się im pozostać poza tą niszą, najczęściej ograniczają się do wymiany efektownych bon motów, nie pozbawionej elementów agresji wobec adwersarzy. Estetyka wideoklipu towarzyszy coraz droższym programom w rodzaju talent show czy reality show, wykorzystywana głównie do tego, by zatrzymać odpływ widowni do małych, tematycznych stacji telewizyjnych. Dostęp do wyższej jakości produkcji coraz bardziej zaczyna być „premium” - wymaga uiszczania dodatkowych opłat na poczet inwestycji w telewizję kablową bądź satelitarną. W „szalonych latach dziewięćdziesiątych”, by użyć tu tytułu książki Josepha Stiglitza, symbolem przeobrażeń krajobrazu medialnego było MTV. Benjamin Barber poświęca tej stacji sporo uwagi w „Dżihadzie kontra McŚwiecie”, a wśród zjawisk, które w tej (wówczas i tak znacznie bardziej muzycznej niż do tej pory) telewizji mu się nie podobają, wymienia animowany serial „Beavis i Butt-head”. W książkowych przypisach nie ukrywa swojego negatywnego nastawienia:

„(...) Beavis i Butt-head, kiczowate postacie z kreskówki wyświetlanej w MTV. (…) Miesiąc przedtem kreskówka została przesunięta na późne godziny, bo dzieci oglądające jej głupkowatych bohaterów w najlepszym czasie oglądalności naśladowały ich i podpalały własne pokoje.”

Można rzecz jasna dyskutować na temat tego, czy swego czasu kultowa animacja prezentowała sobą intelektualną rozrywkę, kiedy jednak zestawi się słowa Barbera z opinią Parents Television Council, organizacją zajmującą się monitorowaniem amerykańskich stacji telewizyjnych, która dotyczy serialu „Głowa Rodziny”, uderzy podobieństwo w portretowaniu odważniejszych animacji niemal jako siedliska wszelkiego zła, moralnej zgnilizny i degradacji publicznej debaty:

„Chociaż show ma w założeniu być satyrą amerykańskiej rodziny, przez większość czasu zajmuje się przekraczaniem granic przyzwoitości za pomocą sporej dawki seksualnych aluzji i tematów. W jednym z odcinków Peter nazywa swą żonę „podłą, roznoszącą choroby weneryczne, uliczną dziwką” podczas seksu. W innym widzimy szkolnego dyrektora zażywającego masażu prowadzącego go do orgazmu. Powszechna jest tu nagość i przemoc, występująca często i brutalna, chociaż jedynie animowana. Odcinki często obfitują w przekleństwa. Rodzice małych dzieci powinny szczególnie uważać, jako że animowany format „Głowy Rodziny” z pewnością będzie atrakcyjny dla młodych widzów.”

W swojej pracy licencjackiej chciałbym przyjąć nieco inną optykę. Choć faktem jest, że we współczesnej telewizji jest znacznie mniej miejsca na kiedyś na pogłębioną, intelektualną rozmowę na temat rzeczywistości, nie oznacza to, że zniknęły wszelkie metody komentowania zmian społecznych i politycznych, wykraczających poza migawki telewizyjnych dzienników. Ich krótkie przypomnienie będzie wstępem do skupienia się na meritum pracy, a więc analizy, jak w zmieniającej się rzeczywistości medialnej odnajdują się seriale animowane dla dorosłych, na przykładzie jednego z nich, popularnej „Głowy rodziny” (ang. Family Guy), w której moim zdaniem najbardziej wyraźnie widać zdolność serialu animowanego dla starszej widowni do komentowania rzeczywistości. Pokrótce – wykorzystując fragmenty filmowe – będę chciał wskazać na możliwości, jakie animacja i towarzyszący jej montaż dają dla aktywnego jej uczestnictwa w publicznej debacie. Wskażę na dwie jej cechy – metanarracyjność oraz karnawałowość – które umożliwiają im zdobycie popularności, zwrócę uwagę na fakt, że świadome ich oglądanie wymaga, wbrew powszechnym opinią, niemałej wiedzy i kulturalnego obycia. Choć animacja ma nieco większą „taryfę ulgową” niż inne formaty telewizyjne, to jednak zdarza jej się wchodzić w – niekiedy bardzo żywiołowe – relacje z rzeczywistością, z procesami sądowymi włącznie. Na tle „Głowy rodziny” będę chciał pokazać także polskie próby jej wykorzystania (na przykładzie „Włatców Móch” oraz „Tysiąca złych uczynków”) oraz uzasadnić opinię, że próby te nie były tak udane, jak ich amerykańskie odpowiedniki.

„Amerykanie oczekują więcej wobec serialu. Sitcomy nie są już dłużej miejscem, w którym znaleźć można satyrę i ostre komentarze na temat społecznej rzeczywistości. „Simpsonowie”, na antenie od roku 1989 (…) przeskoczyli „All in the Family” w roli arbitra rzeczywistości. Kreskówki miały subwersywny potencjał parodystyczny od wczesnych lat 60. i serialu „Rocky i Łos Superktoś” (…) ucharakteryzowanie wrogów Rocky'ego z KGB, Borysa i Nataszy na niedorajdów okazało się prorocze i nieśmiertelne.”

Ten cytat z artykułu z New York Timesa zarysowuje rolę, jaką zaczęły przejmować animowane seriale dla dorosłych w momencie sporych zmian w globalnej telewizji. Pierwszym ich przejawem było powstanie amerykańskiej sieci informacyjnej CNN i jej rozwój po pierwszej wojnie w Zatoce Perskiej. Przez lata stacji informacyjnych na całym świecie powstało kilkaset, większość z nich zdążył już dotknąć syndrom tabloidyzacji. Pewna ich część jednak zachowała charakter opiniotwórczy, zdobywając globalne znaczenie. Sieci takie jak CNN International, BBC World News czy Al Jazeera English aspirują do roli globalnych mediów, zdających relację z wydarzeń z całego świata. Nie zamykają się w sensacyjnych informacjach kryminalnych i plotkarskich, służąc informacją o znaczeniu wykraczającym poza granice państw, z których nadają. Narodowe ambicje państw, decydujących się na publiczne wsparcie działalności tego typu kanałów (np. France 24 czy rosyjska RT) i target tego typu kanałów – publiczność wysoce świadoma globalnych współzależności – skutecznie zapobiegają ich głębszej tabloidyzacji.

Inną odpowiedzią na obniżanie się jakości dominujących do końca lat 80. XX wieku wieczornych serwisów informacyjnych stają się satyryczne programy parodiujące je. Sztandarowymi przykładami są tu znane z amerykańskiej sieci Comedy Central „The Daily Show” oraz „Raport Colberta”, które – jak pokazują badania – dla coraz większej grupy młodych osób stają się podstawowym źródłem informacji o wydarzeniach z kraju i ze świata. Z jednej strony mamy w nich tęsknotę za czasami masowej telewizji, kiedy pojedyncze, półgodzinne serwisy były oknami na świat wielomilionowych widowni, z drugiej zaś – postmodernistyczną ironię i dystans, zaprzęgnięte do publicznej służby. Odwracają one logikę tabloidyzujących się głównonurtowych serwisów, skupiając się na polityce i przekonaniach o niej, wykorzystując śmiech na podobnej zasadzie, jak czynią to komicy podczas stand-upów. Często przedstawiając swoją wersję wydarzeń („The Daily Show” bardziej – wedle amerykańskich standardów – liberalną, „Raport Colberta” z kolei igra z konserwatywnym stereotypem widzenia świata), istotnie potrafią informować nie gorzej niż dzienniki telewizyjne, a obecność gości w studiu i pogłębionych – aczkolwiek rzecz jasna humorystycznych – materiałów reporterskich dodaje im publicystycznego sznytu.

Animowane seriale dla dorosłych, spośród których warto wymienić takie tytuły jak „South Park”, „American Dad” czy „Futurama”, znajdują się na nieco podobnej do satyrycznych magazynów informacyjnych pozycji. Za główne zadanie bardzo często biorą sobie ostrą krytykę społeczną, często bijącą we wszystkie strony ideologicznych sporów. Mają one jednak znacznie większe pole do popisu, i to co najmniej z dwóch powodów. Pierwszy polega na technicznych możliwościach, jakie daje sama animacja. Narracja nie wymaga inwestowania w efekty specjalne czy uciekania się do sztuczek w perspektywie kamery, by dana scena wyglądała wiarygodnie. Od samego początku zgadzamy się na ich umowność (jak na razie niewiele przykładów na próby maksymalnego naśladowania rzeczywistości, będące coraz częściej obecne w pełnometrażowej animacji komputerowej – może poza niektórymi produkcjami anime) wytworzonego za pośrednictwem tytułowej kreski świata. Wymyślone przez scenarzystów postacie mogą strzelić sobie w głowę i zaraz później, bez jakichkolwiek obrażeń, chodzić po ścianach i spadać w jednych scenach, a łamać prawa fizyki w innych, w zależności od potrzeby – plastyczność tak wykreowanej rzeczywistości daje pole do popisu wyobraźni bez konieczności dysponowania olbrzymim budżetem na samą produkcję.

Drugim z kolei powodem, dla którym bajki "mogą więcej" jest ich niepoważne traktowanie. Choć w społeczeństwie amerykańskim kulturowa recepcja komiksu – a więc jednego ze źródeł animacji wykorzystywanej w medium telewizyjnym – stoi na wyższym niż polski poziomie, to jednak nadal widoczny jest dystans między nim a innymi gałęziami sztuki. O tym, co to oznacza dla "Głowy rodziny" i innych, podobnych seriali animowanych, opowiem w dalszej części prezentacji.

Najpierw czas opowiedzieć pokrótce o analizowanym przeze mnie serialu. "Głowa rodziny" to kreskówka, która ujrzała światło dzienne w roku 1998, zaraz po finale amerykańskiego Super Bowl, regularna jego emisja ruszyła w kolejnym roku. Składa się on ze skeczy z życia "typowej" amerykańskiej rodziny z klasy średniej – głupkowatego Petera Griffina, jego zajmującej się głównie domem żony Lois, trójki dzieci – gamoniowatego Chrisa, Meg – nastolatki cierpiącej z powodu wyśmiewania jej wyglądu oraz niemowlaka Stewie'go, który owładnięty jest chęcią zdobycia władzy nad światem oraz uśmiercenia własnej matki. Istotną osobą w domu Griffinów jest pies Brian, uwielbiający dobrą lekturę, piękne (i niekoniecznie inteligentne) kobiety oraz dobre alkohole. Interakcje między nimi, a także między poszczególnymi osobami z rodziny a otaczającym ich światem fikcyjnego przedmieścia jednej z metropolii Nowej Anglii – Quahog. Istotną rolę odgrywają tu tak zwane "cutaway gags" – najczęściej kilkunastosekundowe wątki poboczne, nie mające wiele wspólnego z fabułą danego odcinka. Poszczególne epizody nie są ze sobą zbyt powiązane fabularnie, co umożliwia wejście w rytm oglądania serialu praktycznie w dowolnym momencie. Już same jego losy w telewizyjnej ramówce pokazują, że telewizyjne produkcje nie pozostają w społecznej próżni, jako jeden z nielicznych projektów medialnych został on wznowiony po zdjęciu z anteny telewizji FOX, gdy wpierw odniósł sukces w wieczornym paśmie Cartoon Network – Adult Swim, a następnie zanotował rekordową sprzedaż swojego wydania na DVD. Skłoniło to szefostwo kanału FOX do rewizji decyzji o zawieszeniu emisji i – co więcej – przyznania serialowi stałego miejsca w ramówce, do tej pory bowiem zmieniało się ono praktycznie co sezon. Seth MacFarlane – pomysłodawca "Głowy rodziny" – poza sowitym wynagrodzeniem realizuje dla kanału więcej produkcji tego typu – "American Dad" oraz "The Cleveland Show". Ten ostatni serial jest zresztą spin offem, który główną postacią czyni jednego z pobocznych bohaterów "Family Guya". Dlaczego zatem "Głowa rodziny" musiała wrócić i co podtrzymuje jej popularność? Oddajmy głos dwójce młodych mężczyzn z grupy docelowej, do której kierowany jest jego przekaz:

„Ten serial jest cudowny jeśli chodzi o cytowanie”, mówi Kaufman, lat 13, który zdenerwował swojego wuefistę ciagłym jego cytowaniem. „W siódmej i ósmej klasie w Dalton wszyscy znają go na pamięć, poza oczywiście kilkoma osobami, które go nie oglądają.”

„Kocham Głowę Rodziny gdyż jest ona kompletnie absurdalna i niepoprawna – mówi Mary Blakemore, mająca 23 lata fanka z Manhattanu, która często ogląda nagrane odcinki przed snem. (…) Dziecko stale pragnie zabić swoją matkę, rodzice obniżają samoocenę własnej córki. To show komentuje aspekty rzeczywistości, z którymi wiele ludzi nie czuje się wygodnie. Często bywa mroczny i surowy. Uważam go komiczny.”

Wygląda zatem na to, że ceniony jest on dokładnie za te cechy, za które bywa krytykowany przez chociażby Parents Television Council. Animacja daje możliwość użycia groteski na niespotykaną do tej pory skalę, którą można porównać do skeczy Monty Pythona – dla przykładu w jednym z najnowszysch odcinków wracający do szkoły Peter pada ofiarą wydmuchanej przez słomkę... krowy. Osoby sceptycznie nastawione do tej formy ekspresji widzieć będą głównie te brutalne i makabryczne elementy przekazu, jednak pojawiają się w nim także wątki i pomysły, które nie da się tak łatwo zbyć jako element infantylizacji przestrzeni medialnej.

Nie sposób uznać, że przekaz tego fragmentu - SMS-owej sondy na temat cytatu z Henry Davida Thoreau - ma za zadanie sprawić, że osoby oglądające serial miałyby poczuć się lepiej ze swoją niewiedzą. Tego typu pobocznych wątków jest tu dużo, dużo więcej, a znajomość kontekstu kulturowego w dużej mierze warunkuje poziom zrozumienia aluzji, umożliwiający śmianie się z nich. Nie brak tu odwołań do kultury popularnej, ale także do amerykańskiej kultury i historii, co może stanowić wyzwanie także dla widza spoza anglosaskiego kręgu kulturowego. Ze względu na dużą ilość gagów o różnym stopniu intelektualnej głębi (doprawdy nie trzeba mieć wysokiego IQ by być poruszonym puszczeniem wiatrów) możliwa jest rzecz jasna recepcja "Głowy Rodziny" jako prostej, pozbawionej głębi kreskówki (co jak mam nadzieję wskazałem już we wcześniejszych fragmentach), jednak obraz ten burzyć może nie tylko scena powyższa, ale i ta, gdy przenosząc się po różnych wymiarach czasu i przestrzeni Stewie i Brian trafiają do świata satyrycznych rysunków pewnej amerykańskiej gazety.

Wystarczy bardzo szybko wyliczyć elementy które wymagają pewnego rozeznania w tym krótkim, 45-sekundowym fragmencie, by poddać w wątpliwość możliwość łatwego przyporządkowania serialu do na osi wysokie-niskie. By zrozumieć zawarte tu aluzje, należy przypomnieć sobie kulisy ustawy McCain-Feingold (wspólnej inicjatywy senatorów: Republikanina oraz Demokraty – na rzecz ograniczenia możliwości finansowania kampanii wyborczych przez bogate grupy nacisku, takie jak wielki biznes), skojarzyć, dlaczego prawo to miałoby się podobać amerykańskim liberałom (pod tym tytułem w USA kryją się głównie osoby o poglądach europejskiej socjaldemokracji, opowiadające się za bardziej aktywną rolą państwa w życiu ekonomicznym, większą ilością regulacji etc.), a zaraz potem odpowiednio szybko rozszyfrować aluzję w postaci rządowego kota i broniącej się przed nim Statuy Wolności, odzwierciedlających archetypiczny konflikt między "małym" a "dużym rządem", by zauważyć, że wymaga to przypomnienia sobie wielu faktów i powiązań. Konia z rzędem temu, kto w Polsce pamiętałby po 6-7 latach, bo tyle dzieliło czas debaty nad ustawą od emisji 8. sezonu "Głowy rodziny", jakie ustawy były obiektem debat ówczesnego parlamentu. Okazuje się więc, że nawet szybki montaż, dostosowujący ludzką percepcję do dominujących doświadczeń wideoklipów MTV, filmików z YouTube oraz szybkiego przeskakiwania z jednej strony internetowej na drugą nie muszą koniecznie wiązać się z brakiem możliwości odnoszenia się do rzeczywistości, i to nie pozbawionego ambicji.

Moim zdaniem sukces takiego trybu budowania narracji bierze się z faktu, że w momencie premiery "Głowa rodziny" wyprzedziła trend, który przy jej powrocie na antenę FOX w roku 2005 był już w mediach wyraźnie zauważalny, a mianowicie ich rosnącej defragmentacji. Tak jak rzadko kiedy czeka się dziś na wieczorny dziennik, mając możliwość włączenia kolejnej edycji trwającego całą dobę serwisu informacyjnego, tak zjawisko to stało się jeszcze bardziej widoczne wraz z upowszechnieniem się Internetu. Szybkie łącza oraz serwisy społecznościowe a la Facebook czy Twitter sprawiły, że dziś coraz rzadziej strona główna portalu internetowego staje się jedynym źródłem informacji. Możliwość zasysania z sieci informacji przefiltrowanych wedle indywidualnych gustów z różnych stron internetowych i ich bieżącego komentowania wygląda na ziszczenie się rzeczywistości, opisywanej przez Nicolasa Negroponte w jego "Wieku postinformacyjnym". Bombardowani informacjami, stopniowo przystosowujemy się do coraz bardziej intensywnego kontaktu z zewnętrznymi bodźcami, wymuszającymi szybkie analizowanie i interpretowanie rzeczywistości. "Głowa rodziny", z jej dużą ilością wątków pobocznych oraz pełnym przekrojem łamanych tabu – religijnych, społecznych, obyczajowych, rasowych etc. - idealnie wpasowuje się w tak żywiołowo rozwijający się świat nowoczesnych technologii i towarzyszącego mu szumu informacyjnego.

Wspomniany przed chwilą szum, emitowany przez rosnąca ilość stacji radiowych, telewizyjnych oraz stron internetowych sprawia, że coraz trudniej połapać się nawet w najbardziej masowych przejawach kultury popularnej. Odwołując się do nich, "Głowa rodziny" i inne kreskówki (zjawisko to jest równie zauważalne w "South Parku") stają się swego rodzaju metanarracją – projektem, który żywi się strumieniami kultury popularnej oraz amerykańskiego życia publicznego, ułatwiając ich zrozumienie. Być może zbyt daleko idącym wnioskiem byłoby uznanie, że na podstawie odcinków "Family Guy'a" można nauczyć się tamtejszej kultury i historii, niemniej jednak stanowią swego rodzaju soczewkę, umożliwiającą obejrzenie – naturalnie w krzywym zwierciadle – amerykańskiego społeczeństwa. Każdy odcinek jest swego rodzaju pojedynkiem z osobą oglądającą, nie tylko z powodu częstego balansowania na granicy smaku. Głównym obiektem zmagania staje się pojedynek na sensy – widz, przed każdą emisją, zakłada się z twórcami, ile wątków, anegdot i aluzji jest w stanie zrozumieć. Testowana jest też zdolność jej/jego wyobraźni do wymyślenia możliwości takiego, a nie innego wykorzystania danego motywu, na przykład umieszczenia nalepki wyborczej "McCain – Palin" na masce... hitlerowskiego samochodu z roku 1939, do którego w ramach podróży czasoprzestrzennych, lądując w Polsce, trafili Stewie i Brian.

"Głowa rodziny" nie ucieka od kontrowersji – wręcz przeciwnie, sama dość intensywnie je prowokuje. Podczas niedawnej kampanii prezydenckiej w Stanach Zjednoczonych sporo szumu wzbudził odcinek, w którym Stewie zakochał się w dziewczynce z zespołem Downa. Na pytanie o to, kim są jej rodzice, odpowiedziała, że jej mama jest gubernatorką Alaski. Sęk w tym, że istotnie jedno z dzieci Sary Palin, ówczesnej republikańskiej kandydatki na wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych, zespół Downa ma. Serial z anteny zdjęty nie został, tak jak nie stało się to po groźbach procesów sądowych o plagiat pewnej postaci kabaretowej, magicznych sztuczek kuglarza, a także zarzutach o antysemicki charakter jednej ze śpiewanych w nim piosenek, odwołującej się do stereotypu żydowskiej chciwości. Mimo to serial jak był emitowany, tak jest, co nie jest normą na przykład w wypadku programów publicystycznych, w których prowadzącym zdarzy się zagalopować "o jeden most za daleko". Zjawisko to dobrze zdaje się odzwierciedlać jedna ze scenarzystek serialu, która w wywiadzie dla "New York Daily" powiedziała:

„Nasze show łamie zasady równego traktowania – mówi Alex Borstein (…) Jeśli odczekasz odpowiednio długo każda rasa, religia, kstałt oraz wymiar zostnie zbesztany. W czasach, gdy w naszym kraju jest tak wiele cenzury, każde pierdniecie Petera ma wymiar polityczny.”

Warto przekonać się zresztą na własne oczy, jak bardzo „po bandzie” jadą twórcy serialu na przykładzie jednego z ostatnio wyemitowanych przez FOX odcinków, poświęconych powojennym rozliczeniom dwóch starszych sąsiadów Griffinów, z czego jeden miał być komendantem obozu koncentracyjnego, drugi zaś – jego więźniem. Można by się spodziewać, że chociaż świętość w postaci nadawcy, decydującego się na powrót serialu na antenę, zgodnie z rynkową logiką, zostanie zachowany. Nic z tych rzeczy – w pierwszym po wznowieniu serialu odcinku ostrze dowcipu spada na kierownictwo stacji:

„Zostaliśmy zdjęci z anteny! - oznajmia swej rodzinie fikcyjny charakter, Peter, tłumacząc, że Fox musiał zrobić miejsce tak wspaniałym programom, jak … - i tu następuje długa wyliczanka poległych na placu boju formatów. Bardzo długa wyliczanka. - Czy jest nadzieja? - pyta jego żona, Lois. - Cóż, wydaje się że jeśli wyrzucą do kosza wszystkie te formaty, mamy pewną szansę – odpowiada Peter.”

Wszystkie te pokrótce przybliżone przykłady skłoniły mnie do postawienia tezy, że to, co umożliwia tak dalekie odejście od zasad politycznej poprawności, określić można mianem karnawałowości i sowizdrzalskości animacji dla dorosłych. Swego rodzaju postmodernistyczny nihilizm odgrywa mniej więcej taką samą rolę, jaką w średniowieczu odgrywały lokalne mutacje opowieści o Dylu Sowizdrzale, za nic mającym sobie społeczne normy i obyczaje. By wygrać zakład, potrafił w obecności króla zjeść ludzkie odchody. Był jednoosobową inkarnacją zjawiska karnawału – momentu, w którym odwracane i zawieszane były normy i hierarchie społeczne. Przez krótki czas symboliczne władztwo przejmowały niższe klasy społeczne, a na grzech – w obliczu zbliżającego się Wielkiego Postu – istniało mniej lub bardziej widoczne przyzwolenie. Tak postacie, jak i czas kwestionujący status quo nie służyły jednak jego zmianie, ale wręcz przeciwnie – jego ustabilizowaniu, kanalizując uczucia gniewu i buntu. Podobnie i dziś, kiedy popatrzymy na autorki i autorów animacji, które kpią z politycznej poprawności, nie ma żadnych przesłanek mogących skłonić do wyciągnięcia wniosku, że pragną ją obalić. Wręcz przeciwnie – tak jak Doktor House czy John Steward, prowadzący „The Daily Show” poprzez ironię i dystans de facto pokazują, że świat bez political correctness byłby znacznie gorszy niż ten, z którym mamy do czynienia obecnie. Dzięki temu jednak, że ta ambiwalencja nie zawsze jest widoczna, może on znaleźć swoje miejsce na antenie sieci, której siostrzany kanał informacyjny Fox News słynie z konserwatywnego światopoglądu. Skoro bowiem rola współczesnego sowizdrzała nie jest do końca rolą rozpoznaną, zawsze można spoglądać na krytykę społeczną prezentowaną w serialu wprost – jako atak na „liberalną Amerykę”, który na dodatek trafia do grupy demograficznej młodych mężczyzn między 15 a 30 rokiem życia, która w dużej mierze pod jej wpływem pozostaje.

Na tle amerykańskiej tradycji mniej lub bardziej społecznie zaangażowanej animacji polskie doświadczenia z kreskówkami dla dorosłych nie wyglądają imponująco. Z jednej strony mieliśmy całkiem bogatą tradycję przyzwoitej czy wręcz dobrej jakości bajek dla dzieci (dzięki studiu animacji w Bielsku-Białej), z drugiej – niszowe, ale doceniane dziedzictwa artystycznej animacji dla dorosłych, z nagrodzonym Oskarem „Tangiem” Rybczyńskiego. Swego czasu popularnością cieszyło się wykorzystywanie kukiełek do komentowania bieżących wydarzeń politycznych („Polskie ZOO”, „Gumitycy”), ostatecznie jednak nie przetrwało w zinstytucjonalizowanej formie, takiej jak np. kukiełkowe wiadomości na francuskim Canal+. Dwie próby zmiany tego stanu rzeczy i stworzenia rodzimego odpowiednika „South Parku” czy „Głowy rodziny” - a zatem „Włatcy móch” oraz „Tysiąc złych uczynków”, pozostawiają mieszane uczucia. Pod względem komercyjnym ten pierwszy z dwóch seriali Bartka Kędzierskiego sukces odniósł większy – oglądalność poszczególnych odcinków na antenie TV4 potrafiła zbliżyć się do miliona widzów, serial został wyeksportowany zagranicę, emitowany jest także w polskich stacjach sieci Viacom, m.in. MTV oraz Comedy Central. Opowieść o grupie szkolnych przyjaciół, wśród których mamy młodzieńca owładniętego chęcią władzy nad światem czy też Czesia – zombi z dziurą w głowie – wśród młodej widowni z pewnością odniósł sukces. Takimi sukcesami nie może się pochwalić druga produkcja - „Tysiąc złych uczynków”, opowiadająca historię grupy diabłów, którzy z powodu zaniedbania obowiązków względem Lucyfera zostają skazani na pobyt na Ziemi, na której – jako pozornie zwyczajna rodzina Rogowieckich – mają za zadanie dokonać tytułowych tysiąc złych uczynków. Seria skończyła się na jednym sezonie i nie porwała widowni.

Na czym polega różnica między tymi produkcjami a ich amerykańskimi odpowiednikami? Uderza stosunkowo wolne tempo narracji, znacznie mniej efektowne od „Głowy Rodziny”, co wiąże się z mniejszym wysiłkiem intelektualnym. „Włatcy móch”wyszli obronną ręką, bowiem tak jak „Family Guy” czy „South Park” każdy odcinek stanowi odrębną całość, umożliwiającą „zarażenie się” nawykiem oglądania praktycznie w dowolnym momencie. Co zdaje uderzać w obu polskich przypadkach najbardziej to widoczna kapitulacja wobec rzeczywistości społecznej i politycznej, rozgrywającej się w świecie rzeczywistym, nad Wisłą. O ile kwestie obyczajowe bywają tu poruszane, o tyle obecność bieżącej polityki jest nikła. Może to z jednej strony gwarantować większą długowieczność serialu takiego jak „Włatcy móch”, jednak dowcipy z polityki prowadzonej przez USA kilka lat temu nadal pozostają zrozumiałe (trudno zapomnieć epokę George'a Busha i jego współpracowników). Również kulturowe podłoże rzeczywistości, w której dorastają Czesio, Maślana czy Konieczko pozostaje dość słabo wyeksploatowane, co znowuż – umożliwia eksport serialu na zagraniczne rynki, ale zarazem tępi jego potencjalne, publicystyczne ostrze. Potencjał animacji dla dorosłych z Ameryki polega na tym, że albo jest w stanie wytłumaczyć zagranicznym odbiorcom kontekst lokalnego dowcipu, albo – z powodu siły popkultury i „American way of life” jest on oczywisty. Polskie produkcje wobec tego problemu kapitulują, nie mając ambicji zażartowania sobie np. z któregoś z królów Polski czy jakiegokolwiek rodzimego powstania narodowowyzwoleńczego. Obecność motywów literackich również występuje w stężeniu homeopatycznym, przez co „Włatcy móch”, a tym bardziej „Tysiąc złych uczynków” nie mają środków do kwestionowania podziału na kulturę wysoką i niską, raczej petryfikując dotychczas dominujące przekonanie o pośledniości rozrywki oferowanej przez kreskówki. Wydaje się to wpisywać w szerszą tendencję, widoczną często chociażby w programach satyrycznych (poza wyjątkami w rodzaju „Szymon Majewski Show”) do uciekania od bieżącej tematyki politycznej czy cywilizacyjnej w stronę ponadczasowych dowcipów skupiających się głównie na sferze obyczajowej. W dziedzinie komentarza publicystycznego nadal większą rolę odgrywa nad Wisłą kinematografia, dość wspomnieć takie tytuły, jak „Dzień świra” czy „Cześć Tereska”. Parafrazując Borstein, tu pierdzenie wymiaru politycznego nie ma.

Rzecz jasna nie jest moim celem gloryfikowanie jednego serialu i besztanie innych projektów tego typu. Także podczas „Głowy rodziny” zdarzają się sceny, podczas których robi się słabo i nie pomaga wówczas jakakolwiek ich intelektualna analiza. Największy problem, jaki mam z polskimi odpowiednikami „Family Guy'a” polega na tym, że cechy odpowiadające za fakt jego kulturowego sukcesu – nie tylko w Ameryce – nie są wykorzystywane przez polskich twórców. Można cieszyć się, że po latach faktycznego upadku rodzimej animacji powoli zaczyna ona stawać na nogi, problem w tym, że jej niechęć do wykorzystywania kodu historycznego i kulturowego dostępnego „na miejscu” skazuje projekty w rodzaju „Włatców móch” na kulturową peryferyjność względem produkcji amerykańskich. Brak w nich alternatywnej narracji, a przecież polskie popkulturowe dziedzictwo zasługuje na metakomentarz tak samo, jak i amerykańskie. Jak na razie szanse z tym związane wykorzystywane nie są, co sprawia, że nawet w dziedzinie kultury, używając terminologii znanej chociażby z analiz Immanuela Wallerstina, bliżej nam do globalnych peryferii niż do centrum.

Artykuł jest szkicem prezentacji licencjackiej, wygłoszonej 22 czerwca w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego.

15 czerwca 2011

Zielony Nowy Ład - czas na debatę!

GREEN EUROPEAN FOUNDATION przy wsparciu Zielonego Instytutu oraz Fundacji im. Heinricha Bölla serdecznie zapraszają do udziału w debacie

Zielony Nowy Ład w Polsce

24 czerwca (piątek) 2011,
g. 18:00 – 20:00, siedziba OPZZ
Warszawa, ul.Kopernika 36/40

Czym jest Zielony Nowy Ład? Czy można wdrożyć go w Polsce? W jakich sektorach? – oto wybrane pytania, na które będziemy poszukiwać odpowiedzi podczas debaty o zielonej przyszłości Polski. Podstawą dla naszej dyskusji jest publikacja „Zielony Nowy Ład w Polsce”.

Ramowy program debaty

17:45 – 18:00 Rejestracja

18:00 – 18:10 Przywitanie i wprowadzenie

Beata Maciejewska, Zielony Instytut
Katarzyna Radzikowska, Fundacja im. Heinricha Bölla

18:10 – 18:30 Czym jest Zielony Nowy Ład?

Dariusz Szwed, Zielony Instytut, redaktor prowadzący publikację „Zielony Nowy Ład w Polsce”

18:30 - 19:10 Prezentacja publikacji i debata panelowa:

dr hab Ryszard Szarfenberg, Instytut Polityki Społecznej
Elżbieta Juszczak, Partia Kobiet
Bartłomiej Kozek, „Zielone Wiadomości”
Beata Maciejewska, Zielony Instytut
Joanna Piotrowska, Feminoteka
Dariusz Szwed, Zielony Instytut

19:10 – 19:50 Dyskusja z publicznością

19:50 – 20:00 Podsumowania panelistów/ek i komentatorów/ek

Moderacja: dr Przemysław Sadura, Uniwersytet Warszawski

Do udziału w dyskusji zapraszamy reprezentantów i reprezentantki różnych partii politycznych, fundacji, stowarzyszeń i think-tanków.

Prosimy o rejestrację za pośrednictwem formularza do 22 czerwca 2011 r.

Projekt realizowany przy finansowym wsparciu Parlamentu Europejskiego.

10 czerwca 2011

Partia zmarnowanych szans

Nie będzie przesadnym uzewnętrznieniem się z mej strony przyznanie się do faktu, że od czasu swego powstania w 2004 roku Socjaldemokracja Polska była partią, na którą zwracałem szczególną uwagę. Nigdy nie byłem zwolennikiem moim zdaniem absurdalnej tezy, jakoby najważniejszą właściwością lewej strony sceny politycznej, do której należy dążyć za wszelką cenę, była jedność. Tak jak i na prawicy, pomysłów na zmianę rzeczywistości wśród sił progresywnych nie brakuje, nic zatem dziwnego, że dla przykładu w sąsiadujących z naszym krajem Niemczech w Bundestagu zasiadają trzy partie na lewo od centrum, podobnie jak w Szwecji czy Finlandii. Sztucznie pompowana jedność, szczególnie w warunkach ordynacji proporcjonalnej, kończy się często koniecznością zawierania koalicji z partiami o znacznie mniej zbieżnym światopoglądzie, jak to było w wypadku aliansów SLD-PSL.

Odejście grupy parlamentarzystek i parlamentarzystów pod wodzą Marka Borowskiego, obudowane sprzeciwem wobec arogancji i korupcji rządów Leszka Millera, dawało szansę na nowe otwarcie na polskiej scenie politycznej. Pamiętajmy, że 3 lata wcześniej zmiecione zostały z Sejmu dwie dotychczas rządzące partie - AWS i UW, a badania opinii publicznej były dla powstającego SDPL całkiem korzystne. Bywały sondaże, w których formacja ta dostawała 11%, i to w zbliżonym czasie, kiedy SLD potrafiło balansować na granicy wyborczego progu. Kompetencja, znane nazwiska, przyzwoicie wyglądający, socjaldemokratyczny program (były to czasy, kiedy można jeszcze było podnosić postulaty takie jak wprowadzenie kolejnej, 50-procentowej stawki podatkowej dla najlepiej zarabiających) - brzmiało to niczym recepta na sukces. Szanse na powrót grupy przeszło 30 osób do Sejmu kolejnej kadencji skończyły się wraz z ogłoszeniem startu w wyborach prezydenckich przez Włodzimierza Cimoszewicza. "Ostatnia nadzieja lewicy" rychło jednak ze startu zrezygnowała, ale było już za późno na odzyskanie poparcia, które przepłynęło z powrotem na konto odnowionego Sojuszu Lewicy Demokratycznej.

Krótki, acz burzliwy okres rządów PiS zakończył się w roku 2007. Partia Borowskiego wraca do Sejmu, wykorzystując do tego koalicję Lewicy i Demokratów. Połączenie dość odległych od siebie środowisk skutkuje problemami z wyrazistością wyborczego przekazu i dość słabym wynikiem wyborczym. SLD pod wodzą walczącego o utrzymanie swej pozycji Wojciecha Olejniczaka kończy współpracę z Partią Demokratyczną. SDPL decyduje się na wyjście z klubu LiD, co de facto oznacza śmierć tego projektu politycznego. Pierwsi spośród 11 posłanek i posłów zaczynają przechodzić z powrotem w orbitę Sojuszu, co oznacza klęskę koncepcji budowania wraz z PD osobnego klubu parlamentarnego. Przez chwilę wydaje się, że poszukiwanie miejsca w politycznej przestrzeni ma sens - koncepcja Centrolewicy, wykorzystującej znane z Parlamentu Europejskiego nazwiska, kończy się jednak klapą. Po dziś dzień nie rozumiem, skąd nadal bierze się przekonanie o tym, że Dariusz Rosati (ówczesna twarz tego projektu) może cokolwiek pociągnąć - brak wizji i chaos organizacyjny towarzyszący tamtej kampanii mogłyby przejść do annałów podręczników politycznego marketingu jako modelowy antywzór.

Dziś, kiedy w kole poselskim SDPL pozostały 4 osoby, wiele wskazuje na to, że niedobitki tej niegdyś całkiem prężnej partii trafią na wyborcze listy Platformy Obywatelskiej. Mogę jeszcze zrozumieć ciche poparcie dla formacji Tuska dla kandydatur do Senatu w rodzaju Marka Borowskiego czy Izabelli Sierakowskiej - logika wyborów w ordynacji większościowej rządzi się swoimi prawami, a już logika ta stosowana w polskiej praktyce w szczególności. Jeśli jednak przewodniczący Socjaldemokracji, pan Filemonowicz,ogłasza wszem i wobec, że alians w postaci startu na listach PO do Sejmu ma wymiar niemal etyczny (kontynuację proponowanej przez Joannę Kluzik-Rostkowską koncepcji "kordonu sanitarnego" wobec PiS), to nie jest w stanie ogarnąć mnie nic innego, jak tylko pusty śmiech. Praca programowa ugrupowania w ostatnim okresie praktycznie zamarła (za wyjątkiem "Zeszytów Socjaldemokracji", redagowanych przez właśnie wyrzuconego przez Filemonowicza jej wiceprzewodniczącego i niegdysiejszego warszawskiego radnego, Bartosza Dominiaka, który deklaruje wolę walki o ugrupowanie) i chyba tym intelektualnym uwiądem należy tłumaczyć, dlaczego obecny przewodniczący partii przynajmniej deklaratywnie lewicowej tłumaczy swój pomysł na alians z konserwatywnymi liberałami. Najwyraźniejszym dowodem na ów uwiąd wydaje się wyliczenie programowej zbieżności między nim a Platformą, a mianowicie przekonanie o przyjęciu przez formację rządzącą liberalnego kursu w sprawach in vitro oraz związków partnerskich. Pal licho, że brak tu jakiegokolwiek postulatu ekonomicznego - już sam fakt, że owo mityczne poparcie dla tych postulatów przez PO jest póki co palcem na wodzie pisane wskazuje, że poruszamy się tu w obrębie nie faktów, ale co najwyżej halucynacji aktualnego przewodniczącego SDPL.

Jeśli do porozumienia ostatecznie dojdzie, bardzo możliwe, że na liście wyborczej PO w tym samym, krakowskim okręgu, znaleźć będzie można Jarosława Gowina oraz Wojciecha Filemonowicza. Dziwnym trafem nie wierzę w to, że lider tego, co zostało jeszcze z SDPL będzie w stanie przekonać do swoich postulatów obyczajowych znanego konserwatystę. Mam zresztą spore obawy, czy będzie w stanie przekonać do siebie krakowski elektorat, jak również, że na bazie nazwisk, które ewentualnie do Sejmu się dostaną (realne szanse zdają się mieć Rosati i Pinior) będzie w stanie cokolwiek zbudować. Dużo bardziej prawdopodobne, że szybko zwiążą się one dużo ściślej z Platformą Obywatelską - znając chociażby stanowisko Rosatiego w sprawie niesławnej dyrektywy Bolkesteina, która w pierwotnej formie praktycznie legalizowała ogólnoeuropejski dumping socjalny na rynku pracy, niespecjalnie mnie to dziwi. Bycie grabarzem nie jest najbardziej wdzięcznym zadaniem, ale Filemonowicz, jak na razie, zdaje się wypełniać je wzorowo.

Piszę o tym dość sporo, bo jest mi zwyczajnie, po ludzku przykro. Mój pierwszy w życiu głos w wyborach, w 2005 roku, oddałem na kandydatkę Zielonych startującą z list właśnie tej partii. Nasze polityczne drogi wielokrotne się krzyżowały, a w formacji tej poznałem wiele osób, co do których nie mam wątpliwości, że są one kompetentne i wrażliwe społecznie. Niestety, to właśnie one padły ofiarą politycznej wolty aktualnego przewodniczącego. Czy mogło być inaczej? Wydaje się, że gdyby SDPL zdecydował się na kontynuację współpracy z SLD po roku 2007, miałby organizacyjne i merytoryczne zasoby do stanie się może nie tyle równorzędnym partnerem Sojuszu, co jego silnym koalicjantem. Pamiętajmy, że od politycznej woli zależy naprawdę wiele - w 2001 roku liczący 16 osób klub Unii Pracy był równorzędnym, i nie zawsze łatwym, partnerem dla mającego 200 szabel w Sejmie SLD. W wypadku, gdy Sojusz posłanek i posłów miał nieco ponad 40, a SDPL - 11, taki rozwój wypadków mógłby być całkiem prawdopodobny. Dziś takiej opcji już nie ma, a aktualnemu liderowi schyłkowej formacji nie przeszkadza, że będzie promował projekt polityczny, stojący w sprzeczności z postulatami, które jego partia miała na sztandarach od momentu jej powstania. Jeśli potwierdzą się plotki i na statek Tuska wejdą także czołowe twarze PJN, wtedy trudno będzie wskazać ideowe spoiwo tak szerokiej grupy. Spoiwo w postaci udziału we władzy widoczne jest samo aż nadto.

8 czerwca 2011

Polacy i Ukraińcy w pułapce historii i wspomnień

Poniższy tekst jest relacją z debaty, która odbyła się 7 czerwca na Chłodnej 25. Debata połączona była z prezentacją książki "Zakorzeniony kosmopolita. Ihor Szewczenko w rozmowie z Łukaszem Jasiną". Jej prowadzącym był autor książki.

Michał Łuczewski (doktor, Uniwersytet Warszawski): Ihor Szewczenko łączył poczucie jedności między poczuciem tożsamości narodowej a tożsamości moralnej. Na Zachodzie Ukraina kojarzyła się wyłącznie z pogromami na Żydach, Szewczenko podjął się pracy na rzecz zmiany tego stereotypu za pomocą nauki - moim zdaniem w tym kierunku uczynił znacznie więcej, niż polscy intelektualiści. Wchodził w debaty naukowe, między innymi z Ernestem Gellnerem, znacznie częściej niż polska inteligencja. Co nasze elity mogłyby dziś zaoferować Ukrainie? Musimy uznać jej tożsamość - nie tylko przyjąć jej istnienie, ale wysłuchać, co ma ona do powiedzenia i dać im poczucie zrozumienia. Bez niego można oferować im szczytne propozycje, ale nie będą one miały wpływu na rzeczywistość. Połączenie historycznych wizji - jak wskazały to chociażby badania na Włochach i Chorwatach - zdarza się dość rzadko, i wymaga współpracy między dwiema grupami. Odpowiedzią na "polską misję" na Ukrainie nie powinna być rezygnacja z niej, lecz promowanie "misji ukraińskiej" w Polsce.

Łukasz Adamski (Polski Instytut Spraw Międzynarodowych): Dziedzictwo Prystaka czy Szewczenki nie wpłynęło w znaczący sposób na ukraińską codzienność i sposob postrzegania przezeń świata - ograniczone jest ono do elity Kijowa, po części Lwowa i innych miast. Szewczenko to interesująca postać - urodził się pod Warszawą na początku lat 20. XX wieku, kultura polska miała na niego istotny wpływ, a mimo to uważał tożsamość ukraińską za główną. Wpisuje się on w pewną ciekawą prawidłowość - oto postacie, które pozostawały pod silnym wpływem kultury polskiej, były wobec nas znacznie mniej radykalne, potrafiły wręcz promować o nim pochlebne opinie.

Nie za bardzo rozumiem, jak miałoby wyglądać jednanie między narodami - to co widzę, to potrzeba dialogu, przedstawiania sobie wzajemnych perspektyw na historię etc. Polska ma dziś mocny wizerunek na Ukrainie, doceniane jest jej zaangażowanie w "opcję europejską" tego kraju. Jeśli chodzi o relacje międzyludzkie, to pamiętajmy, że obie nacje przez wieki zamieszkiwały jedno państwo, a tożsamości polska i rusińska nie były rozłączne. Okres PRL przeciął te wieloletnie kontakty, dodatkowo tworząc napięcia, np. jeśli chodzi o dziedzictwo akcji "Wisła". Napięcia z pewnością wywołuje temat OUN/UPA, w tym rzezi wołyńskiej, nie brak także wzajemnych stereotypów - a to o kozaczyźnie w Polsce, a to o poczuciu wielowiekowego wyzysku Ukrainy przez Polaków. Jako optymista pokładam nadzieję w dobroczynną rolę takich narzędzi, jak inwestycje czy stypendia naukowe, rozwój dyplomacji kulturalnej i naukowej etc. - to z takich źródeł mogą wyłonić się następcy takich osobistości, jak Szewczenko czy Osadczuk.

Zgadzam się z diagnozą, że w Polsce panuje paternalistyczny stosunek do Ukraińców, którego przejawem jest chociażby poczucie ubieranej w różne słowa "misji", jaką polscy intelektualiści mają wobec Ukrainy, nie da się tym jednak tłumaczyć wszystkiego. Problem nie polega na tym, że Piotr Tyma czy Mirosław Czech są reprezentantami mniejszości ukraińskiej i dlatego nie są słuchani, lecz - przynajmniej jeśli o mnie chodzi - trudno mi się zgodzić.

Łukasz Pawłowski (Kultura Liberalna): Trwa dyskusja na temat tego, która strona dominuje w relacji między polityką państwa wobec swoich sąsiadów a postawami obywateli. Patrząc się na aktualną sytuację w Europie Środkowej wydaje się, że obywatele nie wpływają na politykę zagraniczną - dobitnym tego przykładem były masowe protesty przeciwko wojnie w Iraku, która i tak się odbyła. Jednym z nielicznych wyjątków była wolta w polityce hiszpańskiej po zamachach w Madrycie. Przechodząc na polskie poletko, popatrzmy na stosunki polsko-rosyjskie, gdzie nastąpiła poprawa w społecznym odbiorze Rosjan mimo zupełnie odmiennej polityki polskich rządów. Moim zdaniem dowodzi to odrębności tych dwóch kwestii, tym samym na stosunki polsko-ukraińskie nie należy patrzeć tylko przez pryzmat oficjalnej polityki państwowej.

Mimo postępów polskiej polityki zagranicznej po dziś dzień w rankingach sympatii do sąsiadów Ukraińcy są - obok Rosjan - nadal na dole sondażowej stawki. W pewnym momencie skończą się tematy trudne na poziomie oficjalnym, ale nie gwarantuje to analogicznego przełomu na poziomie społecznego odbioru.

7 czerwca 2011

Fuzja


Uważne Czytelniczki i Czytelnicy tego bloga z pewnością zauważyli już powoli dokonujące się na nim zmiany. Wpierw pojawił się niewielki baner, który klikających przenosił na witrynę "Zielonych Wiadomości", następnie na liście społeczności facebookowych pojawiła się również witryna gazety, na koniec zaś - zmianie uległo logo bloga, przygotowane teraz przez Wojtka Kłosowskiego. Już to krótkie wyliczenie pokazuje, że - wbrew plotkom - Zielona Warszawa żyje i żyć zamierza. Nie ma co ukrywać jednak, że wchodzi ona w nową fazę swojego istnienia, a to dzięki połączeniu sił z redakcją naszego bezpłatnego czasopisma pod redakcją Beaty Nowak i Adama Ostolskiego. Zdecydowałem się na ten krok, bowiem wzajemne wsparcie zielonej obecności w przestrzeni medialnej staje się teraz niezmiernie istotne. Spojrzenie na rzeczywistość społeczną i polityczną z ekopolitycznej perspektywy będzie teraz - mam nadzieję - widzialne bardziej niż do tej pory, pewne plany już są, ale wolę ich nie zdradzać. Niech będą one miłymi niespodziankami dla wszystkich tych, chcących od tego roku widzieć Zielonych w Sejmie.

Nie da się ukryć, że będzie tu nieco mniej tekstów niż do tej pory. Ostatnimi czasy to zjawisko spowodowane było głównie przez moją sesję, skrajnie nie sprzyjającą jakiejkolwiek działalności publicystycznej, chciałbym też - czego nie ukrywam - nieco inaczej kształtować swój czas, tak, by polityka była jego istotnym, nie zaś jedynym elementem. Od jakiegoś czasu informacje na temat zielonych sukcesów w wyborach na świecie czy też przegląd interesujących artykułów w sieci pojawiają się na witrynie Zielonych Wiadomości. Chciałbym, by strona internetowa pisma, którego publicystą zostałem, była swego rodzaju zieloną agencją informacyjną, portalem, trzymającym rękę na pulsie wydarzeń. Będzie to szczególnie istotne w obliczu zbliżających się wielkimi krokami wyborów parlamentarnych. By zapewnić polskim czytelniczkom i czytelnikom pełen dostęp do głównego nurtu politycznych debat w obrębie zielonej rodziny politycznej, udało się nawiązać współpracę z portalem Sieci Współpracowników Europejskiej Partii Zielonych - GreenYourope, dzięki czemu teksty z tej strony tłumaczone będą na polski, a sam portal umieszczać będzie teksty Adama Ostolskiego z jego anglojęzycznego bloga - pierwszy, na temat praw mniejszości seksualnych, już zresztą na GreenYourope wisi.

Zielona Warszawa pozostanie miejscem, w którym znaleźć będziecie mogły/mogli bieżącą publicystykę dotyczącą lokalnych spraw warszawskich - liczę, że dzięki temu blog ten w większym stopniu realizować będzie swoje pierwotne założenie bycia źródłem debaty na temat Warszawy naszych marzeń i stanie się swego rodzaju "internetową wkładką lokalną" Zielonych Wiadomości. Nie znikną stąd recenzje czytanych przeze mnie książek, zaproszenia na lokalne wydarzenia czy spostrzeżenia z odwiedzanych wystaw, a więc utrzymanie dużej roli tekstów kulturalnych czy metapolitycznych na stronie. By szybciej reagować na pędzącą jak szalona rzeczywistość, zdecydowałem się na założenie sobie konta na Twitterze - z poziomu Zielonej Warszawy możecie obserwować najnowsze wpisy, pojawiające się po jego lewej stronie, zaraz pod facebookowymi społecznościami, gorąco zachęcam też do zapisania mojego profilu i jego śledzenia z poziomu samego Twittera. To całkiem niezła lekcja krótkiego i treściwego wyrażania swoich opinii, co może spodobać się szczególnie osobom, nie mającym czasu na czytanie dłuższych postów na blogu. Na pewno będzie tu można znaleźć również odniesienia do wszystkich innych miejsc w sieci innych niż Zielone Wiadomości, w których będzie można znaleźć moje teksty. Dziękując zatem za to, że do tej pory byłyście i byliście z Zieloną Warszawą - proszę o nieregulowanie odbiorników, nadawanie trwa bowiem w najlepsze.

6 czerwca 2011

O literaturze spółdzielczej na lewicowo.pl

Kiedy powiedziałem swojej siostrze o temacie pracy rocznej, jaki postanowiłem wybrać na zajęcia z literatury polskiej XX wieku, nie spodziewałem się żywej dyskusji. Temat kooperatyzmu nie budzi dziś społecznych emocji, spożywcze sklepy „Społem” nie są kojarzone z jakimś innym niż dominujący sposób gospodarowania, a jeśli słyszy się o tej formie własności czy szerzej – międzyludzkiej współpracy – w mediach, to najczęściej przy okazji patologii w spółdzielniach mieszkaniowych albo dążeniach do objęcia działalności kooperatystycznych kas oszczędnościowo-kredytowych tymi samymi przepisami, co zwykłych banków. Dość spore było zatem moje zdziwienie, kiedy dowiedziałem się, że ma ona wśród rodzinnych pamiątek książeczkę spółdzielczą jednego z naszych dziadków, a także kilka innych materiałów poradnikowych, zachęcających do łączenia sił w działalności rolniczej. Co więcej, zdarzyło się jej nawet kiedyś napisać piosenkę o spółdzielczości, choć nie miałem przyjemności jej wysłuchać. Wydarzenie to skłoniło mnie do zastanowienia się nad tym, na ile tematyka ta nie może zostać wydobyta na światło dzienne, a dawne, chlubne tradycje polskiego ruchu spółdzielczego, zrzeszającego w okresie międzywojennym ponad pół miliona osób, przywrócone do publicznej pamięci. Podobnych inicjatyw trochę już jest, dość wspomnieć zainicjowanie wydawniczej serii „Klasycy myśli spółdzielczej” przez łódzkie Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” , teksty na ten temat publikowane w wydawanym przez nie kwartalniku „Nowy Obywatel” czy też poprzez wystawę „Miasto społeczne Warszawa”, którą można było oglądać na Krakowskim Przedmieściu i która uwzględniała także inicjatywy kooperatystyczne.

Mimo wspomnianych przed chwilą wysiłków, niewiele można znaleźć materiałów na temat literatury spółdzielczej, a właściwie inspirowanej spółdzielczością, trudno bowiem mówić tu o zupełnie innym gatunku literackim. Z perspektywy czasu – szczególnie dla kooperatyzmu krzywdzącej, jako że powojenna, „ludowa” Polska, anektując sporo bliskich ruchowi haseł, wykoślawiła je i na długi czas u wielu Polek i Polaków je skompromitowała – czyta się je, w najlepszym wypadku, jako wdzięczne ramoty. W najgorszym – i zważywszy na jasność ich ideowych założeń nie bez powodu – patrzy się na nie niczym na zapowiedzi nurtu socrealistycznego. Warto przyjrzeć się temu, co sobą prezentowały, w jaki sposób realizowały wyrażane przez pionierów polskiej spółdzielczości, takich jak Edward Abramowski i Romuald Mielczarski, zasady i przewodnie wartości, promowane przez ten ruch, a także zauważyć różnorodność form literackich, wykorzystywanych przez osoby piszące wiersze, bajki, dramaty, nowele i powieści, inspirowane przekonaniem, że nasze zakupy mają polityczny wymiar, a wspólne ich robienie ma potencjał, by zmienić świat.

Teoria

Najważniejszym źródłem inspiracji dla ruchu spółdzielczego w Polsce niewątpliwie był Edward Abramowski. Ten wieloletni działacz społeczny i polityczny (członek Polskiej Partii Socjalistycznej) stworzył unikalną wizję „Rzeczypospolitej spółdzielczej” – niepodległej Polski, w której główną rolę odgrywać będą niezależne zrzeszenia spożywców, które dzięki rozwoju kooperatyzmu zaczął tworzyć i przejmować od kapitalizmu wytwórczość coraz to większej ilości towarów. Po zrealizowaniu tej wizji zdecydowana większość życia gospodarczego przeszłaby w ręce samych konsumentek i konsumentów, własność kapitalistyczna pozostałaby na jego marginesie, zaś państwo w swych rękach skupiałoby jedynie te sektory, które wymagałyby centralnego sterowania i rozwoju, takie jak chociażby publiczny transport. Lokalne grupy konsumenckie, akumulując w swych rękach dużą ilość do tej pory rozproszonego kapitału, mogłyby nie tylko zwracać nadwyżkę między cenami hurtowymi a detalicznymi w postaci dywidendy, ale też jej część przeznaczać na inwestowanie w spółdzielnie oraz na fundusz gromadzki, który wraz ze wzrostem swej wartości mógłby stać się źródłem finansowania takich inicjatyw, jak kooperatystyczne szkoły, szpitale czy emerytury. Jedną z idei, którą Abramowski propagował, były również „związki przyjaźni” – zrzeszenia sąsiedzkie, obejmujące najbliższe sąsiedztwo, których członkinie i członkowie mieliby zapewnić sobie finansowe zabezpieczenie w wypadku życiowych problemów, a sama inicjatywa, poza niesieniem pomocy, szerzyć miałaby idee spółdzielcze.

Ciekawym elementem teorii Abramowskiego był fakt, że jego wizja transformacji społecznej obejmowała nie tylko zmiany w gospodarce, ale także stosunkach międzyludzkich. Kooperacja miała zastąpić konkurencję, a stworzenie ekonomicznej demokracji skutkować miało upodmiotowieniem dotychczas biernych mas ludowych. Edukacja ekonomiczna miała doprowadzić do stworzenia świadomego swych praw i obowiązków społeczeństwa, wręcz do jego wyzwolenia – zarówno od spekulacji sklepikarzy, skupujących tanio od producentów i sprzedających drogo konsumentom, w efekcie wyzyskując tak jednych, jak i drugich, zapobiegając jednocześnie jego zniewoleniu poprzez machinę państwową. W tej ostatniej kwestii rozmijał się ze sporą grupą socjalistów, utożsamiających uspołecznienie środków produkcji z ich upaństwowieniem. Jego zdaniem, takie działanie zachowa ludzi w stanie zależności – tym razem od nowego podmiotu politycznego, omnipotentnego państwa, które będzie samodzielnie decydować, co dla ludzi jest najlepsze. Państwo, nawet jeśli przeprowadza postępowe reformy społeczne i polityczne, czyni je znacznie wolniej, niż oddolna, społeczna samoorganizacja, znacznie bardziej dynamicznie przyczyniająca się do zmian na lepsze, niż bierne oczekiwanie na progresywnych ustawodawców. Jak widać z tego pobieżnego opisu, osoba biorąca udział w działaniach spółdzielczych rozwijać ma inne cechy charakteru, niż te promowane w gospodarce kapitalistycznej. Skupianie się na dobrach materialnych zastąpić ma współpraca, podział na rządzących i rządzonych zastąpiony przez dialog, konieczny do zarządzania inicjatywą ekonomiczną, w której co do zasady jedna osoba – niezależnie do finansowego wkładu w spółdzielnię – dysponuje jednym głosem. Zamiast prymatu gospodarki, miała ona zacząć służyć celom społecznym, przyczyniając się do edukacji i poprawy jakości życia, osiągniętej własnymi siłami.

„Tyle pracy leży odłogiem [...] trzeba oświecić lud, uczyć go brać swoje sprawy w swoje ręce, wprowadzić w organiczny związek ze skarbami naszej kultury duchowej, wydobyć na powierzchnię życia ten najcenniejszy surowiec, jaki Polska posiada w swym ludzie” – mówił Romuald Mielczarski do innego tytana polskiej spółdzielczości, przyszłego prezydenta Rzeczypospolitej, Stanisława Wojciechowskiego. Mielczarski, którego wysiłki doprowadziły do utworzenia w pierwszych latach po odzyskania niepodległości zjednoczonej, ogólnopolskiej organizacji kooperatystycznej – Związku Spółdzielni Spożywców. Latami zajmował się rewizją działań lokalnych organizacji, gdzie na własne oczy mógł zetknąć się z rozziewem między szczytnymi hasłami Abramowskiego a polską rzeczywistością – niechlujstwem w prowadzeniu interesów, kłótliwością czy też zamienianiem inicjatyw społecznych w zwykłe sklepiki, nie różniące się w znaczący sposób od tych prowadzonych przez prywatnych właścicieli. Jednym z jego priorytetów było wykorzystanie zasobów finansowych Związku do inwestowania w poprawę życia kulturalnego i edukacji w spółdzielniach, które pojedyncze inicjatywy często zaniedbywały. Spora część z omawianych przeze mnie prac literackich jest pokłosiem tego typu działań, wydanym przez wydział propagandy Związku Polskich Stowarzyszeń Spożywców, który mieścił się w centrali związku na mokotowskiej ulicy Grażyny.

Całość tekstu "Społem fabularyzowane, czyli subiektywny przegląd obecności ideałów spółdzielczych w literaturze międzywojennej" dostępna jest na portalu lewicowo.pl - zapraszam do lektury. Tekst jest pracą roczną, przygotowaną na zajęcia z literatury polskiej XX wieku, odbywające się w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...