W swojej pracy licencjackiej chciałbym przyjąć nieco inną optykę. Choć faktem jest, że we współczesnej telewizji jest znacznie mniej miejsca na kiedyś na pogłębioną, intelektualną rozmowę na temat rzeczywistości, nie oznacza to, że zniknęły wszelkie metody komentowania zmian społecznych i politycznych, wykraczających poza migawki telewizyjnych dzienników. Ich krótkie przypomnienie będzie wstępem do skupienia się na meritum pracy, a więc analizy, jak w zmieniającej się rzeczywistości medialnej odnajdują się seriale animowane dla dorosłych, na przykładzie jednego z nich, popularnej „Głowy rodziny” (ang. Family Guy), w której moim zdaniem najbardziej wyraźnie widać zdolność serialu animowanego dla starszej widowni do komentowania rzeczywistości. Pokrótce – wykorzystując fragmenty filmowe – będę chciał wskazać na możliwości, jakie animacja i towarzyszący jej montaż dają dla aktywnego jej uczestnictwa w publicznej debacie. Wskażę na dwie jej cechy – metanarracyjność oraz karnawałowość – które umożliwiają im zdobycie popularności, zwrócę uwagę na fakt, że świadome ich oglądanie wymaga, wbrew powszechnym opinią, niemałej wiedzy i kulturalnego obycia. Choć animacja ma nieco większą „taryfę ulgową” niż inne formaty telewizyjne, to jednak zdarza jej się wchodzić w – niekiedy bardzo żywiołowe – relacje z rzeczywistością, z procesami sądowymi włącznie. Na tle „Głowy rodziny” będę chciał pokazać także polskie próby jej wykorzystania (na przykładzie „Włatców Móch” oraz „Tysiąca złych uczynków”) oraz uzasadnić opinię, że próby te nie były tak udane, jak ich amerykańskie odpowiedniki.
Inną odpowiedzią na obniżanie się jakości dominujących do końca lat 80. XX wieku wieczornych serwisów informacyjnych stają się satyryczne programy parodiujące je. Sztandarowymi przykładami są tu znane z amerykańskiej sieci Comedy Central „The Daily Show” oraz „Raport Colberta”, które – jak pokazują badania – dla coraz większej grupy młodych osób stają się podstawowym źródłem informacji o wydarzeniach z kraju i ze świata. Z jednej strony mamy w nich tęsknotę za czasami masowej telewizji, kiedy pojedyncze, półgodzinne serwisy były oknami na świat wielomilionowych widowni, z drugiej zaś – postmodernistyczną ironię i dystans, zaprzęgnięte do publicznej służby. Odwracają one logikę tabloidyzujących się głównonurtowych serwisów, skupiając się na polityce i przekonaniach o niej, wykorzystując śmiech na podobnej zasadzie, jak czynią to komicy podczas stand-upów. Często przedstawiając swoją wersję wydarzeń („The Daily Show” bardziej – wedle amerykańskich standardów – liberalną, „Raport Colberta” z kolei igra z konserwatywnym stereotypem widzenia świata), istotnie potrafią informować nie gorzej niż dzienniki telewizyjne, a obecność gości w studiu i pogłębionych – aczkolwiek rzecz jasna humorystycznych – materiałów reporterskich dodaje im publicystycznego sznytu.
Animowane seriale dla dorosłych, spośród których warto wymienić takie tytuły jak „South Park”, „American Dad” czy „Futurama”, znajdują się na nieco podobnej do satyrycznych magazynów informacyjnych pozycji. Za główne zadanie bardzo często biorą sobie ostrą krytykę społeczną, często bijącą we wszystkie strony ideologicznych sporów. Mają one jednak znacznie większe pole do popisu, i to co najmniej z dwóch powodów. Pierwszy polega na technicznych możliwościach, jakie daje sama animacja. Narracja nie wymaga inwestowania w efekty specjalne czy uciekania się do sztuczek w perspektywie kamery, by dana scena wyglądała wiarygodnie. Od samego początku zgadzamy się na ich umowność (jak na razie niewiele przykładów na próby maksymalnego naśladowania rzeczywistości, będące coraz częściej obecne w pełnometrażowej animacji komputerowej – może poza niektórymi produkcjami anime) wytworzonego za pośrednictwem tytułowej kreski świata. Wymyślone przez scenarzystów postacie mogą strzelić sobie w głowę i zaraz później, bez jakichkolwiek obrażeń, chodzić po ścianach i spadać w jednych scenach, a łamać prawa fizyki w innych, w zależności od potrzeby – plastyczność tak wykreowanej rzeczywistości daje pole do popisu wyobraźni bez konieczności dysponowania olbrzymim budżetem na samą produkcję.
Drugim z kolei powodem, dla którym bajki "mogą więcej" jest ich niepoważne traktowanie. Choć w społeczeństwie amerykańskim kulturowa recepcja komiksu – a więc jednego ze źródeł animacji wykorzystywanej w medium telewizyjnym – stoi na wyższym niż polski poziomie, to jednak nadal widoczny jest dystans między nim a innymi gałęziami sztuki. O tym, co to oznacza dla "Głowy rodziny" i innych, podobnych seriali animowanych, opowiem w dalszej części prezentacji.
Najpierw czas opowiedzieć pokrótce o analizowanym przeze mnie serialu. "Głowa rodziny" to kreskówka, która ujrzała światło dzienne w roku 1998, zaraz po finale amerykańskiego Super Bowl, regularna jego emisja ruszyła w kolejnym roku. Składa się on ze skeczy z życia "typowej" amerykańskiej rodziny z klasy średniej – głupkowatego Petera Griffina, jego zajmującej się głównie domem żony Lois, trójki dzieci – gamoniowatego Chrisa, Meg – nastolatki cierpiącej z powodu wyśmiewania jej wyglądu oraz niemowlaka Stewie'go, który owładnięty jest chęcią zdobycia władzy nad światem oraz uśmiercenia własnej matki. Istotną osobą w domu Griffinów jest pies Brian, uwielbiający dobrą lekturę, piękne (i niekoniecznie inteligentne) kobiety oraz dobre alkohole. Interakcje między nimi, a także między poszczególnymi osobami z rodziny a otaczającym ich światem fikcyjnego przedmieścia jednej z metropolii Nowej Anglii – Quahog. Istotną rolę odgrywają tu tak zwane "cutaway gags" – najczęściej kilkunastosekundowe wątki poboczne, nie mające wiele wspólnego z fabułą danego odcinka. Poszczególne epizody nie są ze sobą zbyt powiązane fabularnie, co umożliwia wejście w rytm oglądania serialu praktycznie w dowolnym momencie. Już same jego losy w telewizyjnej ramówce pokazują, że telewizyjne produkcje nie pozostają w społecznej próżni, jako jeden z nielicznych projektów medialnych został on wznowiony po zdjęciu z anteny telewizji FOX, gdy wpierw odniósł sukces w wieczornym paśmie Cartoon Network – Adult Swim, a następnie zanotował rekordową sprzedaż swojego wydania na DVD. Skłoniło to szefostwo kanału FOX do rewizji decyzji o zawieszeniu emisji i – co więcej – przyznania serialowi stałego miejsca w ramówce, do tej pory bowiem zmieniało się ono praktycznie co sezon. Seth MacFarlane – pomysłodawca "Głowy rodziny" – poza sowitym wynagrodzeniem realizuje dla kanału więcej produkcji tego typu – "American Dad" oraz "The Cleveland Show". Ten ostatni serial jest zresztą spin offem, który główną postacią czyni jednego z pobocznych bohaterów "Family Guya". Dlaczego zatem "Głowa rodziny" musiała wrócić i co podtrzymuje jej popularność? Oddajmy głos dwójce młodych mężczyzn z grupy docelowej, do której kierowany jest jego przekaz:
„Ten serial jest cudowny jeśli chodzi o cytowanie”, mówi Kaufman, lat 13, który zdenerwował swojego wuefistę ciagłym jego cytowaniem. „W siódmej i ósmej klasie w Dalton wszyscy znają go na pamięć, poza oczywiście kilkoma osobami, które go nie oglądają.”
„Kocham Głowę Rodziny gdyż jest ona kompletnie absurdalna i niepoprawna – mówi Mary Blakemore, mająca 23 lata fanka z Manhattanu, która często ogląda nagrane odcinki przed snem. (…) Dziecko stale pragnie zabić swoją matkę, rodzice obniżają samoocenę własnej córki. To show komentuje aspekty rzeczywistości, z którymi wiele ludzi nie czuje się wygodnie. Często bywa mroczny i surowy. Uważam go komiczny.”
Wygląda zatem na to, że ceniony jest on dokładnie za te cechy, za które bywa krytykowany przez chociażby Parents Television Council. Animacja daje możliwość użycia groteski na niespotykaną do tej pory skalę, którą można porównać do skeczy Monty Pythona – dla przykładu w jednym z najnowszysch odcinków wracający do szkoły Peter pada ofiarą wydmuchanej przez słomkę... krowy. Osoby sceptycznie nastawione do tej formy ekspresji widzieć będą głównie te brutalne i makabryczne elementy przekazu, jednak pojawiają się w nim także wątki i pomysły, które nie da się tak łatwo zbyć jako element infantylizacji przestrzeni medialnej.
Nie sposób uznać, że przekaz tego fragmentu - SMS-owej sondy na temat cytatu z Henry Davida Thoreau - ma za zadanie sprawić, że osoby oglądające serial miałyby poczuć się lepiej ze swoją niewiedzą. Tego typu pobocznych wątków jest tu dużo, dużo więcej, a znajomość kontekstu kulturowego w dużej mierze warunkuje poziom zrozumienia aluzji, umożliwiający śmianie się z nich. Nie brak tu odwołań do kultury popularnej, ale także do amerykańskiej kultury i historii, co może stanowić wyzwanie także dla widza spoza anglosaskiego kręgu kulturowego. Ze względu na dużą ilość gagów o różnym stopniu intelektualnej głębi (doprawdy nie trzeba mieć wysokiego IQ by być poruszonym puszczeniem wiatrów) możliwa jest rzecz jasna recepcja "Głowy Rodziny" jako prostej, pozbawionej głębi kreskówki (co jak mam nadzieję wskazałem już we wcześniejszych fragmentach), jednak obraz ten burzyć może nie tylko scena powyższa, ale i ta, gdy przenosząc się po różnych wymiarach czasu i przestrzeni Stewie i Brian trafiają do świata satyrycznych rysunków pewnej amerykańskiej gazety.
Wystarczy bardzo szybko wyliczyć elementy które wymagają pewnego rozeznania w tym krótkim, 45-sekundowym fragmencie, by poddać w wątpliwość możliwość łatwego przyporządkowania serialu do na osi wysokie-niskie. By zrozumieć zawarte tu aluzje, należy przypomnieć sobie kulisy ustawy
McCain-Feingold (wspólnej inicjatywy senatorów: Republikanina oraz Demokraty – na rzecz ograniczenia możliwości finansowania kampanii wyborczych przez bogate grupy nacisku, takie jak wielki biznes), skojarzyć, dlaczego prawo to miałoby się podobać amerykańskim liberałom (pod tym tytułem w USA kryją się głównie osoby o poglądach europejskiej socjaldemokracji, opowiadające się za bardziej aktywną rolą państwa w życiu ekonomicznym, większą ilością regulacji etc.), a zaraz potem odpowiednio szybko rozszyfrować aluzję w postaci rządowego kota i broniącej się przed nim Statuy Wolności, odzwierciedlających archetypiczny konflikt między "małym" a "dużym rządem", by zauważyć, że wymaga to przypomnienia sobie wielu faktów i powiązań. Konia z rzędem temu, kto w Polsce pamiętałby po 6-7 latach, bo tyle dzieliło czas debaty nad ustawą od emisji 8. sezonu "Głowy rodziny", jakie ustawy były obiektem debat ówczesnego parlamentu. Okazuje się więc, że nawet szybki montaż, dostosowujący ludzką percepcję do dominujących doświadczeń wideoklipów MTV, filmików z YouTube oraz szybkiego przeskakiwania z jednej strony internetowej na drugą nie muszą koniecznie wiązać się z brakiem możliwości odnoszenia się do rzeczywistości, i to nie pozbawionego ambicji.
Moim zdaniem sukces takiego trybu budowania narracji bierze się z faktu, że w momencie premiery "Głowa rodziny" wyprzedziła trend, który przy jej powrocie na antenę FOX w roku 2005 był już w mediach wyraźnie zauważalny, a mianowicie ich rosnącej defragmentacji. Tak jak rzadko kiedy czeka się dziś na wieczorny dziennik, mając możliwość włączenia kolejnej edycji trwającego całą dobę serwisu informacyjnego, tak zjawisko to stało się jeszcze bardziej widoczne wraz z upowszechnieniem się Internetu. Szybkie łącza oraz serwisy społecznościowe a la Facebook czy Twitter sprawiły, że dziś coraz rzadziej strona główna portalu internetowego staje się jedynym źródłem informacji. Możliwość zasysania z sieci informacji przefiltrowanych wedle indywidualnych gustów z różnych stron internetowych i ich bieżącego komentowania wygląda na ziszczenie się rzeczywistości, opisywanej przez Nicolasa Negroponte w jego "Wieku postinformacyjnym". Bombardowani informacjami, stopniowo przystosowujemy się do coraz bardziej intensywnego kontaktu z zewnętrznymi bodźcami, wymuszającymi szybkie analizowanie i interpretowanie rzeczywistości. "Głowa rodziny", z jej dużą ilością wątków pobocznych oraz pełnym przekrojem łamanych tabu – religijnych, społecznych, obyczajowych, rasowych etc. - idealnie wpasowuje się w tak żywiołowo rozwijający się świat nowoczesnych technologii i towarzyszącego mu szumu informacyjnego.
Wspomniany przed chwilą szum, emitowany przez rosnąca ilość stacji radiowych, telewizyjnych oraz stron internetowych sprawia, że coraz trudniej połapać się nawet w najbardziej masowych przejawach kultury popularnej. Odwołując się do nich, "Głowa rodziny" i inne kreskówki (zjawisko to jest równie zauważalne w "South Parku") stają się swego rodzaju metanarracją – projektem, który żywi się strumieniami kultury popularnej oraz amerykańskiego życia publicznego, ułatwiając ich zrozumienie. Być może zbyt daleko idącym wnioskiem byłoby uznanie, że na podstawie odcinków "Family Guy'a" można nauczyć się tamtejszej kultury i historii, niemniej jednak stanowią swego rodzaju soczewkę, umożliwiającą obejrzenie – naturalnie w krzywym zwierciadle – amerykańskiego społeczeństwa. Każdy odcinek jest swego rodzaju pojedynkiem z osobą oglądającą, nie tylko z powodu częstego balansowania na granicy smaku. Głównym obiektem zmagania staje się pojedynek na sensy – widz, przed każdą emisją, zakłada się z twórcami, ile wątków, anegdot i aluzji jest w stanie zrozumieć. Testowana jest też zdolność jej/jego wyobraźni do wymyślenia możliwości takiego, a nie innego wykorzystania danego motywu, na przykład umieszczenia nalepki wyborczej "McCain – Palin" na masce... hitlerowskiego samochodu z roku 1939, do którego w ramach podróży czasoprzestrzennych, lądując w Polsce, trafili Stewie i Brian.
"Głowa rodziny" nie ucieka od kontrowersji – wręcz przeciwnie, sama dość intensywnie je prowokuje. Podczas niedawnej kampanii prezydenckiej w Stanach Zjednoczonych sporo szumu wzbudził odcinek, w którym Stewie zakochał się w dziewczynce z zespołem Downa. Na pytanie o to, kim są jej rodzice, odpowiedziała, że jej mama jest gubernatorką Alaski. Sęk w tym, że istotnie jedno z dzieci Sary Palin, ówczesnej republikańskiej kandydatki na wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych,
zespół Downa ma. Serial z anteny zdjęty nie został, tak jak nie stało się to po groźbach procesów sądowych o plagiat pewnej postaci kabaretowej, magicznych sztuczek kuglarza, a także zarzutach o antysemicki charakter jednej ze śpiewanych w nim piosenek, odwołującej się do stereotypu żydowskiej chciwości. Mimo to serial jak był emitowany, tak jest, co nie jest normą na przykład w wypadku programów publicystycznych, w których prowadzącym zdarzy się zagalopować "o jeden most za daleko". Zjawisko to dobrze zdaje się odzwierciedlać jedna ze scenarzystek serialu, która w
wywiadzie dla "New York Daily" powiedziała:
„Nasze show łamie zasady równego traktowania – mówi Alex Borstein (…) Jeśli odczekasz odpowiednio długo każda rasa, religia, kstałt oraz wymiar zostnie zbesztany. W czasach, gdy w naszym kraju jest tak wiele cenzury, każde pierdniecie Petera ma wymiar polityczny.”
Warto przekonać się zresztą na własne oczy, jak bardzo „po bandzie” jadą twórcy serialu na przykładzie jednego z ostatnio wyemitowanych przez FOX odcinków, poświęconych powojennym rozliczeniom dwóch starszych sąsiadów Griffinów, z czego jeden miał być komendantem obozu koncentracyjnego, drugi zaś – jego więźniem. Można by się spodziewać, że chociaż świętość w postaci nadawcy, decydującego się na powrót serialu na antenę, zgodnie z rynkową logiką, zostanie zachowany. Nic z tych rzeczy – w pierwszym po wznowieniu serialu odcinku
ostrze dowcipu spada na kierownictwo stacji:
„Zostaliśmy zdjęci z anteny! - oznajmia swej rodzinie fikcyjny charakter, Peter, tłumacząc, że Fox musiał zrobić miejsce tak wspaniałym programom, jak … - i tu następuje długa wyliczanka poległych na placu boju formatów. Bardzo długa wyliczanka. - Czy jest nadzieja? - pyta jego żona, Lois. - Cóż, wydaje się że jeśli wyrzucą do kosza wszystkie te formaty, mamy pewną szansę – odpowiada Peter.”
Wszystkie te pokrótce przybliżone przykłady skłoniły mnie do postawienia tezy, że to, co umożliwia tak dalekie odejście od zasad politycznej poprawności, określić można mianem karnawałowości i sowizdrzalskości animacji dla dorosłych. Swego rodzaju postmodernistyczny nihilizm odgrywa mniej więcej taką samą rolę, jaką w średniowieczu odgrywały lokalne mutacje opowieści o Dylu Sowizdrzale, za nic mającym sobie społeczne normy i obyczaje. By wygrać zakład, potrafił w obecności króla zjeść ludzkie odchody. Był jednoosobową inkarnacją zjawiska karnawału – momentu, w którym odwracane i zawieszane były normy i hierarchie społeczne. Przez krótki czas symboliczne władztwo przejmowały niższe klasy społeczne, a na grzech – w obliczu zbliżającego się Wielkiego Postu – istniało mniej lub bardziej widoczne przyzwolenie. Tak postacie, jak i czas kwestionujący status quo nie służyły jednak jego zmianie, ale wręcz przeciwnie – jego ustabilizowaniu, kanalizując uczucia gniewu i buntu. Podobnie i dziś, kiedy popatrzymy na autorki i autorów animacji, które kpią z politycznej poprawności, nie ma żadnych przesłanek mogących skłonić do wyciągnięcia wniosku, że pragną ją obalić. Wręcz przeciwnie – tak jak Doktor House czy John Steward, prowadzący „The Daily Show” poprzez ironię i dystans de facto pokazują, że świat bez political correctness byłby znacznie gorszy niż ten, z którym mamy do czynienia obecnie. Dzięki temu jednak, że ta ambiwalencja nie zawsze jest widoczna, może on znaleźć swoje miejsce na antenie sieci, której siostrzany kanał informacyjny Fox News słynie z konserwatywnego światopoglądu. Skoro bowiem rola współczesnego sowizdrzała nie jest do końca rolą rozpoznaną, zawsze można spoglądać na krytykę społeczną prezentowaną w serialu wprost – jako atak na „liberalną Amerykę”, który na dodatek trafia do grupy demograficznej młodych mężczyzn między 15 a 30 rokiem życia, która w dużej mierze pod jej wpływem pozostaje.
Na tle amerykańskiej tradycji mniej lub bardziej społecznie zaangażowanej animacji polskie doświadczenia z kreskówkami dla dorosłych nie wyglądają imponująco. Z jednej strony mieliśmy całkiem bogatą tradycję przyzwoitej czy wręcz dobrej jakości bajek dla dzieci (dzięki studiu animacji w Bielsku-Białej), z drugiej – niszowe, ale doceniane dziedzictwa artystycznej animacji dla dorosłych, z nagrodzonym Oskarem „Tangiem” Rybczyńskiego. Swego czasu popularnością cieszyło się wykorzystywanie kukiełek do komentowania bieżących wydarzeń politycznych („Polskie ZOO”, „Gumitycy”), ostatecznie jednak nie przetrwało w zinstytucjonalizowanej formie, takiej jak np. kukiełkowe wiadomości na francuskim Canal+. Dwie próby zmiany tego stanu rzeczy i stworzenia rodzimego odpowiednika „South Parku” czy „Głowy rodziny” - a zatem „Włatcy móch” oraz „Tysiąc złych uczynków”, pozostawiają mieszane uczucia. Pod względem komercyjnym ten pierwszy z dwóch seriali Bartka Kędzierskiego sukces odniósł większy – oglądalność poszczególnych odcinków na antenie TV4 potrafiła zbliżyć się do miliona widzów, serial został wyeksportowany zagranicę, emitowany jest także w polskich stacjach sieci Viacom, m.in. MTV oraz Comedy Central. Opowieść o grupie szkolnych przyjaciół, wśród których mamy młodzieńca owładniętego chęcią władzy nad światem czy też Czesia – zombi z dziurą w głowie – wśród młodej widowni z pewnością odniósł sukces. Takimi sukcesami nie może się pochwalić druga produkcja - „Tysiąc złych uczynków”, opowiadająca historię grupy diabłów, którzy z powodu zaniedbania obowiązków względem Lucyfera zostają skazani na pobyt na Ziemi, na której – jako pozornie zwyczajna rodzina Rogowieckich – mają za zadanie dokonać tytułowych tysiąc złych uczynków. Seria skończyła się na jednym sezonie i nie porwała widowni.
Na czym polega różnica między tymi produkcjami a ich amerykańskimi odpowiednikami? Uderza stosunkowo wolne tempo narracji, znacznie mniej efektowne od „Głowy Rodziny”, co wiąże się z mniejszym wysiłkiem intelektualnym. „Włatcy móch”wyszli obronną ręką, bowiem tak jak „Family Guy” czy „South Park” każdy odcinek stanowi odrębną całość, umożliwiającą „zarażenie się” nawykiem oglądania praktycznie w dowolnym momencie. Co zdaje uderzać w obu polskich przypadkach najbardziej to widoczna kapitulacja wobec rzeczywistości społecznej i politycznej, rozgrywającej się w świecie rzeczywistym, nad Wisłą. O ile kwestie obyczajowe bywają tu poruszane, o tyle obecność bieżącej polityki jest nikła. Może to z jednej strony gwarantować większą długowieczność serialu takiego jak „Włatcy móch”, jednak dowcipy z polityki prowadzonej przez USA kilka lat temu nadal pozostają zrozumiałe (trudno zapomnieć epokę George'a Busha i jego współpracowników). Również kulturowe podłoże rzeczywistości, w której dorastają Czesio, Maślana czy Konieczko pozostaje dość słabo wyeksploatowane, co znowuż – umożliwia eksport serialu na zagraniczne rynki, ale zarazem tępi jego potencjalne, publicystyczne ostrze. Potencjał animacji dla dorosłych z Ameryki polega na tym, że albo jest w stanie wytłumaczyć zagranicznym odbiorcom kontekst lokalnego dowcipu, albo – z powodu siły popkultury i „American way of life” jest on oczywisty. Polskie produkcje wobec tego problemu kapitulują, nie mając ambicji zażartowania sobie np. z któregoś z królów Polski czy jakiegokolwiek rodzimego powstania narodowowyzwoleńczego. Obecność motywów literackich również występuje w stężeniu homeopatycznym, przez co „Włatcy móch”, a tym bardziej „Tysiąc złych uczynków” nie mają środków do kwestionowania podziału na kulturę wysoką i niską, raczej petryfikując dotychczas dominujące przekonanie o pośledniości rozrywki oferowanej przez kreskówki. Wydaje się to wpisywać w szerszą tendencję, widoczną często chociażby w programach satyrycznych (poza wyjątkami w rodzaju „Szymon Majewski Show”) do uciekania od bieżącej tematyki politycznej czy cywilizacyjnej w stronę ponadczasowych dowcipów skupiających się głównie na sferze obyczajowej. W dziedzinie komentarza publicystycznego nadal większą rolę odgrywa nad Wisłą kinematografia, dość wspomnieć takie tytuły, jak „Dzień świra” czy „Cześć Tereska”. Parafrazując Borstein, tu pierdzenie wymiaru politycznego nie ma.
Rzecz jasna nie jest moim celem gloryfikowanie jednego serialu i besztanie innych projektów tego typu. Także podczas „Głowy rodziny” zdarzają się sceny, podczas których robi się słabo i nie pomaga wówczas jakakolwiek ich intelektualna analiza. Największy problem, jaki mam z polskimi odpowiednikami „Family Guy'a” polega na tym, że cechy odpowiadające za fakt jego kulturowego sukcesu – nie tylko w Ameryce – nie są wykorzystywane przez polskich twórców. Można cieszyć się, że po latach faktycznego upadku rodzimej animacji powoli zaczyna ona stawać na nogi, problem w tym, że jej niechęć do wykorzystywania kodu historycznego i kulturowego dostępnego „na miejscu” skazuje projekty w rodzaju „Włatców móch” na kulturową peryferyjność względem produkcji amerykańskich. Brak w nich alternatywnej narracji, a przecież polskie popkulturowe dziedzictwo zasługuje na metakomentarz tak samo, jak i amerykańskie. Jak na razie szanse z tym związane wykorzystywane nie są, co sprawia, że nawet w dziedzinie kultury, używając terminologii znanej chociażby z analiz Immanuela Wallerstina, bliżej nam do globalnych peryferii niż do centrum.
Artykuł jest szkicem prezentacji licencjackiej, wygłoszonej 22 czerwca w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego.