Nie będzie przesadnym uzewnętrznieniem się z mej strony przyznanie się do faktu, że od czasu swego powstania w 2004 roku Socjaldemokracja Polska była partią, na którą zwracałem szczególną uwagę. Nigdy nie byłem zwolennikiem moim zdaniem absurdalnej tezy, jakoby najważniejszą właściwością lewej strony sceny politycznej, do której należy dążyć za wszelką cenę, była jedność. Tak jak i na prawicy, pomysłów na zmianę rzeczywistości wśród sił progresywnych nie brakuje, nic zatem dziwnego, że dla przykładu w sąsiadujących z naszym krajem Niemczech w Bundestagu zasiadają trzy partie na lewo od centrum, podobnie jak w Szwecji czy Finlandii. Sztucznie pompowana jedność, szczególnie w warunkach ordynacji proporcjonalnej, kończy się często koniecznością zawierania koalicji z partiami o znacznie mniej zbieżnym światopoglądzie, jak to było w wypadku aliansów SLD-PSL.
Odejście grupy parlamentarzystek i parlamentarzystów pod wodzą Marka Borowskiego, obudowane sprzeciwem wobec arogancji i korupcji rządów Leszka Millera, dawało szansę na nowe otwarcie na polskiej scenie politycznej. Pamiętajmy, że 3 lata wcześniej zmiecione zostały z Sejmu dwie dotychczas rządzące partie - AWS i UW, a badania opinii publicznej były dla powstającego SDPL całkiem korzystne. Bywały sondaże, w których formacja ta dostawała 11%, i to w zbliżonym czasie, kiedy SLD potrafiło balansować na granicy wyborczego progu. Kompetencja, znane nazwiska, przyzwoicie wyglądający, socjaldemokratyczny program (były to czasy, kiedy można jeszcze było podnosić postulaty takie jak wprowadzenie kolejnej, 50-procentowej stawki podatkowej dla najlepiej zarabiających) - brzmiało to niczym recepta na sukces. Szanse na powrót grupy przeszło 30 osób do Sejmu kolejnej kadencji skończyły się wraz z ogłoszeniem startu w wyborach prezydenckich przez Włodzimierza Cimoszewicza. "Ostatnia nadzieja lewicy" rychło jednak ze startu zrezygnowała, ale było już za późno na odzyskanie poparcia, które przepłynęło z powrotem na konto odnowionego Sojuszu Lewicy Demokratycznej.
Krótki, acz burzliwy okres rządów PiS zakończył się w roku 2007. Partia Borowskiego wraca do Sejmu, wykorzystując do tego koalicję Lewicy i Demokratów. Połączenie dość odległych od siebie środowisk skutkuje problemami z wyrazistością wyborczego przekazu i dość słabym wynikiem wyborczym. SLD pod wodzą walczącego o utrzymanie swej pozycji Wojciecha Olejniczaka kończy współpracę z Partią Demokratyczną. SDPL decyduje się na wyjście z klubu LiD, co de facto oznacza śmierć tego projektu politycznego. Pierwsi spośród 11 posłanek i posłów zaczynają przechodzić z powrotem w orbitę Sojuszu, co oznacza klęskę koncepcji budowania wraz z PD osobnego klubu parlamentarnego. Przez chwilę wydaje się, że poszukiwanie miejsca w politycznej przestrzeni ma sens - koncepcja Centrolewicy, wykorzystującej znane z Parlamentu Europejskiego nazwiska, kończy się jednak klapą. Po dziś dzień nie rozumiem, skąd nadal bierze się przekonanie o tym, że Dariusz Rosati (ówczesna twarz tego projektu) może cokolwiek pociągnąć - brak wizji i chaos organizacyjny towarzyszący tamtej kampanii mogłyby przejść do annałów podręczników politycznego marketingu jako modelowy antywzór.
Dziś, kiedy w kole poselskim SDPL pozostały 4 osoby, wiele wskazuje na to, że niedobitki tej niegdyś całkiem prężnej partii trafią na wyborcze listy Platformy Obywatelskiej. Mogę jeszcze zrozumieć ciche poparcie dla formacji Tuska dla kandydatur do Senatu w rodzaju Marka Borowskiego czy Izabelli Sierakowskiej - logika wyborów w ordynacji większościowej rządzi się swoimi prawami, a już logika ta stosowana w polskiej praktyce w szczególności. Jeśli jednak przewodniczący Socjaldemokracji, pan Filemonowicz,ogłasza wszem i wobec, że alians w postaci startu na listach PO do Sejmu ma wymiar niemal etyczny (kontynuację proponowanej przez Joannę Kluzik-Rostkowską koncepcji "kordonu sanitarnego" wobec PiS), to nie jest w stanie ogarnąć mnie nic innego, jak tylko pusty śmiech. Praca programowa ugrupowania w ostatnim okresie praktycznie zamarła (za wyjątkiem "Zeszytów Socjaldemokracji", redagowanych przez właśnie wyrzuconego przez Filemonowicza jej wiceprzewodniczącego i niegdysiejszego warszawskiego radnego, Bartosza Dominiaka, który deklaruje wolę walki o ugrupowanie) i chyba tym intelektualnym uwiądem należy tłumaczyć, dlaczego obecny przewodniczący partii przynajmniej deklaratywnie lewicowej tłumaczy swój pomysł na alians z konserwatywnymi liberałami. Najwyraźniejszym dowodem na ów uwiąd wydaje się wyliczenie programowej zbieżności między nim a Platformą, a mianowicie przekonanie o przyjęciu przez formację rządzącą liberalnego kursu w sprawach in vitro oraz związków partnerskich. Pal licho, że brak tu jakiegokolwiek postulatu ekonomicznego - już sam fakt, że owo mityczne poparcie dla tych postulatów przez PO jest póki co palcem na wodzie pisane wskazuje, że poruszamy się tu w obrębie nie faktów, ale co najwyżej halucynacji aktualnego przewodniczącego SDPL.
Jeśli do porozumienia ostatecznie dojdzie, bardzo możliwe, że na liście wyborczej PO w tym samym, krakowskim okręgu, znaleźć będzie można Jarosława Gowina oraz Wojciecha Filemonowicza. Dziwnym trafem nie wierzę w to, że lider tego, co zostało jeszcze z SDPL będzie w stanie przekonać do swoich postulatów obyczajowych znanego konserwatystę. Mam zresztą spore obawy, czy będzie w stanie przekonać do siebie krakowski elektorat, jak również, że na bazie nazwisk, które ewentualnie do Sejmu się dostaną (realne szanse zdają się mieć Rosati i Pinior) będzie w stanie cokolwiek zbudować. Dużo bardziej prawdopodobne, że szybko zwiążą się one dużo ściślej z Platformą Obywatelską - znając chociażby stanowisko Rosatiego w sprawie niesławnej dyrektywy Bolkesteina, która w pierwotnej formie praktycznie legalizowała ogólnoeuropejski dumping socjalny na rynku pracy, niespecjalnie mnie to dziwi. Bycie grabarzem nie jest najbardziej wdzięcznym zadaniem, ale Filemonowicz, jak na razie, zdaje się wypełniać je wzorowo.
Piszę o tym dość sporo, bo jest mi zwyczajnie, po ludzku przykro. Mój pierwszy w życiu głos w wyborach, w 2005 roku, oddałem na kandydatkę Zielonych startującą z list właśnie tej partii. Nasze polityczne drogi wielokrotne się krzyżowały, a w formacji tej poznałem wiele osób, co do których nie mam wątpliwości, że są one kompetentne i wrażliwe społecznie. Niestety, to właśnie one padły ofiarą politycznej wolty aktualnego przewodniczącego. Czy mogło być inaczej? Wydaje się, że gdyby SDPL zdecydował się na kontynuację współpracy z SLD po roku 2007, miałby organizacyjne i merytoryczne zasoby do stanie się może nie tyle równorzędnym partnerem Sojuszu, co jego silnym koalicjantem. Pamiętajmy, że od politycznej woli zależy naprawdę wiele - w 2001 roku liczący 16 osób klub Unii Pracy był równorzędnym, i nie zawsze łatwym, partnerem dla mającego 200 szabel w Sejmie SLD. W wypadku, gdy Sojusz posłanek i posłów miał nieco ponad 40, a SDPL - 11, taki rozwój wypadków mógłby być całkiem prawdopodobny. Dziś takiej opcji już nie ma, a aktualnemu liderowi schyłkowej formacji nie przeszkadza, że będzie promował projekt polityczny, stojący w sprzeczności z postulatami, które jego partia miała na sztandarach od momentu jej powstania. Jeśli potwierdzą się plotki i na statek Tuska wejdą także czołowe twarze PJN, wtedy trudno będzie wskazać ideowe spoiwo tak szerokiej grupy. Spoiwo w postaci udziału we władzy widoczne jest samo aż nadto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz