Bywają takie płyty, które mogą zapowiadać społeczną zmianę. W 2005 roku Lao Che robił furorę albumem "Powstanie Warszawskie", który doskonale wpisywał się zarówno w proces zastępowania dyskusji na temat zasadności tego wydarzenia historycznego jego niepodlegającym dyskusji hołdem, jak również w ówczesny sondażowy zwrot w prawo, z marzeniami o wspólnym tworzeniu IV Rzeczypospolitej przez PO i PiS włącznie. Teraz, na początku roku 2011, furorę robi folkowo-punkowa płyta projektu R.U.T.A., wskrzeszającego, zgodnie z podtytułem albumu, "Pieśni buntu i niedoli XVI-XX wieku".
Pod względem muzycznym, jak można się domyślić, jest to raczej dość luźna interpretacja (w wywiadzie z twórcami powiedzieli oni, że ich tradycyjna linia melodyczna jest niezrozumiała dla ucha osoby współcześnie słuchającej), natomiast tekstowo, muszę powiedzieć, robi to niezgorsze wrażenie. Za estetyką punkową nie przepadam, jeśli ktoś nie lubi tego typu muzyki może mieć poczucie pewnej monotonii podczas słuchania rzeczonej płyty. Zdarzają się kompozycje wyłamujące się z tej jednorodnej konwencji, niewątpliwą perełką są też dwa ukryte utwory - powojenne nagrania ludowych pieśni dalekich od "sielskiego i anielskiego" obrazu wsi. Co ciekawe, premiera płyty - nie powiem że celowo, bo byłoby to absurdalne, niemniej jednak korelacja ta zdaje się znacząca - zbiega się z jednej strony z ogólnym wzrostem notowań lewicy w sondażach, z drugiej zaś strony z zaskakującym dla wielu badaczek i badaczy polskiej sceny politycznej przyrostem poparcia dla Prawa i Sprawiedliwości wśród osób młodych. Jak zatem, jeśli w ogóle można, łączyć wspomniane przeze mnie przed chwilą wydarzenia?
Nie trzeba mocno wsłuchiwać się w teksty by dostrzec, że całkiem zauważalną popularność (mierzoną chociażby ilością medialnych publikacji na jej temat) zdobywa płyta, która jest jawnie polityczna. Wygrzebując z niebytu opowieści o złych panach i podrywających wiejskie dziewczyny księżach, projekt R.U.T.A. pragnie połączyć dawne bunty ze współczesnym ruchem progresywnym i alterglobalistycznym. Klip do utworu "Z batogami" nie pozostawia co do tego wątpliwości - czy strzela żołnierz "polski" czy "zaborczy", czy też współczesny policjant, opresja pozostaje ta sama. To spore - także intelektualne - wyzwanie dla wszystkich, chcących udowadniać, że różnice klasowe czy antyklerykalizm nie odzwierciedlały i nie odzwierciedlają aktualnych problemów społeczeństwa nad Wisłą, a są jedynie przyniesioną z Zachodu intelektualną rozrywką wyalienowanych "z ludu" kosmopolitów.
Kto choć przez chwilę przestanie traktować kulturę szlachecką I Rzeczypospolitej jako jedyną kulturę rodzimą, ten szybko zda sobie sprawę, że wielu spośród opiewanych na kartach podręczników wodzów i ich żołnierzy, zdobywających Kreml czy też bawiących się w bycie "przedmurzem Europy" było równocześnie elementem systemu rosnącego wraz z upływem czasu wyzysku. Wystarczy zerknąć do książki z historii ekonomii, by zobaczyć rezultaty obecności systemu folwarczno-pańszczyźnianego: akumulowany przez szlachtę kapitał inwestowany był głównie w sprowadzane z zagranicy dobra luksusowe (pierwszy zauważalny - i dyskusyjny jeśli o skuteczność chodzi - rozwój manufaktur usiłował przeprowadzić Stanisław August Poniatowski), skarb państwa w wyniku szlacheckich przywilejów najczęściej świecił pustkami, a niewielkie możliwości zarobkowe polskiego chłopa oznaczały duszenie popytu wewnętrznego, co uniemożliwiało szerszy rozwój miast i produkcji dóbr innych niż eksportowane płody rolne, ewentualnie nisko przetworzone surowce nieodnawialne. Wystarczy połączyć te fakty ze sobą, by np. rabację galicyjską przestać uważać za wydarzenie potwierdzające brak "uczuć patriotycznych" w ludności, ale za chęć ulżenia ekonomicznej desperacji, która jeszcze na przełomie XIX i XX wieku (m.in. z powodu peryferyjnego położenia w obrębie Austro-Węgier i dużego rozdrobnienia gospodarstw rolnych) trapiła w postaci "nędzy galicyjskiej" lokalną ludność.
"Gore" nie mogła wyjść w bardziej wymownym czasie. Pryska mit "zielonej wyspy" i mającej być jej podstawą, powoli tworzącej się rodzimej klasy średniej. Zamiast tego mamy wysokie bezrobocie wśród absolwentek i absolwentów szkół wyższych oraz niechlubny rekord w ilości ludzi pracujących na pozakodeksowych umowach o pracę. Poczucie dysonansu między cukierkową rzeczywistością programów informacyjnych oraz wielkomiejskich, aspiracyjnych seriali zdaje się nawarstwiać - poczucie zablokowanych możliwości awansu społecznego i wytwarzania się nowej grupy przegranych w społecznym wyścigu - prekariatu, również zdaje się rosnąć.
Być może część tej grupy - wierząc w deklaracje z partyjnych sztandarów - przerzuca swe sympatie z PO do SLD, ale część zdaje się zawierzać PiS-owi. To we wspomnianych powyżej faktach - a nie zdradzie liberalnego programu ekonomicznego, jak sugeruje to "Newsweek" - upatrywałbym tego przyrostu poparcia. Rzecz jasna nie dziwią mnie deklaracje, że Jarosław Kaczyński swego czasu obniżył podatki, więc jest bardziej wiarygodny w tej kwestii niż Donald Tusk - na poziomie faktów to prawda. Inną rzeczą są jednak emocje, a tu PiS, jak żadna inna partia, odwołuje się do społecznego solidaryzmu, który dla osób, którym właśnie ogranicza się wprowadzeniem stosownej odpłatności dostęp do studiowania drugiego kierunku może mieć znaczenie większe, niż się nam wydaje.
W odpowiedzi na posmoleński "głód państwa" lewica głównego nurtu nie potrafiła zaproponować przekonującej odpowiedzi, zajmując się głównie własnym PR-em, marzeniami o udziale w przyszłym rządzie oraz - jak niedawno w analizie dla "Polityki" wskazał Robert Krasowski, powrotem do noszenia butów po "trzeciej drodze" w wersji Leszka Millera. Dla zbuntowanych młodych "oldskulowy" Jarosław Kaczyński, który ostatnimi czasy pisze im nawet specjalne listy, staje się jednocześnie rebeliantem przeciwko systemowi, który dławi ich tak samo jak jego (a przynajmniej tak może im się wydawać), a także autentycznym państwowcem. Trudno ciągnąć jako kontrnarrację wizji dobrej Unii Europejskiej, kiedy od dawna pogrążona jest w wewnętrznym kryzysie - tym bardziej, że mało która siła polityczna głównego nurtu w Polsce (szczęśliwie z wyjątkiem Zielonych - tak polskich, jak i europejskich) ma coś rzeczowego do powiedzenia w kwestii stworzenia warunków do stworzenia silnej nie tylko ekonomicznie, ale też społecznie, ekologicznie i politycznie Europy.
Jeszcze niedawno wszyscy skazywali Jarosława Kaczyńskiego na polityczną wegetację, a tymczasem może okazać się - jeśli w ciągu najbliższego pół roku SLD nie weźmie się do roboty, zamiast opowiadać niestworzone historie o "państwie jako supermarkecie" - słuchacze i słuchaczki R.U.T.Y. obalą panów i plebanów, wybierając Prawo i Sprawiedliwość. Zdanie to, w obliczu przedstawionych przeze mnie faktów, brzmi kuriozalnie, ale w kuriozalnej, polskiej polityce takie scenariusze mają dość wątły z mojego punktu widzenia urok możliwości spełnienia...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz