Siedzę i czytam, czytam i obserwuję. Przygotowuję się do egzaminu z kultury polskiej w XIX wieku, w jednym oknie internetowej przeglądarki trzymam otwarte najnowsze doniesienia, w drugim - internetową bibliotekę, w której czeluściach zagłębiam się na długie godziny. Lektura co po niektórych dzieł wciąż budzi emocje, szczególnie, kiedy pomyśli się o szkolnych kanonach lektur i skrzeczącej za oknem rzeczywistości społecznej i politycznej. "Byt określa świadomość" - czyżby? Dziadzio Marks w czasach mediokracji, miast, mas i maszyn spotęgowanych do nieprawdopodobnych rozmiarów mógłby zacząć zastanawiać się nad tym, czy nadal jest to stwierdzenie adekwatne. Gdyby tak było, już dawno doszłoby do jakiegoś wielkiego, społecznego wybuchu - jak 60% społeczeństwa między Bugiem a Odrą żyło poniżej minimum socjalnego, tak żyje. Jak 20% dzieci wiedzie życie w ubóstwie, tak od lat już, mimo gospodarczych wzrostów, haseł o gonieniu Europy, drugiej Irlandii czy "zielonej wyspie na czerwonym morzu recesji" pozostaje. I co? I nic. Dlaczego?
Kto poznałby dokładną odpowiedź na to pytanie, ten miałby w swych rękach połowę sukcesu w drodze do zmiany społecznej i politycznej. Zatem siedzę i czytam, czytam i obserwuję. Przypominam sobie, jak naucza się o "wielkich poetach" w szkołach, jaki dobór lektur się proponuje i jak się je omawia. Jeśli trafi się na dobrą nauczycielkę lub nauczyciela, można jeszcze ten proces przeżyć. Jeśli jednak styczność z literaturą, coraz częściej ograniczająca się do ściągawek, skończy się na dywagacjach "co autor miał na myśli" i rozbiorze stosowanych środków stylistycznych, wtedy w głowach może zostać tylko grunt do "konserwatywnej modernizacji", z jakim mamy teraz do czynienia. Wystarczy tylko popatrzeć, jak w ciągu 3 lat liceum najwięcej miejsca przy rozszerzonym języku polskim (cały semestr) zajmował romantyzm, a pozytywizm, kierujący się innymi przesłankami, choć troszeczkę mogący nakierować na realne problemy współczesnego państwa, takie jak chociażby prawa kobiet, stosunek do mniejszości czy edukacja, ściśnięty jest między mesjanistyczne widzenia a młodopolskie miraże - oba stylistycznie ciekawe, jednak w sensie cywilizacyjnym dające XXI wiekowi dość niewiele.
Ktoś mógłby rzec, że literaturę nie należy mieszać w politykę - zdecydowanie odrzucam to stwierdzenie. Jest ono kapitulacją wobec faktu, że literatura przekazuje treści epoki, reprezentuje lub kontruje dominujący światopogląd, zmienia ludzkie przeświadczenie o rzeczywistości. Na rzekomej "neutralności" tradycji literackiej zależy przede wszystkim dwóm grupom - neokonserwatystom, którzy chcą zachować korzystne dla nich status quo, oraz neoliberałom, dla których to, co dawne, może być albo źródłem zysku, albo co najwyżej dającym się ominąć balastem kulturowym, do zmiękczenia przez wolny rynek. Ani jedna, ani druga postawa nie gwarantuje znalezienia odpowiedzi na wyzwania współczesności, żadna z nich, mimo tworzenia pozorów, nie jest tak naprawdę "modernizacyjna". Co więcej, ich mieszanie się ze sobą, jak udowadnia kampania dwóch głównych kandydatów na prezydenta w tych wyborach, jest łatwiejsze, niż można by się spodziewać. Jerzy Jedlicki w swej książce, "Jakiej cywilizacji Polacy potrzebują?" tłumaczy, czemu tak jest. Nowoczesne, zachodnie społeczeństwa, to społeczeństwa techniczne, ze swej natury bardziej ekstrawertyczne, wkluczające, otwarte na racjonalizm. Społeczeństwo polskie, jego zdaniem, jest społecznością literatury, pielęgnującą własne wnętrze, zamkniętą i mistyczną. Wydaje mi się, że widać to na każdym kroku.
Można oczywiście zasłaniać się historycznymi zaszłościami, ale nie wszystko da się wytłumaczyć li tylko czynnikami zewnętrznymi. Oto "Ksiądz Marek" Juliusza Słowackiego, jednego z największych polskich twórców. Streśćmy fabułę - szlachta konfederacka, broniąca kraju (a dokładnie - przywilejów szlachty katolickiej, zagrożonej "równouprawnieniem" protestanckim i prawosławnym przez naciski Katarzyny Wielkiej na Stanisława Augusta Poniatowskiego), zastanawia się, czy nie opuścić Baru z armią i pieniędzmi, by udać się do Turcji i stamtąd kontynuować boje. Ksiądz Marek dzielnie oponuje, oskarżając wszystkich o zdradę i ciskając kośćmi jakiegoś zmarłego w zgromadzony w kościele tłum. W międzyczasie Żyd-rabin stereotypowo marzy o zyskach ze sprzedaży dywanów osób uciekających z miasta. W jego domu pojawia się szlachcic-półzdrajca. Córka rabina całuje mu nogi. W wyniku rozwoju wypadków rabin zostaje na rozkaz owego szlachcica powieszony, jego córka zbliża się do chrześcijaństwa, morderca jej ojca proponuje jej małżeństwo, a ona - stając po stronie jedynej słusznej, bo polskiej - przyczynia się do podpalenia szpitala, po to, by uciekający zeń ludzie pozarażali rosyjską armię. Atak przeciwko niej z początku prowadził ksiądz Marek, zadając cudem spore straty, potem zaś, pojmany i skazany za biczowanie, siłą woli (bo bałbym się ją określać jako siłę boską) doprowadza do zabiczowania się na śmierć rosyjskich żołnierzy, mających mu zadać cierpienie. Całość kończy się happy endem, dzielny Pułaski odbija bowiem Bar z rąk Moskali.
Teraz zagadka logiczna - jaką Polskę można budować, mając takie wizje w głowach? Ktoś powie, że mało kto "Księdza Marka" czytał. Nieważne. Nie liczy się w tym momencie to, ile osób go czytało, ale kim one były. Romantyzm przesiąknął sposób myślenia politycznych elit, a jego polska wersja, która rozwinęła się po powstaniu listopadowym, poszła w kierunku dalekim od emancypacyjnego charakteru. Pierwsze dzieła mogły wskazywać na chęć dowartościowania ludowości i stworzenia nowej, alternatywnej kultury, pozbawionej tak silnego balastu szlacheckiego dziedzictwa. Kiedy jednak zaczęło się "krzepienie serc", wtedy czar w dużej mierze prysł, a mistycyzm, graniczący z kompletną irracjonalnością, mającą tłumaczyć samobójcze decyzje cywilizacyjne i polityczne, stał się środkiem narracji dominującej kliki, trzymającej władze nad sercami i umysłami Polek i Polaków. O tym, jak silna była to władza, niech świadczy drugi biegun literacki, a zatem pozytywizm. W "Lalce" nie obywa się bez beznadziejnej miłości, nie brakuje wzmianek o politycznej naiwności w rodzaju wyczekiwanego przez Rzeckiego najazdu Napoleonidów. Wokulski na końcu wyjeżdża, zwiedza świat, co daje nadzieje. A jednak w nadziei tej czai się nuta lęku. A jeśli wróciłby on jako ksiądz Marek?
Jest jednak coś, co sprawia, że nie podpisałbym się pod niedawnym tekstem Cezarego Michalskiego. Jego wrażenia z lektury "Jądra ciemności" Conrada są dla mnie przerażające - nawet pomimo wszystkich zastrzeżeń i problemów, jakie mam z krajem, w którym żyję, mając w pamięci zło i cierpienie, nie napisałbym, że "bez mrugnięcia okiem zabiję „dzikusa”, a mojej „cywilizacji” będę bronił do utraty tchu". Wystarczy spojrzeć na karty książki Jana Sowy o globalizacji, by zobaczyć rezultaty takiej modernizacji - dziś Kongo nie wydaje się przypominać kraju Europy Zachodniej dużo bardziej, niż przed kolonialnymi zapędami belgijskiego króla Leopolda, co w ciągu 40 lat doprowadziło do wyeksportowania stamtąd ogromnej ilości kapitału i zmniejszenia się populacji kolonii o połowę z powodu stosowania przemocy jako pełnoprawnego środka do osiągania celu. Społeczne oburzenie po ujawnieniu tego faktu było tak duże, że w 1908 roku Kongo przestało być prywatnym folwarkiem Leopolda II i uzyskało status belgijskiej kolonii. Mroczne dziedzictwo tamtego czasu trwa do dziś, a jeśli ktokolwiek, z poczuciem wyższości chce opowiadać o obcinaniu przez rebeliantów kończyn maczetami, ten wiedzieć powinien, że to zwyczaj, który do serca Afryki przywlekli najmici "cywilizowanego" króla.
Marzenie o modernizacji za pomocą jaczejki jest wizją wśród sporej części rodzimych elit całkiem popularną. Wynika często z niezrozumienia prostego faktu - utwierdzając tradycyjne kanony społeczne, tego romantycznego "polskiego ducha", za jednym zamachem zapewnia się dwie kwestie. Oto tworzy się podmiot zbiorowy, w swej masie, jak wskazuje Jedlicki przy omawianiu tego wzorca, jednolity i nie dopuszczający zbyt wielu odstępstw, a z drugiej - pokorny i posłuszny, bo pozbawiony własnej, alternatywnej narracji. Być może to byt wpływał na to, że niemieccy chłopi w XVI wieku powstali przeciwko swym władcom, jednak bez świadomości i możliwości wyobrażenia sobie alternatywy bunt ten skazany był na porażkę. Tak jak protestantyzm ocalił druk, tak tylko spójny, uniwersalistyczny przekaz może walczyć o zmianę społecznych reguł gry. Mesjanizm, tworzenie zbitki "Polak-katolik", antysemickie uprzedzenia - wszystko to z jednej strony konstytuuje łatwą do rządzenia, opresywną wspólnotę, z drugiej zaś wytraca się narzędzia do wyobrażenia sobie innego jej porządku. Właśnie dlatego wojnę między PO a PiS można portretować jako walkę między zawsze dobrym indywidualizmem a wiecznie złą wspólnotą. Jakakolwiek "droga środka" - niekoniecznie politycznego centrum, bardziej jakiejkolwiek, kompleksowej alternatywy - zostaje w takim manichejskim sposobie widzenia świata zmiażdżona.
Narzekania na "ciemny lud", "nieoświecone mohery" etc. kontynuują niechlubną tradycję patrzenia się na innych ludzi z poziomu właściciela folwarku. O tym, jaką rzeczywistość umożliwia taki język i takie traktowanie człowieka, przeczytać możemy w "Ulanie", powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Oto młody właściciel folwarku na Białorusi, niejaki Tadeusz, zaurocza się w tytułowej, lokalnej dziewczynie. Ta, ze względu na męża i dzieci, opiera się, ale siła przekonywania szlachcica (i jego możliwości czynienia krzywdy) zwycięża nad lękiem przed przemocą męża czy ostracyzmem lokalnej wspólnoty. Zgadza się na romans, co prowadzi do ciągu tragicznych wydarzeń. Ostatecznie, po powrocie Tadeusza do domu z wyjazdu, kiedy przyjeżdża z nową żoną, odtrącona, wiejska kobieta decyduje się na samobójstwo. To symptomatyczne, że w całej powieści jej najbardziej samodzielnym czynem staje się pozbawienie samej siebie życia, jak również ciekawie byłoby przyłożyć szlachcica Tadeusza do mickiewiczowskiego "Pana Tadeusza" - czyżby druga strona tego samego medalu? Patrząc się na komentarze VIPek i VIPów do aresztowania Polańskiego za gwałt sprzed lat, Ulena zdaje się być archetypem dla wszystkich osób, skrzywdzonych przez możniejszych od siebie.
Kiedy Manuela Gretkowska ogłaszała, że Polska jest kobietą, świadomie bądź nie zwerbalizowała prawdę o meandrach polskiej modernizacji. Jej wykonywanie przez elity często - zbyt często - przypominało postawę Tadeusza wobec Ulany. Pierwotne wspólnoty przemiany ekonomiczne silnie przeorały, a zanim powstałą w wyniku tych przeobrażeń alienację w jakikolwiek sposób mogły załagodzić samoorganizacja społeczna czy też wsparcie państwa, wydarzenia historyczne krzyżowały te plany. II Rzeczpospolita nie zrealizowała wielu marzeń i aspiracji, a osoby tworzące jej mit powinny odnieść się do żałosnych wskaźników nie tylko ekonomicznych, ale również socjalnych i edukacyjnych, przytaczanych chociażby w późnej twórczości Aleksandra Świętochowskiego. Smutnym, ale niezaprzeczalnym faktem jest to, że analfabetyzm ostatecznie wypleniła władza komunistyczna. Jej "modernizacja za pomocą jaczejki" skończyła się jej upadkiem, zdążyła jednak w międzyczasie dokonać wielu spustoszeń ekologicznych i zlikwidować społeczną, niezależną samoorganizację. Zdławienie "pierwszej Solidarności", a także protestów społecznych początku lat 90. (już przez nową władzę) postawiło kropkę nad i, jeśli chodzi o możliwość zaistnienia alternatyw - także intelektualnych. Wystarczyło nieco siły i sporo propagandy i ciach - oto chroniący ludzkie życie przed tragicznymi efektami zatrucia wody i powietrza ekolodzy stali się broniącymi żabek zacofańcami, osoby walczące o prawa kobiet - "radykalnymi feministkami" etc.
Rozdrobnienie uniwersalnych dążeń jest skuteczne - po dziś dzień, dla przykładu, znaleźć można ekologów, którzy "z pedałami nie rozmawiają" - nawet, jeśli wspólnymi siłami można by było zrobić dużo więcej dla społecznej zmiany. Polska odmiana romantyzmu, gdzie pojedyncze jednostki rościły sobie monopol na prawdę i słuszne odczytanie "patriotycznych poruszeń", objawia się także i tu. Tymczasem ani Spartakus, ani Jakub Szela, nie prowadzili wojen, które mogli wygrać - właśnie dlatego, że nie szła za nimi wizja i poczucie możliwości zmiany. Tymczasem samotne rzucanie się na barykady dla wielu nadal pozostaje wzorcem skutecznego uprawiania polityki - i to najlepiej, by w ogóle słowa "polityka" nie używać. Płonna to jednak nadzieja. Bez wsparcia innych Ulana jak odłożyła nóż, mogący ochronić ją przed żądzą Tadeusza, tak odłoży ponownie, gdy zechcą stawiać jej pod oknem elektrownię atomową, jeszcze bardziej zabronić aborcji czy też nakazać posyłać dziecko na religię do szkoły. Dopóki Ulana, Meir Ezofowicz, Stanisław Wokulski, rodzina Malinowskich i wiele, wiele innych postaci i postaw - tak literackich, jak i rzeczywistych - nie zaczną współdziałać na rzecz tworzenia progresywnej wizji zmian, otwartego społeczeństwa i zrównoważonego rozwoju, dopóty jedynym wyjściem dla nich będzie emigracja - wewnętrzna bądź zewnętrzna, a dla osób, takich jak Madzia Buczek z "Emancypantek", jedyną nadzieją na godne życie pozostaną działania w rodzaju wstępowania do klasztoru. Być może taki sojusz byłby naszym Rokiem 1968.
Siedzę i czytam, czytam i obserwuję.
Kto poznałby dokładną odpowiedź na to pytanie, ten miałby w swych rękach połowę sukcesu w drodze do zmiany społecznej i politycznej. Zatem siedzę i czytam, czytam i obserwuję. Przypominam sobie, jak naucza się o "wielkich poetach" w szkołach, jaki dobór lektur się proponuje i jak się je omawia. Jeśli trafi się na dobrą nauczycielkę lub nauczyciela, można jeszcze ten proces przeżyć. Jeśli jednak styczność z literaturą, coraz częściej ograniczająca się do ściągawek, skończy się na dywagacjach "co autor miał na myśli" i rozbiorze stosowanych środków stylistycznych, wtedy w głowach może zostać tylko grunt do "konserwatywnej modernizacji", z jakim mamy teraz do czynienia. Wystarczy tylko popatrzeć, jak w ciągu 3 lat liceum najwięcej miejsca przy rozszerzonym języku polskim (cały semestr) zajmował romantyzm, a pozytywizm, kierujący się innymi przesłankami, choć troszeczkę mogący nakierować na realne problemy współczesnego państwa, takie jak chociażby prawa kobiet, stosunek do mniejszości czy edukacja, ściśnięty jest między mesjanistyczne widzenia a młodopolskie miraże - oba stylistycznie ciekawe, jednak w sensie cywilizacyjnym dające XXI wiekowi dość niewiele.
Ktoś mógłby rzec, że literaturę nie należy mieszać w politykę - zdecydowanie odrzucam to stwierdzenie. Jest ono kapitulacją wobec faktu, że literatura przekazuje treści epoki, reprezentuje lub kontruje dominujący światopogląd, zmienia ludzkie przeświadczenie o rzeczywistości. Na rzekomej "neutralności" tradycji literackiej zależy przede wszystkim dwóm grupom - neokonserwatystom, którzy chcą zachować korzystne dla nich status quo, oraz neoliberałom, dla których to, co dawne, może być albo źródłem zysku, albo co najwyżej dającym się ominąć balastem kulturowym, do zmiękczenia przez wolny rynek. Ani jedna, ani druga postawa nie gwarantuje znalezienia odpowiedzi na wyzwania współczesności, żadna z nich, mimo tworzenia pozorów, nie jest tak naprawdę "modernizacyjna". Co więcej, ich mieszanie się ze sobą, jak udowadnia kampania dwóch głównych kandydatów na prezydenta w tych wyborach, jest łatwiejsze, niż można by się spodziewać. Jerzy Jedlicki w swej książce, "Jakiej cywilizacji Polacy potrzebują?" tłumaczy, czemu tak jest. Nowoczesne, zachodnie społeczeństwa, to społeczeństwa techniczne, ze swej natury bardziej ekstrawertyczne, wkluczające, otwarte na racjonalizm. Społeczeństwo polskie, jego zdaniem, jest społecznością literatury, pielęgnującą własne wnętrze, zamkniętą i mistyczną. Wydaje mi się, że widać to na każdym kroku.
Można oczywiście zasłaniać się historycznymi zaszłościami, ale nie wszystko da się wytłumaczyć li tylko czynnikami zewnętrznymi. Oto "Ksiądz Marek" Juliusza Słowackiego, jednego z największych polskich twórców. Streśćmy fabułę - szlachta konfederacka, broniąca kraju (a dokładnie - przywilejów szlachty katolickiej, zagrożonej "równouprawnieniem" protestanckim i prawosławnym przez naciski Katarzyny Wielkiej na Stanisława Augusta Poniatowskiego), zastanawia się, czy nie opuścić Baru z armią i pieniędzmi, by udać się do Turcji i stamtąd kontynuować boje. Ksiądz Marek dzielnie oponuje, oskarżając wszystkich o zdradę i ciskając kośćmi jakiegoś zmarłego w zgromadzony w kościele tłum. W międzyczasie Żyd-rabin stereotypowo marzy o zyskach ze sprzedaży dywanów osób uciekających z miasta. W jego domu pojawia się szlachcic-półzdrajca. Córka rabina całuje mu nogi. W wyniku rozwoju wypadków rabin zostaje na rozkaz owego szlachcica powieszony, jego córka zbliża się do chrześcijaństwa, morderca jej ojca proponuje jej małżeństwo, a ona - stając po stronie jedynej słusznej, bo polskiej - przyczynia się do podpalenia szpitala, po to, by uciekający zeń ludzie pozarażali rosyjską armię. Atak przeciwko niej z początku prowadził ksiądz Marek, zadając cudem spore straty, potem zaś, pojmany i skazany za biczowanie, siłą woli (bo bałbym się ją określać jako siłę boską) doprowadza do zabiczowania się na śmierć rosyjskich żołnierzy, mających mu zadać cierpienie. Całość kończy się happy endem, dzielny Pułaski odbija bowiem Bar z rąk Moskali.
Teraz zagadka logiczna - jaką Polskę można budować, mając takie wizje w głowach? Ktoś powie, że mało kto "Księdza Marka" czytał. Nieważne. Nie liczy się w tym momencie to, ile osób go czytało, ale kim one były. Romantyzm przesiąknął sposób myślenia politycznych elit, a jego polska wersja, która rozwinęła się po powstaniu listopadowym, poszła w kierunku dalekim od emancypacyjnego charakteru. Pierwsze dzieła mogły wskazywać na chęć dowartościowania ludowości i stworzenia nowej, alternatywnej kultury, pozbawionej tak silnego balastu szlacheckiego dziedzictwa. Kiedy jednak zaczęło się "krzepienie serc", wtedy czar w dużej mierze prysł, a mistycyzm, graniczący z kompletną irracjonalnością, mającą tłumaczyć samobójcze decyzje cywilizacyjne i polityczne, stał się środkiem narracji dominującej kliki, trzymającej władze nad sercami i umysłami Polek i Polaków. O tym, jak silna była to władza, niech świadczy drugi biegun literacki, a zatem pozytywizm. W "Lalce" nie obywa się bez beznadziejnej miłości, nie brakuje wzmianek o politycznej naiwności w rodzaju wyczekiwanego przez Rzeckiego najazdu Napoleonidów. Wokulski na końcu wyjeżdża, zwiedza świat, co daje nadzieje. A jednak w nadziei tej czai się nuta lęku. A jeśli wróciłby on jako ksiądz Marek?
Jest jednak coś, co sprawia, że nie podpisałbym się pod niedawnym tekstem Cezarego Michalskiego. Jego wrażenia z lektury "Jądra ciemności" Conrada są dla mnie przerażające - nawet pomimo wszystkich zastrzeżeń i problemów, jakie mam z krajem, w którym żyję, mając w pamięci zło i cierpienie, nie napisałbym, że "bez mrugnięcia okiem zabiję „dzikusa”, a mojej „cywilizacji” będę bronił do utraty tchu". Wystarczy spojrzeć na karty książki Jana Sowy o globalizacji, by zobaczyć rezultaty takiej modernizacji - dziś Kongo nie wydaje się przypominać kraju Europy Zachodniej dużo bardziej, niż przed kolonialnymi zapędami belgijskiego króla Leopolda, co w ciągu 40 lat doprowadziło do wyeksportowania stamtąd ogromnej ilości kapitału i zmniejszenia się populacji kolonii o połowę z powodu stosowania przemocy jako pełnoprawnego środka do osiągania celu. Społeczne oburzenie po ujawnieniu tego faktu było tak duże, że w 1908 roku Kongo przestało być prywatnym folwarkiem Leopolda II i uzyskało status belgijskiej kolonii. Mroczne dziedzictwo tamtego czasu trwa do dziś, a jeśli ktokolwiek, z poczuciem wyższości chce opowiadać o obcinaniu przez rebeliantów kończyn maczetami, ten wiedzieć powinien, że to zwyczaj, który do serca Afryki przywlekli najmici "cywilizowanego" króla.
Marzenie o modernizacji za pomocą jaczejki jest wizją wśród sporej części rodzimych elit całkiem popularną. Wynika często z niezrozumienia prostego faktu - utwierdzając tradycyjne kanony społeczne, tego romantycznego "polskiego ducha", za jednym zamachem zapewnia się dwie kwestie. Oto tworzy się podmiot zbiorowy, w swej masie, jak wskazuje Jedlicki przy omawianiu tego wzorca, jednolity i nie dopuszczający zbyt wielu odstępstw, a z drugiej - pokorny i posłuszny, bo pozbawiony własnej, alternatywnej narracji. Być może to byt wpływał na to, że niemieccy chłopi w XVI wieku powstali przeciwko swym władcom, jednak bez świadomości i możliwości wyobrażenia sobie alternatywy bunt ten skazany był na porażkę. Tak jak protestantyzm ocalił druk, tak tylko spójny, uniwersalistyczny przekaz może walczyć o zmianę społecznych reguł gry. Mesjanizm, tworzenie zbitki "Polak-katolik", antysemickie uprzedzenia - wszystko to z jednej strony konstytuuje łatwą do rządzenia, opresywną wspólnotę, z drugiej zaś wytraca się narzędzia do wyobrażenia sobie innego jej porządku. Właśnie dlatego wojnę między PO a PiS można portretować jako walkę między zawsze dobrym indywidualizmem a wiecznie złą wspólnotą. Jakakolwiek "droga środka" - niekoniecznie politycznego centrum, bardziej jakiejkolwiek, kompleksowej alternatywy - zostaje w takim manichejskim sposobie widzenia świata zmiażdżona.
Narzekania na "ciemny lud", "nieoświecone mohery" etc. kontynuują niechlubną tradycję patrzenia się na innych ludzi z poziomu właściciela folwarku. O tym, jaką rzeczywistość umożliwia taki język i takie traktowanie człowieka, przeczytać możemy w "Ulanie", powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Oto młody właściciel folwarku na Białorusi, niejaki Tadeusz, zaurocza się w tytułowej, lokalnej dziewczynie. Ta, ze względu na męża i dzieci, opiera się, ale siła przekonywania szlachcica (i jego możliwości czynienia krzywdy) zwycięża nad lękiem przed przemocą męża czy ostracyzmem lokalnej wspólnoty. Zgadza się na romans, co prowadzi do ciągu tragicznych wydarzeń. Ostatecznie, po powrocie Tadeusza do domu z wyjazdu, kiedy przyjeżdża z nową żoną, odtrącona, wiejska kobieta decyduje się na samobójstwo. To symptomatyczne, że w całej powieści jej najbardziej samodzielnym czynem staje się pozbawienie samej siebie życia, jak również ciekawie byłoby przyłożyć szlachcica Tadeusza do mickiewiczowskiego "Pana Tadeusza" - czyżby druga strona tego samego medalu? Patrząc się na komentarze VIPek i VIPów do aresztowania Polańskiego za gwałt sprzed lat, Ulena zdaje się być archetypem dla wszystkich osób, skrzywdzonych przez możniejszych od siebie.
Kiedy Manuela Gretkowska ogłaszała, że Polska jest kobietą, świadomie bądź nie zwerbalizowała prawdę o meandrach polskiej modernizacji. Jej wykonywanie przez elity często - zbyt często - przypominało postawę Tadeusza wobec Ulany. Pierwotne wspólnoty przemiany ekonomiczne silnie przeorały, a zanim powstałą w wyniku tych przeobrażeń alienację w jakikolwiek sposób mogły załagodzić samoorganizacja społeczna czy też wsparcie państwa, wydarzenia historyczne krzyżowały te plany. II Rzeczpospolita nie zrealizowała wielu marzeń i aspiracji, a osoby tworzące jej mit powinny odnieść się do żałosnych wskaźników nie tylko ekonomicznych, ale również socjalnych i edukacyjnych, przytaczanych chociażby w późnej twórczości Aleksandra Świętochowskiego. Smutnym, ale niezaprzeczalnym faktem jest to, że analfabetyzm ostatecznie wypleniła władza komunistyczna. Jej "modernizacja za pomocą jaczejki" skończyła się jej upadkiem, zdążyła jednak w międzyczasie dokonać wielu spustoszeń ekologicznych i zlikwidować społeczną, niezależną samoorganizację. Zdławienie "pierwszej Solidarności", a także protestów społecznych początku lat 90. (już przez nową władzę) postawiło kropkę nad i, jeśli chodzi o możliwość zaistnienia alternatyw - także intelektualnych. Wystarczyło nieco siły i sporo propagandy i ciach - oto chroniący ludzkie życie przed tragicznymi efektami zatrucia wody i powietrza ekolodzy stali się broniącymi żabek zacofańcami, osoby walczące o prawa kobiet - "radykalnymi feministkami" etc.
Rozdrobnienie uniwersalnych dążeń jest skuteczne - po dziś dzień, dla przykładu, znaleźć można ekologów, którzy "z pedałami nie rozmawiają" - nawet, jeśli wspólnymi siłami można by było zrobić dużo więcej dla społecznej zmiany. Polska odmiana romantyzmu, gdzie pojedyncze jednostki rościły sobie monopol na prawdę i słuszne odczytanie "patriotycznych poruszeń", objawia się także i tu. Tymczasem ani Spartakus, ani Jakub Szela, nie prowadzili wojen, które mogli wygrać - właśnie dlatego, że nie szła za nimi wizja i poczucie możliwości zmiany. Tymczasem samotne rzucanie się na barykady dla wielu nadal pozostaje wzorcem skutecznego uprawiania polityki - i to najlepiej, by w ogóle słowa "polityka" nie używać. Płonna to jednak nadzieja. Bez wsparcia innych Ulana jak odłożyła nóż, mogący ochronić ją przed żądzą Tadeusza, tak odłoży ponownie, gdy zechcą stawiać jej pod oknem elektrownię atomową, jeszcze bardziej zabronić aborcji czy też nakazać posyłać dziecko na religię do szkoły. Dopóki Ulana, Meir Ezofowicz, Stanisław Wokulski, rodzina Malinowskich i wiele, wiele innych postaci i postaw - tak literackich, jak i rzeczywistych - nie zaczną współdziałać na rzecz tworzenia progresywnej wizji zmian, otwartego społeczeństwa i zrównoważonego rozwoju, dopóty jedynym wyjściem dla nich będzie emigracja - wewnętrzna bądź zewnętrzna, a dla osób, takich jak Madzia Buczek z "Emancypantek", jedyną nadzieją na godne życie pozostaną działania w rodzaju wstępowania do klasztoru. Być może taki sojusz byłby naszym Rokiem 1968.
Siedzę i czytam, czytam i obserwuję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz