To chyba pierwsze w moim życiu wybory, w których niemal do ostatniej chwili zastanawiałem się nad tym, kogo poprzeć. Pewne wątpliwości będę miał zapewne aż do wrzucenia karty wyborczej do urny, ale zasadniczo wydaję mi się, że dokonałem wyboru. Wyboru dokonała także Rada Krajowa Zielonych, a jako że zasiadam w tym ciele i byłem jedną z osób proponujących taką decyzję, zatem biorę za nią pełną, polityczną odpowiedzialność. Zdecydowaliśmy się na wsparcie lidera Sojuszu Lewicy Demokratycznej, Grzegorza Napieralskiego. Jako że nasi przewodniczący już na ten temat się wypowiedzieli, zatem nie pozostaje mi nic innego, jak tylko opowiedzieć o własnej perspektywie I tury, powodów, dla których jednak warto oddać ważny, pozytywny głos w tę niedzielę.
Kiedy lider Sojuszu deklarował swój start, byłem co do tego faktu mocno sceptyczny. Wydaje się, że nie była to wyłącznie moja opinia - pierwsze, sondażowe wyniki nie mogły napawać kandydata optymizmem. Zmagać się musiał z medialnymi docinkami praktycznie od pierwszych momentów kampanii, kiedy to na przykład stawał w okolicach 6 rano z jabłkami przed fabryką. Zniechęcać mogły kolejne wyborcze piosenki, raczej niekoniecznie trafiające w obecne, muzyczne gusta. Powoli jednak coś zaczynało się zmieniać. W kampanii lidera Sojuszu zaczęły być silniej akcentowane hasła, które od dawna powinny pojawiać się w lewicowym głównym nurcie - i to zarówno obyczajowe, jak i ekonomiczne. Kwestia ubóstwa kobiet, prawa do aborcji, świeckości państwa i jego efektywnego funkcjonowania, a nawet budownictwa mieszkaniowego - wszystkie te sprawy pojawiały się nie tylko w bezpośrednich spotkaniach z wyborczyniami i wyborcami, ale też w przekazach medialnych.
Oczywiście zawsze możemy powiedzieć, że hasła hasłami, ale dotychczasowa wiarygodność SLD w tych kwestiach nie zawsze była taka, jaka być powinna. To prawda - nie każdy kandydat lewicy mógłby liczyć na nasze poparcie za to, co np. działo się za rządów Leszka Millera i Marka Belki. Sam Napieralski sporo jeszcze ma do zrobienia pod względem dojścia do socjaldemokratycznego, europejskiego głównego nurtu. Mimo to jednak nie sposób zaprzeczyć, że w ciągu 2 miesięcy kampanii przeszedł dość zdumiewającą metamorfozę, która daje nadzieje na wzrost znaczenia progresywnej polityki w Polsce. To tylko nadzieja, która może się nie ziścić, ale mamy podstawy sądzić, że zmiana ta jest trwała. To polityka jakościowo różna od wiecznego "zwracania się do centrum", która kończy się popieraniem przez Tomasza Nałęcza i Włodzimierza Cimoszewicza kandydatury konserwatywnego neoliberała, Bronisława Komorowskiego, któremu do ich pozyskania wystarczy parę współczujących mrugnięć w lewą stronę.
Sprawdziliśmy programy piątki kandydatów na urząd prezydencki - dwójki faworytów oraz kolejnej trójki, deklarującej zabieganie o elektorat "na lewo od PO". Wyniki naszego zielonego indeksu pokazują kilka faktów. Pierwszy i najważniejszy jest jednocześnie najbardziej przygnębiający - polska polityka daleka jest od dyskusji na tematy, które w europejskim dyskursie są w jej głównym nurcie. Ekologia i zrównoważony rozwój - w najlepszym wypadku - ograniczają się do paru ogólnych formułek, w najgorszym bywają zupełnie lekceważone, a przyroda - zamiast być traktowana poważnie - uznawana jest za hamulcowego rozumianego w XIX-wiecznych kategoriach "postępu". Grzegorz Napieralski wypadł - tak jak w całej kampanii - przyzwoicie, acz nie porywająco, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że przyzwoitość ta, w obliczu dużo słabszych (poza Bogusławem Ziętkiem, jeszcze w jakiś sposób podejmującym wyzwania) wyników zaczyna wyrastać na całkiem pozytywny wynik. Nie oznacza to, że nie chcielibyśmy więcej - chcemy, jak najbardziej.
Osobiście nigdy nie uznawałem politycznej jedności środowisk progresywnych jako wartości samej w sobie. Nawoływania do takowej, jeśli polegały na mechanicznej kumulacji partii zamiast na wspólnym tworzeniu wizji zmian budziły - i nadal budzą - we mnie spory dystans. Ideałem zawsze były dla mnie pod tym względem Niemcy, gdzie współistnieją trzy silne partie - SPD, Zieloni i Lewica. Współpraca - jeśli miałaby mieć miejsce - musi opierać się na zaufaniu i słuchaniu swoich racji i argumentów. Poparcie Zielonych dla Napieralskiego nie oznacza naszego "hołdu lennego" - to nasza propozycja dyskusji na temat wzmacniania siły środowisk "na lewo od PO", oparta na merytorycznych przesłankach i pewnej bazie ideowej spójności. Jeśli ten gest miałby zmienić się w długofalową współpracę, to kwestie istotne dla zielonej polityki, takie jak efektywność energetyczna i odnawialne źródła energii zamiast energetyki atomowej, poważne traktowanie praw kobiet i mniejszości, rozwój transportu publicznego i polityka międzynarodowa oparta na dialogu, a nie militarnych eskapadach, stać się powinny obiektem autentycznego zaangażowania SLD. Dostrzegam szansę, by tak właśnie było i mam nadzieję, że deklaracje polityczne Grzegorza Napieralskiego znajdą swe pokrycie w działalności chociażby klubu parlamentarnego Lewicy w najbliższych miesiącach.
Jest jeszcze jedna ważna kwestia, ważna w kontekście aktualnej polaryzacji sceny politycznej. Lider Sojuszu jest aktualnie jedynym kandydatem poza Bronisławem Komorowskim i Jarosławem Kaczyńskim, który ma szanse osiągnąć wynik powyżej 10%. Im on wyższy, tym bardziej dwójka jego rywali będzie musiała w II turze zwracać uwagę na kwestie zrównoważonego rozwoju społecznego. Im on wyższy, tym również większa baza startowa do nowych pomysłów na rewitalizację lewicy w Polsce, co w obliczu pięcioletniej już dominacji populistycznej prawicy staje się coraz bardziej konieczne. Obecna ordynacja wyborcza, betonująca scenę polityczną, poważnie utrudnia pojawienie się nowych inicjatyw politycznych, budowanych zupełnie od zera. Skoro tak, to być może czas na pozytywne wpływanie na główny nurt polityki w Polsce w inny sposób. Czynniki estetyczne nie mogą tu nadal grać decydującej roli. Nie zapominamy o tym, co złego działo się w czasach, gdy SLD był u władzy - widzimy jednak chęć zmian, a także skutki dominacji PO i PiS - niekończących się swarów i anachronicznych wizji modernizacji. Zmiany zdaje się widzieć nawet szef Polskiej Partii Pracy - Sierpień'80, Bogusław Ziętek, skoro na kongresie Unii Pracy nie zaprzeczał lewicowości kandydata Sojuszu. Być może to znak, że coś dobrego zaczyna się dziać na progresywnej scenie politycznej w naszym kraju. Oby.
Kiedy lider Sojuszu deklarował swój start, byłem co do tego faktu mocno sceptyczny. Wydaje się, że nie była to wyłącznie moja opinia - pierwsze, sondażowe wyniki nie mogły napawać kandydata optymizmem. Zmagać się musiał z medialnymi docinkami praktycznie od pierwszych momentów kampanii, kiedy to na przykład stawał w okolicach 6 rano z jabłkami przed fabryką. Zniechęcać mogły kolejne wyborcze piosenki, raczej niekoniecznie trafiające w obecne, muzyczne gusta. Powoli jednak coś zaczynało się zmieniać. W kampanii lidera Sojuszu zaczęły być silniej akcentowane hasła, które od dawna powinny pojawiać się w lewicowym głównym nurcie - i to zarówno obyczajowe, jak i ekonomiczne. Kwestia ubóstwa kobiet, prawa do aborcji, świeckości państwa i jego efektywnego funkcjonowania, a nawet budownictwa mieszkaniowego - wszystkie te sprawy pojawiały się nie tylko w bezpośrednich spotkaniach z wyborczyniami i wyborcami, ale też w przekazach medialnych.
Oczywiście zawsze możemy powiedzieć, że hasła hasłami, ale dotychczasowa wiarygodność SLD w tych kwestiach nie zawsze była taka, jaka być powinna. To prawda - nie każdy kandydat lewicy mógłby liczyć na nasze poparcie za to, co np. działo się za rządów Leszka Millera i Marka Belki. Sam Napieralski sporo jeszcze ma do zrobienia pod względem dojścia do socjaldemokratycznego, europejskiego głównego nurtu. Mimo to jednak nie sposób zaprzeczyć, że w ciągu 2 miesięcy kampanii przeszedł dość zdumiewającą metamorfozę, która daje nadzieje na wzrost znaczenia progresywnej polityki w Polsce. To tylko nadzieja, która może się nie ziścić, ale mamy podstawy sądzić, że zmiana ta jest trwała. To polityka jakościowo różna od wiecznego "zwracania się do centrum", która kończy się popieraniem przez Tomasza Nałęcza i Włodzimierza Cimoszewicza kandydatury konserwatywnego neoliberała, Bronisława Komorowskiego, któremu do ich pozyskania wystarczy parę współczujących mrugnięć w lewą stronę.
Sprawdziliśmy programy piątki kandydatów na urząd prezydencki - dwójki faworytów oraz kolejnej trójki, deklarującej zabieganie o elektorat "na lewo od PO". Wyniki naszego zielonego indeksu pokazują kilka faktów. Pierwszy i najważniejszy jest jednocześnie najbardziej przygnębiający - polska polityka daleka jest od dyskusji na tematy, które w europejskim dyskursie są w jej głównym nurcie. Ekologia i zrównoważony rozwój - w najlepszym wypadku - ograniczają się do paru ogólnych formułek, w najgorszym bywają zupełnie lekceważone, a przyroda - zamiast być traktowana poważnie - uznawana jest za hamulcowego rozumianego w XIX-wiecznych kategoriach "postępu". Grzegorz Napieralski wypadł - tak jak w całej kampanii - przyzwoicie, acz nie porywająco, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że przyzwoitość ta, w obliczu dużo słabszych (poza Bogusławem Ziętkiem, jeszcze w jakiś sposób podejmującym wyzwania) wyników zaczyna wyrastać na całkiem pozytywny wynik. Nie oznacza to, że nie chcielibyśmy więcej - chcemy, jak najbardziej.
Osobiście nigdy nie uznawałem politycznej jedności środowisk progresywnych jako wartości samej w sobie. Nawoływania do takowej, jeśli polegały na mechanicznej kumulacji partii zamiast na wspólnym tworzeniu wizji zmian budziły - i nadal budzą - we mnie spory dystans. Ideałem zawsze były dla mnie pod tym względem Niemcy, gdzie współistnieją trzy silne partie - SPD, Zieloni i Lewica. Współpraca - jeśli miałaby mieć miejsce - musi opierać się na zaufaniu i słuchaniu swoich racji i argumentów. Poparcie Zielonych dla Napieralskiego nie oznacza naszego "hołdu lennego" - to nasza propozycja dyskusji na temat wzmacniania siły środowisk "na lewo od PO", oparta na merytorycznych przesłankach i pewnej bazie ideowej spójności. Jeśli ten gest miałby zmienić się w długofalową współpracę, to kwestie istotne dla zielonej polityki, takie jak efektywność energetyczna i odnawialne źródła energii zamiast energetyki atomowej, poważne traktowanie praw kobiet i mniejszości, rozwój transportu publicznego i polityka międzynarodowa oparta na dialogu, a nie militarnych eskapadach, stać się powinny obiektem autentycznego zaangażowania SLD. Dostrzegam szansę, by tak właśnie było i mam nadzieję, że deklaracje polityczne Grzegorza Napieralskiego znajdą swe pokrycie w działalności chociażby klubu parlamentarnego Lewicy w najbliższych miesiącach.
Jest jeszcze jedna ważna kwestia, ważna w kontekście aktualnej polaryzacji sceny politycznej. Lider Sojuszu jest aktualnie jedynym kandydatem poza Bronisławem Komorowskim i Jarosławem Kaczyńskim, który ma szanse osiągnąć wynik powyżej 10%. Im on wyższy, tym bardziej dwójka jego rywali będzie musiała w II turze zwracać uwagę na kwestie zrównoważonego rozwoju społecznego. Im on wyższy, tym również większa baza startowa do nowych pomysłów na rewitalizację lewicy w Polsce, co w obliczu pięcioletniej już dominacji populistycznej prawicy staje się coraz bardziej konieczne. Obecna ordynacja wyborcza, betonująca scenę polityczną, poważnie utrudnia pojawienie się nowych inicjatyw politycznych, budowanych zupełnie od zera. Skoro tak, to być może czas na pozytywne wpływanie na główny nurt polityki w Polsce w inny sposób. Czynniki estetyczne nie mogą tu nadal grać decydującej roli. Nie zapominamy o tym, co złego działo się w czasach, gdy SLD był u władzy - widzimy jednak chęć zmian, a także skutki dominacji PO i PiS - niekończących się swarów i anachronicznych wizji modernizacji. Zmiany zdaje się widzieć nawet szef Polskiej Partii Pracy - Sierpień'80, Bogusław Ziętek, skoro na kongresie Unii Pracy nie zaprzeczał lewicowości kandydata Sojuszu. Być może to znak, że coś dobrego zaczyna się dziać na progresywnej scenie politycznej w naszym kraju. Oby.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz