Czasem mam wrażenie, że prostota jako cnota już dawno wylądowała w koszu na śmieci. Kończy się to tym, że spotykamy się w kawiarniach, dyskutujemy o coraz bardziej wyrafinowanych koncepcjach z dziedziny humanistyki, po czym włączamy telewizor na wieczorze wyborczym i szczękamy zębami, że znów rządzi nami prawica, "dziś prawdziwej lewicy już nie ma" i tak dalej, i tak dalej. By odreagować, idziemy potem do kina na jakiś inteligentny film, szlag nas trafia, że na świecie tyle niesprawiedliwości, zła i przemocy, a potem... cóż, włączamy telewizję, a tam szczękamy zębami na kolejną edycję "Tańca z gwiazdami". I tak w kółko...
Takie właśnie wrażenia przyszły mi na myśl po obejrzeniu "Metropii", skandynawskiej animacji o alterglobalistycznym zacięciu. W świecie filmu mamy rok 2024, świat ledwo radzi sobie ze skutkami wyczerpywania się surowców naturalnych, a jednym ze sposobów na to jest paneuropejska sieć podziemnej kolei, nazwana - jakże odkrywczo - metrem. Główny bohater jest sobie typowym klerkiem, coś tam robi, gdzieś tam pracuje, jakieś tam życie wiedzie. Opis ten dość dobrze streszcza jego sytuację życiową. Jednocześnie ma poczucie, że coś jest nie tak - zaczyna słyszeć głosy, a jego uwagę podczas podróży do pracy przyciąga pewna kobieca twarz, znana mu z opakowania szamponu do włosów. Żeby film miał ręce i nogi, od tego momentu musi rozpocząć się intryga, główny bohater ma z początku niczego nie rozumieć, a narracja filmu ma powodować analogiczne poczucie chaosu i dezorientacji u osoby oglądającej tę trwającą nieco ponad 80 minut produkcję.
W kinie science fiction trudno jest po kultowym dla wielu "Matrixie" wymyślić coś ciekawego względem motywu "poznania prawdy o świecie przez szarego człowieka". Ostatnimi ciekawymi pod tym względem produkcjami, moim zdaniem, były: niedocenione "Equilibrium", w którym światowy rząd zabraniał ludziom odczuwać emocje i tępił za pośrednictwem specjalnych jednostek paramilitarnych jakiekolwiek przejawy kultury i sztuki, a także "Ja, robot". Siłą tych filmów była ich holywoodzkość i masowość, przy jednoczesnych, mniejszych lub większych, ambicjach intelektualnych. Wydaje się, że przestrzenność, namacalna epickość alternatywnego świata jest jedną z lepszych metod na opowiedzenie o obecnych problemach cywilizacyjnych w futurystycznym kostiumie. Patent być może ograny, ale z drugiej strony bardziej bezpieczny niż usiłowanie tworzenia bardziej kameralnych wizji. "Immortel. Kobieta pułapka" na podstawie komiksów Enki Bilala, zdaje się być dobrym przykładem takiego przesterowania, gdzie estetyczne wojaże przesłaniać zaczynają przesłanie filmu.
"Metropia", niestety, poszła w kierunku "Immortela". Całe zagmatwanie fabularne, kiedy nie do końca wiemy, kto jest kim, z kim i dlaczego, zamiast potęgować napięcie, po prostu zaczyna po osobie oglądającej spływać bez większych emocji. Kobieta, która odkrywa przed bohaterem kulisy Wielkiego Przekrętu (kontrolowania ludzkich myśli za pomocą szamponu do włosów), jest tu ofiarą trendu kwestionowania podziału na czarne i białe postacie w filmach. Tutaj - tak jak krajobraz - wszyscy są niemal idealnie szarzy, z trudnymi do odróżnienia odcieniami tego koloru między nimi. Nie chodzi o to, by zastępować jedne kartonowe postaci drugimi, ale tym razem uniemożliwia to nie tylko identyfikację z kimkolwiek z "Metropii", ale wręcz wejście w strukturę tego antypatycznego świata. Szkoda to spora, bo dla przykładu warstwa wizualna skandynawskiego dzieła, mimo całej jej celowej szarości, wyszła całkiem zgrabnie.
Być może dzieło Tarika Saleha może pobudzić do dyskusji, mnie jednak przede wszystkim zasmuciło. Ważny problem (wyczerpywanie się surowców nieodnawialnych) zginął zupełnie, mało kto jest w stanie powiedzieć, jak w takim świecie udało się stworzyć liczącą wiele tysięcy kilometrów sieć metra. Mam wrażenie, że coraz trudniej jest wykrzesać u zaangażowanych twórców i twórczyń potrzebę tworzenia prostych, bardziej zrozumiałych historii. Co więcej, obiektami krytyki przy tej okazji pada np. tworzący zaangażowane dokumenty Michael Moore. Być może bywają one populistyczne, ale przynajmniej są oglądane i bywają obiektami debat. Chcąc ciągnąć ludzi w górę, "zjadaczy chleba w aniołów przemieniać", bardzo często przestaje się zwracać uwagę nas ludzkie potrzeby i zdolności intelektualne i emocjonalne. Kończy się to tym, że miliony oglądają "M jak miłość", nie zaś filmy krytykujące obecny model globalizacji. I - rzecz jasna - wszyscy przez to zgrzytają zębami.
Czytam sobie najróżniejsze opowiadania i powieści z XIX wieku. Można by stwierdzić, że trącą myszką, a jednak, przy bliższym z nimi spotkaniu, ujawniają swą świeżość i aktualność poruszanych w nich problemów. Dziś twórczyniom i twórcom (nie tylko zresztą na polu filmowym) zdaje się, że nadeszły złote czasy "racjonalnej dyskusji" i "wolności artystycznej", dzięki czemu można tworzyć dzieła coraz bardziej złożone, niemożliwe do krytyki z powodu "prawa artystki/artysty do własnych form wypowiedzi artystycznej". Lekceważenie ludzkich potrzeb, czasem wydających się kuriozalnych, jak wszelakiego rodzaju mity założycielskie, skutkuje tym, że w obliczu wydarzeń w rodzaju śmierci Jana Pawła II czy też katastrofy w Smoleńsku trudno przekonać o relewantności własnej postawy. Odbijanie "Matrixa" na potrzeby alterglobalistycznego czy genderowego przekazu tymczasem wydaje się czasem bardziej płodne, niż dobudowywanie kolejnych pięter do coraz bardziej pokręconych konstrukcji fabularnych. Po "Metropii" miejsca na refleksję zostaje niewiele, niestety.
Takie właśnie wrażenia przyszły mi na myśl po obejrzeniu "Metropii", skandynawskiej animacji o alterglobalistycznym zacięciu. W świecie filmu mamy rok 2024, świat ledwo radzi sobie ze skutkami wyczerpywania się surowców naturalnych, a jednym ze sposobów na to jest paneuropejska sieć podziemnej kolei, nazwana - jakże odkrywczo - metrem. Główny bohater jest sobie typowym klerkiem, coś tam robi, gdzieś tam pracuje, jakieś tam życie wiedzie. Opis ten dość dobrze streszcza jego sytuację życiową. Jednocześnie ma poczucie, że coś jest nie tak - zaczyna słyszeć głosy, a jego uwagę podczas podróży do pracy przyciąga pewna kobieca twarz, znana mu z opakowania szamponu do włosów. Żeby film miał ręce i nogi, od tego momentu musi rozpocząć się intryga, główny bohater ma z początku niczego nie rozumieć, a narracja filmu ma powodować analogiczne poczucie chaosu i dezorientacji u osoby oglądającej tę trwającą nieco ponad 80 minut produkcję.
W kinie science fiction trudno jest po kultowym dla wielu "Matrixie" wymyślić coś ciekawego względem motywu "poznania prawdy o świecie przez szarego człowieka". Ostatnimi ciekawymi pod tym względem produkcjami, moim zdaniem, były: niedocenione "Equilibrium", w którym światowy rząd zabraniał ludziom odczuwać emocje i tępił za pośrednictwem specjalnych jednostek paramilitarnych jakiekolwiek przejawy kultury i sztuki, a także "Ja, robot". Siłą tych filmów była ich holywoodzkość i masowość, przy jednoczesnych, mniejszych lub większych, ambicjach intelektualnych. Wydaje się, że przestrzenność, namacalna epickość alternatywnego świata jest jedną z lepszych metod na opowiedzenie o obecnych problemach cywilizacyjnych w futurystycznym kostiumie. Patent być może ograny, ale z drugiej strony bardziej bezpieczny niż usiłowanie tworzenia bardziej kameralnych wizji. "Immortel. Kobieta pułapka" na podstawie komiksów Enki Bilala, zdaje się być dobrym przykładem takiego przesterowania, gdzie estetyczne wojaże przesłaniać zaczynają przesłanie filmu.
"Metropia", niestety, poszła w kierunku "Immortela". Całe zagmatwanie fabularne, kiedy nie do końca wiemy, kto jest kim, z kim i dlaczego, zamiast potęgować napięcie, po prostu zaczyna po osobie oglądającej spływać bez większych emocji. Kobieta, która odkrywa przed bohaterem kulisy Wielkiego Przekrętu (kontrolowania ludzkich myśli za pomocą szamponu do włosów), jest tu ofiarą trendu kwestionowania podziału na czarne i białe postacie w filmach. Tutaj - tak jak krajobraz - wszyscy są niemal idealnie szarzy, z trudnymi do odróżnienia odcieniami tego koloru między nimi. Nie chodzi o to, by zastępować jedne kartonowe postaci drugimi, ale tym razem uniemożliwia to nie tylko identyfikację z kimkolwiek z "Metropii", ale wręcz wejście w strukturę tego antypatycznego świata. Szkoda to spora, bo dla przykładu warstwa wizualna skandynawskiego dzieła, mimo całej jej celowej szarości, wyszła całkiem zgrabnie.
Być może dzieło Tarika Saleha może pobudzić do dyskusji, mnie jednak przede wszystkim zasmuciło. Ważny problem (wyczerpywanie się surowców nieodnawialnych) zginął zupełnie, mało kto jest w stanie powiedzieć, jak w takim świecie udało się stworzyć liczącą wiele tysięcy kilometrów sieć metra. Mam wrażenie, że coraz trudniej jest wykrzesać u zaangażowanych twórców i twórczyń potrzebę tworzenia prostych, bardziej zrozumiałych historii. Co więcej, obiektami krytyki przy tej okazji pada np. tworzący zaangażowane dokumenty Michael Moore. Być może bywają one populistyczne, ale przynajmniej są oglądane i bywają obiektami debat. Chcąc ciągnąć ludzi w górę, "zjadaczy chleba w aniołów przemieniać", bardzo często przestaje się zwracać uwagę nas ludzkie potrzeby i zdolności intelektualne i emocjonalne. Kończy się to tym, że miliony oglądają "M jak miłość", nie zaś filmy krytykujące obecny model globalizacji. I - rzecz jasna - wszyscy przez to zgrzytają zębami.
Czytam sobie najróżniejsze opowiadania i powieści z XIX wieku. Można by stwierdzić, że trącą myszką, a jednak, przy bliższym z nimi spotkaniu, ujawniają swą świeżość i aktualność poruszanych w nich problemów. Dziś twórczyniom i twórcom (nie tylko zresztą na polu filmowym) zdaje się, że nadeszły złote czasy "racjonalnej dyskusji" i "wolności artystycznej", dzięki czemu można tworzyć dzieła coraz bardziej złożone, niemożliwe do krytyki z powodu "prawa artystki/artysty do własnych form wypowiedzi artystycznej". Lekceważenie ludzkich potrzeb, czasem wydających się kuriozalnych, jak wszelakiego rodzaju mity założycielskie, skutkuje tym, że w obliczu wydarzeń w rodzaju śmierci Jana Pawła II czy też katastrofy w Smoleńsku trudno przekonać o relewantności własnej postawy. Odbijanie "Matrixa" na potrzeby alterglobalistycznego czy genderowego przekazu tymczasem wydaje się czasem bardziej płodne, niż dobudowywanie kolejnych pięter do coraz bardziej pokręconych konstrukcji fabularnych. Po "Metropii" miejsca na refleksję zostaje niewiele, niestety.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz