8 maja 2010

Żółty języczek u wagi

Jednym z większych zaskoczeń wyborczej nocy w Wielkiej Brytanii okazał się nadspodziewanie niski poziom poparcia dla Liberalnych Demokratów. Partia Nicka Clegga, która po pierwszej debacie liderów trzech największych formacji stała się czarnym koniem, ostatecznie - zamiast zdobyć 80-100 mandatów, musi zadowolić się nieco zmniejszoną w porównaniu do wyników z 2005 roku reprezentacją, złożoną z 57 osób. Nic dziwnego, że ich szef pozostaje niepocieszony. Okazało się - takie przynajmniej odnoszę wrażenie - że w ostatniej chwili Partia Pracy zdołała przekonać do siebie osoby przestraszone wizją powrotu konserwatystów do władzy. Po ostatniej debacie ekonomicznej polskie media rozpisywały się o zmęczeniu Gordona Browna, okazało się jednak, że "człowiek o twarzy księgowego" wygląda na całkiem kompetentnego w dziedzinie gospodarki, a do tego, kiedy słuchało się jego ostatnich przed wyborami przemówień, bardzo jasno słychać w nich było, że 13 lat rządów New Labour, poza wieloma wadami, miało pewne jasne strony, które od lat bywały kwestionowane przez stronnictwo Camerona, takie jak np. płaca minimalna. Cleggowi nie przysłużyła się najwidoczniej strategia równego dystansu między Partią Pracy a konserwatystami, a nieśmiałe sugestie, że reforma systemu wyborczego nie będzie stawiana na ostrzu noża ostatecznie zniechęciły wyborczynie i wyborców, przyczyniając się do polaryzacji między większymi frakcjami.

Przed Cleggiem trudny okres. Gdyby zwiększył swą parlamentarną reprezentację, jego pozycja byłaby automatycznie silniejsza. Teraz, gdy proste dodanie głosów jego partii i laburzystów nie daje mu bezwzględnej większości, sprawa zaczyna się komplikować. Alians z konserwatystami, jak wskazywały przedwyborcze badania, dla większości osób popierających LibDemsów nie jest najbardziej ulubionym scenariuszem. Jednym z głównych haseł Liberalnych Demokratów była reforma systemu wyborczego z większościowego na proporcjonalny. Jeśli wejdą w jakikolwiek sojusz, który jej nie zapewni (albo chociaż nie doprowadzi do referendum w tej sprawie), w następnych wyborach odpływ elektoratu z zebranych 23% poparcia może być znaczący. Partia Clegga zdaje się już widzieć, że niezależnie od poziomu wkładanego wysiłku w tym systemie, jaki na wyspach panuje obecnie, więcej nie osiągną. Pierwsze, zapraszające reakcje tak Gordona Browna, jak i Davida Camerona wskazują, że inne partie wreszcie zaczynają poświęcać ich programowi należytą uwagę. W najbliższych dniach politycznych emocji nad Tamizą na pewno nie zabraknie.

Nick Clegg ma przed sobą trudne zadanie. Jego partia dość jasno sytuuje się w obozie progresywnym, jako reprezentantka drugiej, obok demokratycznego socjalizmu, wielkiej brytyjskiej tradycji ideowej. Chociaż Clegg przesunął ją w prawo, doprowadzając na przykład do wykreślenia z programu postulatu stworzenia nowej, najwyższej stawki podatkowej dla bogatych, to w ich wyborczym programie widać wyraźnie, że tradycja społecznego i ekologicznego liberalizmu trzyma się dość mocno. Przy ewentualnym wejściu w ewentualny alians z konserwatystami ich podkreślanie i implementacja jest "być albo nie być" Liberalnych Demokratów. Co chcieliby wprowadzić? Jednym ze sztandarowych pomysłów jest podniesienie kwoty wolnej od podatku do poziomu 10 tysięcy funtów, co oznaczałoby zmniejszenie o 700 funtów obciążeń fiskalnych 3,6 miliona Brytyjek i Brytyjczyków. Z pewnością sporym testem dla poziomu zieloności partii z "wielkiej trójki" (szczególnie w wypadku niebiesko-żółtego mariażu) będzie także inwestowanie w ochronę środowiska i zrównoważony rozwój, np. poprzez utworzenie Banku Inwestycyjnego Wielkiej Brytanii czy też przerobienia stoczni w północnej Anglii na wytwórnie turbin wiatrowych, jak sugerowała formacja Clegga.

Już dziś osoby komentujące wyniki zwracają uwagę na to, że liberałowie są najbardziej proeuropejską formacją, przywiązaną do myśli o wejściu do strefy euro w dłuższym okresie czasu, co może powodować napięcia w rozmowach z konserwatystami. Zmiany w polityce społecznej czy edukacji idą w partii Clegga raczej w kierunku redefiniowania kierunków wydatkowania publicznych pieniędzy, a nie w tworzenie woluntarystycznego "wielkiego społeczeństwa" a la Cameron. Inwestycje w zmniejszanie wielkości klas szkolnych, pożyczki na termoizolację mieszkań i instytucji publicznych, zniesienie opłat za studia - to wszystko kosztuje, a konserwatyści myślą o sporych cięciach w usługach publicznych. Czy te różnice programowe są do pokonania w celu stworzenia stabilnego rządu? Po wstrzemięźliwych reakcjach Partii Konserwatywnej w nocy z czwartku na piątek, w ciągu dnia zaczęło się prawdziwe bombardowanie miłością, czego kumulacją było stwierdzenie byłego premiera, Johna Majora, że przekazanie liberałom tek w ewentualnym wspólnym rządzie jest "ceną wartą zapłacenia".

Brytyjki i Brytyjczycy żyją zatem w ciekawych czasach. Na chwilę obecną konserwatystom do samodzielnej większości brakuje 20 miejsc, a ewentualnemu aliansowi LabLib - 11. Jeśli Liberalni Demokraci opowiedzieliby się przeciw aliansowi z konserwatystami, rozpocząłby się wyścig o poparcie partii z Walii, Szkocji i Irlandii Północnej. Każdy głos - w tym wypadku także i świeżo wybranej szefowej Zielonych, Caroline Lucas - może być na wagę złota.

Brak komentarzy:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...