Kiedy piszę te słowa, nie wiadomo jeszcze, jak głosy oddane podczas czwartkowych wyborów parlamentarnych w Wielkiej Brytanii przełożą się na ostateczny kształt Izby Gmin. Przedwyborcze sondaże wskazywały na to, że żadna partia z "wielkiej trójki" nie zdobędzie samodzielnej większości i albo konserwatyści przy wsparciu mniejszych partii albo Liberalnych Demokratów, albo też koalicja Partii Pracy i LibDemsów będą w stanie znaleźć odpowiednią większość do rządzenia. Pierwsze prognozy z wieczoru wyborczego pokazują, że ta ostatnia opcja nie gwarantuje większości. Od paru miesięcy - a właściwie niesławnej afery związanej z nielegalnym wydatkowanie publicznych pieniędzy przez część osób zasiadających w parlamencie - istnieje dość spore poczucie, że nadchodzi czas na reformę obowiązującej na wyspach ordynacji wyborczej. Dotychczasowy system większościowy, premiujący dwie partie i zasadę "zwycięzca bierze wszystko" pokazał swoje wady bardzo wyraźnie, gdy dzięki telewizyjnym debatom do peletonu doszlusowała partia Nicka Clegga. Sondaże, z których wynikało, że Liberalni Demokraci mogą dostać najwięcej głosów, a najmniej miejsc, podczas gdy Partia Pracy - dokładnie odwrotnie, musiały dla wielu osób być niezłym kubłem zimnej wody.
Parę miesięcy temu wewnętrzny think-tank New Labour, Compass, opublikował bardzo interesujący raport, o którym było dość głośno. "The Last Labour Government" pokazywał, że domaganie się przez Partię Pracy zmiany ordynacji wyborczej na bardziej proporcjonalną mogło pozwolić Gordonowi Brownowi na wyborczą "ucieczkę do przodu" i stworzenie polaryzacji między jego partią a formacją Davida Camerona, pozwalającą na odzyskanie głosów wyborców, którzy w 2005 roku odpłynęli do Liberalnych Demokratów. Co więcej, zdaniem jej autorów, reforma systemu wyborczego to tak naprawdę "być albo nie być" dla partii, którą uratować może tylko parlament bez bezwzględnej, konserwatywnej większości.
Dlaczego rysowany przez Compass scenariusz był tak pesymistyczny? Składa się na niego kilka czynników. Po pierwsze, jednym z elementów programu Davida Camerona jest zmniejszenie ilości osób zasiadających w Izbie Gmin o 10%, z 650 do 585. Ta niepozorna zmiana wiązałaby się z procesem konieczności zmian granic okręgów jednomandatowych, a to oznacza - wedle prognoz - że większość, bo 40 osób straciliby właśnie laburzyści. Efekt domina dopiero się jednak zaczyna: wraz z sukcesem konserwatystów, jak wskazywały sondaże, wzrasta poparcie ludności Szkocji dla ogłoszenia niepodległości. Północ kraju ma bardzo silne, lewicowe przekonania (dwiema najsilniejszymi partiami są tam "czerwoni" oraz socjaldemokratyczna Szkocka Partia Narodowa) i jej rozejście się z Wielką Brytanią mogłoby osłabić naturalną bazę wyborczą formacji Gordona Browna. Całość wieńczyłaby reforma finansowania partii politycznych, wymierzona w ograniczenie finansowania Partii Pracy przez związki zawodowe, a dużo mniej - w biznes dotujący konserwatystów. Akumulacja takich czynników, do których dodać należy wzrost poparcia dla Liberalnych Demokratów, mogłaby oznaczać zejście New Labour do poziomu, który jeszcze kilka lat temu zajmowali liberałowie.
Gordon Brown nie zdecydował się na bardziej radykalną propozycję systemu STV - pojedynczego głosu przechodniego, zamiast tego promując AV+ - system głosu alternatywnego, nie będący wielkim postępem w kierunku większej proporcjonalności. Wobec takiej sytuacji Nick Clegg miał ułatwioną sytuację, jeśli chodzi o portretowanie się jako "kandydat zmiany". Dopiero po zamknięciu lokali wyborczych (pocieszająca zdaje się wysoka frekwencja) politycy Partii Pracy zaczęli bardziej otwarcie mówić o ewentualnej "koalicji progresywnej". Jak zwykle z dobrymi pomysłami w tej partii - odrobinę za późno...
Na co klęska Partii Pracy naraża Wielką Brytanię? W tylnych ławkach konserwatystów nadal pojawiają się twierdzenia, że zmiany klimatu nie zachodzą, publiczna służba zdrowia nie jest potrzebna, związki zawodowe to zagrożenie i pora na zerwanie z "kulturą przywileju". Wizja Camerona - "wielkie społeczeństwo" - zakłada zmniejszenie poziomu zabezpieczenia społecznego i przerzucanie kosztów ekonomicznych na oddolne instytucje społeczne. W obliczu kryzysu dążenie do szybkiego ścinania deficytu może oznaczać pogorszenie jakości usług publicznych oraz wydłużenie okresu wychodzenia z gospodarczego osłabienia. Napięta sytuacja gospodarcza na kontynencie, spowodowana kłopotami ekonomicznymi Grecji, nie poprawia nastrojów i prognoz na najbliższe miesiące. Zobaczymy, na ile prognozy Compassu okażą się słuszne.
Parę miesięcy temu wewnętrzny think-tank New Labour, Compass, opublikował bardzo interesujący raport, o którym było dość głośno. "The Last Labour Government" pokazywał, że domaganie się przez Partię Pracy zmiany ordynacji wyborczej na bardziej proporcjonalną mogło pozwolić Gordonowi Brownowi na wyborczą "ucieczkę do przodu" i stworzenie polaryzacji między jego partią a formacją Davida Camerona, pozwalającą na odzyskanie głosów wyborców, którzy w 2005 roku odpłynęli do Liberalnych Demokratów. Co więcej, zdaniem jej autorów, reforma systemu wyborczego to tak naprawdę "być albo nie być" dla partii, którą uratować może tylko parlament bez bezwzględnej, konserwatywnej większości.
Dlaczego rysowany przez Compass scenariusz był tak pesymistyczny? Składa się na niego kilka czynników. Po pierwsze, jednym z elementów programu Davida Camerona jest zmniejszenie ilości osób zasiadających w Izbie Gmin o 10%, z 650 do 585. Ta niepozorna zmiana wiązałaby się z procesem konieczności zmian granic okręgów jednomandatowych, a to oznacza - wedle prognoz - że większość, bo 40 osób straciliby właśnie laburzyści. Efekt domina dopiero się jednak zaczyna: wraz z sukcesem konserwatystów, jak wskazywały sondaże, wzrasta poparcie ludności Szkocji dla ogłoszenia niepodległości. Północ kraju ma bardzo silne, lewicowe przekonania (dwiema najsilniejszymi partiami są tam "czerwoni" oraz socjaldemokratyczna Szkocka Partia Narodowa) i jej rozejście się z Wielką Brytanią mogłoby osłabić naturalną bazę wyborczą formacji Gordona Browna. Całość wieńczyłaby reforma finansowania partii politycznych, wymierzona w ograniczenie finansowania Partii Pracy przez związki zawodowe, a dużo mniej - w biznes dotujący konserwatystów. Akumulacja takich czynników, do których dodać należy wzrost poparcia dla Liberalnych Demokratów, mogłaby oznaczać zejście New Labour do poziomu, który jeszcze kilka lat temu zajmowali liberałowie.
Gordon Brown nie zdecydował się na bardziej radykalną propozycję systemu STV - pojedynczego głosu przechodniego, zamiast tego promując AV+ - system głosu alternatywnego, nie będący wielkim postępem w kierunku większej proporcjonalności. Wobec takiej sytuacji Nick Clegg miał ułatwioną sytuację, jeśli chodzi o portretowanie się jako "kandydat zmiany". Dopiero po zamknięciu lokali wyborczych (pocieszająca zdaje się wysoka frekwencja) politycy Partii Pracy zaczęli bardziej otwarcie mówić o ewentualnej "koalicji progresywnej". Jak zwykle z dobrymi pomysłami w tej partii - odrobinę za późno...
Na co klęska Partii Pracy naraża Wielką Brytanię? W tylnych ławkach konserwatystów nadal pojawiają się twierdzenia, że zmiany klimatu nie zachodzą, publiczna służba zdrowia nie jest potrzebna, związki zawodowe to zagrożenie i pora na zerwanie z "kulturą przywileju". Wizja Camerona - "wielkie społeczeństwo" - zakłada zmniejszenie poziomu zabezpieczenia społecznego i przerzucanie kosztów ekonomicznych na oddolne instytucje społeczne. W obliczu kryzysu dążenie do szybkiego ścinania deficytu może oznaczać pogorszenie jakości usług publicznych oraz wydłużenie okresu wychodzenia z gospodarczego osłabienia. Napięta sytuacja gospodarcza na kontynencie, spowodowana kłopotami ekonomicznymi Grecji, nie poprawia nastrojów i prognoz na najbliższe miesiące. Zobaczymy, na ile prognozy Compassu okażą się słuszne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz