Uwielbiam skandale - szczególnie takie, które nigdzie na świecie skandalami by nie były, ale nad Wisłą rozpalają wyobraźnię do czerwoności. Może przesadzam z tym retorycznym optymizmem, dotyczącym kondycji ludzkiej, ale zastanawiam się bardzo poważnie nad tym, jak w szerszym dyskursie publicznych traktuje się sztukę. Oto pewna pani zagospodarowała artystyczną przestrzeń stacji Metra Marymont na latające, dmuchane baranki, poruszające się po przestrzeni Warszawy. Nazwała swą instalację "Baranki Boże" - no i zaczął się raban. Nagle okazało się, że są to akcesoria erotyczne i że wiedzą o tym nawet dzieci, których rodzice chcą bronić przed zgorszeniem. Tak przynajmniej twierdzą "zdegustowani rodzice" - ja szczerze mówiąc nie miałem pojęcia, że to gadżet z sex shopu, a specjalnie pruderyjny nigdy nie bylem. Cóż, nie wiem skąd ta wiedza, ja podobne zabawki widziałem np. u osób, korzystających w wypoczynku nad wodą, dołączam nawet stosowne zdjęcie, dbając o to, by anonimowość przedstawionej postaci była zachowana. Zapewne jak z każdym przedmiotem codziennego użytku da się z czymś takim zrobić coś zdrożnego albo i nie, ale cóż - osoby zbulwersowane wiedzą lepiej. Widać muszę się jeszcze dokształcić w tej kwestii.
I znów - zero dyskusji na temat koncepcji autorki, Julii Curyło, na temat infantylizacji katolickiej popkultury, której skrajnością mogłyby być baranki z sex shopu. Trzeba bronić czci i wiary ojców, dziadów etc. (bo matek czy babć już nie, Polak-katolik jest mężczyzną, nawet, jeśli to kobieta modli się bardziej żarliwie, a facetowi bliżej do sarmaty-hulaki) i zapobiec zgorszeniu. Pojawił się zatem wypisany sprayem napis "chłam nie sztuka". Nawet jeśli założymy, że to prawda, co w dzisiejszych czasach jak nigdy jest kwestią gustu a nie odgórnie zadekretowanego sądu, to co z tego? Wygląda na to, że bardzo nierówno cenimy ludzką pracę - górnik haruje, copywrighter, wymyślając na nas reklamowe pułapki, to wzór do naśladowania, ale artystka, jeśli nie zapewni nam obrazka idealnie dopasowanego do naszego wyobrażenia "wsi spokojnej, wsi wesołej", staje się heretyczką.
Szczerze mówiąc, zaczyna to być irytujące. Ludzie usiłujący w taki sposób powstrzymać dyskusję, albo chociaż utrudnić innym zapoznanie się z muralem, traktują ludzi jak nieforemne ameby, które, gdy tylko go zobaczą, stracą wiarę i porzucą życie rodzinne na rzecz seksu z gumowym barankiem. To już nawet nie smutne - to żałosne. Tu nie ma miejsca na dialog - rzekomi "zbulwersowani" nie mają na celu np. zorganizowania debaty z twórczynią, w trakcie której strony mogłyby wymienić się wrażeniami. Chodzi im o nowy "zakaz myślenia" - Denkverboten - który ma zapobiec wyrażaniu przekonań, które odstają choć trochę od koncepcji wyboru pt. "Bóg albo rynek". Szczególnie łączenie się tych dwóch sfer, stanowiące zagrożenie dla liberalnej demokracji, staje się stabuizowane. Moralność rodem z rodziny Dulskich musi zatriumfować, bo inaczej straci swą rację bytu. Jak długo jeszcze?
To coś podobnego do sporów o wystawę sztuki homoerotycznej w Muzeum Narodowym. Posłowie PiS argumentują, że instytucja ta finansowana jest z pieniędzy podatników, którzy nie życzą sobie "homoseksualnej propagandy". To dziwne, bo jeszcze niedawno sondaż wskazał, że 60% z nas nie miałaby nic przeciwko, gdyby osoba nieheteronormatywna została premierem naszego kraju - poziom akceptacji społecznej dla zachowań, które zdaniem części Prawa i Sprawiedliwości byłyby z pewnością "obnoszeniem się" nie jest zatem marginalny. Poza tym wedle mojej wiedzy podatki nie płacą wyłącznie osoby heteroseksualne. Geje i lesbijki, osoby bi i transseksualne mają pełne prawo do domagania się od instytucji publicznych poważnego traktowania ważnej dla nich dziedziny życia. Wyjątkowo mogę pozwolić sobie na zgodzenie się z ministrem kultury, Bogdanem Zdrojewskim, który stwierdził, że gdyby stosować tego typu cenzurę to Muzeum Watykańskie należałoby zamknąć.
Dla tej mniej pogodzonej z modernizmem prawicy kluczem do poznania świata i kontroli nad społeczeństwem staje się historia - stąd tak duża dbałość o przekazywanie takiego, a nie innego obrazu np. powstania warszawskiego. Wystawa homoerotyczna w Muzeum Narodowym jest dla nich niebezpieczna, bo pokaże jasno, że kwestie odmiennych preferencji seksualnych to nie aberracja naszych czasów, ale odwieczna różnica między ludźmi, tak jak prawo- i leworęczność. Uznanie tej kwestii za oczywistą byłoby gwoździem do trumny dla ich pomysłu na wspólnotę narodową, stąd tak wściekle potrafią - niezgodnie z faktami medycznymi - przyrównywać np. homoseksualizm i zoofilię. Wydaje im się, że mają szansę wygrać tę walkę, ale nie jest to prawdopodobne. Modernizacja kulturowa powoli, ale skutecznie zachodzi, a wystawa w Muzeum Narodowym daje szansę, że o alternatywach wobec heteronormy będziemy w końcu rozmawiać otwarcie i bez aury skandalu. No, chyba że jakiś wierny "tradycji i obyczajom" zaatakuje dzieła sztuki sprayem, nie mogąc pogodzić się z faktem, że świat nie skończył się na Sarmacji...
I znów - zero dyskusji na temat koncepcji autorki, Julii Curyło, na temat infantylizacji katolickiej popkultury, której skrajnością mogłyby być baranki z sex shopu. Trzeba bronić czci i wiary ojców, dziadów etc. (bo matek czy babć już nie, Polak-katolik jest mężczyzną, nawet, jeśli to kobieta modli się bardziej żarliwie, a facetowi bliżej do sarmaty-hulaki) i zapobiec zgorszeniu. Pojawił się zatem wypisany sprayem napis "chłam nie sztuka". Nawet jeśli założymy, że to prawda, co w dzisiejszych czasach jak nigdy jest kwestią gustu a nie odgórnie zadekretowanego sądu, to co z tego? Wygląda na to, że bardzo nierówno cenimy ludzką pracę - górnik haruje, copywrighter, wymyślając na nas reklamowe pułapki, to wzór do naśladowania, ale artystka, jeśli nie zapewni nam obrazka idealnie dopasowanego do naszego wyobrażenia "wsi spokojnej, wsi wesołej", staje się heretyczką.
Szczerze mówiąc, zaczyna to być irytujące. Ludzie usiłujący w taki sposób powstrzymać dyskusję, albo chociaż utrudnić innym zapoznanie się z muralem, traktują ludzi jak nieforemne ameby, które, gdy tylko go zobaczą, stracą wiarę i porzucą życie rodzinne na rzecz seksu z gumowym barankiem. To już nawet nie smutne - to żałosne. Tu nie ma miejsca na dialog - rzekomi "zbulwersowani" nie mają na celu np. zorganizowania debaty z twórczynią, w trakcie której strony mogłyby wymienić się wrażeniami. Chodzi im o nowy "zakaz myślenia" - Denkverboten - który ma zapobiec wyrażaniu przekonań, które odstają choć trochę od koncepcji wyboru pt. "Bóg albo rynek". Szczególnie łączenie się tych dwóch sfer, stanowiące zagrożenie dla liberalnej demokracji, staje się stabuizowane. Moralność rodem z rodziny Dulskich musi zatriumfować, bo inaczej straci swą rację bytu. Jak długo jeszcze?
To coś podobnego do sporów o wystawę sztuki homoerotycznej w Muzeum Narodowym. Posłowie PiS argumentują, że instytucja ta finansowana jest z pieniędzy podatników, którzy nie życzą sobie "homoseksualnej propagandy". To dziwne, bo jeszcze niedawno sondaż wskazał, że 60% z nas nie miałaby nic przeciwko, gdyby osoba nieheteronormatywna została premierem naszego kraju - poziom akceptacji społecznej dla zachowań, które zdaniem części Prawa i Sprawiedliwości byłyby z pewnością "obnoszeniem się" nie jest zatem marginalny. Poza tym wedle mojej wiedzy podatki nie płacą wyłącznie osoby heteroseksualne. Geje i lesbijki, osoby bi i transseksualne mają pełne prawo do domagania się od instytucji publicznych poważnego traktowania ważnej dla nich dziedziny życia. Wyjątkowo mogę pozwolić sobie na zgodzenie się z ministrem kultury, Bogdanem Zdrojewskim, który stwierdził, że gdyby stosować tego typu cenzurę to Muzeum Watykańskie należałoby zamknąć.
Dla tej mniej pogodzonej z modernizmem prawicy kluczem do poznania świata i kontroli nad społeczeństwem staje się historia - stąd tak duża dbałość o przekazywanie takiego, a nie innego obrazu np. powstania warszawskiego. Wystawa homoerotyczna w Muzeum Narodowym jest dla nich niebezpieczna, bo pokaże jasno, że kwestie odmiennych preferencji seksualnych to nie aberracja naszych czasów, ale odwieczna różnica między ludźmi, tak jak prawo- i leworęczność. Uznanie tej kwestii za oczywistą byłoby gwoździem do trumny dla ich pomysłu na wspólnotę narodową, stąd tak wściekle potrafią - niezgodnie z faktami medycznymi - przyrównywać np. homoseksualizm i zoofilię. Wydaje im się, że mają szansę wygrać tę walkę, ale nie jest to prawdopodobne. Modernizacja kulturowa powoli, ale skutecznie zachodzi, a wystawa w Muzeum Narodowym daje szansę, że o alternatywach wobec heteronormy będziemy w końcu rozmawiać otwarcie i bez aury skandalu. No, chyba że jakiś wierny "tradycji i obyczajom" zaatakuje dzieła sztuki sprayem, nie mogąc pogodzić się z faktem, że świat nie skończył się na Sarmacji...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz