26 stycznia 2010

Ekonomia i status quo

Ucząc się do egzaminu ze wstępu do ekonomii wiedziałem, że w naszym kraju jej nauka nie będzie niczym przyjemnym. Mimo to nie spodziewałem się, że będę mógł przeczytać na temat podstaw ekonomii tyle jednostronnych opinii, co przy tej okazji. Nie mam zamiaru dokonać osobistego napiętnowania autorów, bowiem na dobrą sprawę równie dobrze mógłbym natrafić na inną pozycję z podobnymi danymi. Niech więc informacje na ten temat pozostaną anonimowe, ważne jest tu bowiem samo zjawisko replikowania pewnych przekonań dotyczących życia gospodarczego niż to, kto tym razem je spostrzega. Zresztą personalne podchodzenie do sprawy nie byłoby najlepszym pomysłem, wszak nawet i w czytanej przeze mnie pozycji były rozdziały lepsze i gorsze. Ogólne wrażenie jednak było z mej strony dość negatywne, szczególnie po wszystkich moich dotychczasowych lekturach dotyczących ekonomii ekologicznej i feministycznej.

Nie jestem jakimś wielkim kontestatorem kapitalizmu jako takiego - dość konsekwentnie twierdzę, że rynek, jeśli wprowadzić w jego obręb kwestie ekologiczne i społeczne, może być sprawnym narzędziem do tworzenia stabilnych społeczeństw, żyjących w obrębie ograniczeń ekologicznych. Niestety, wystarczy zlekceważyć dość intensywną krytykę dotychczasowych, mocno przesiąkniętych ekonomią neoklasyczną założeń, by cała konstrukcja dotychczasowej gospodarki opierać się zaczęła na głęboko niesprawiedliwych założeniach. Niby w dzisiejszych czasach można powiedzieć, ba, nawet napisać w podręczniku, że założenia w rodzaju egoistycznego homo oeconomicus nie odzwierciedlają pełnej złożoności ludzkich zachowań, ale zaraz potem i tak podaje się oparte na tym założeniu tezy. Maksymalizacja zysków przez przedsiębiorstwa czy też użyteczności przez gospodarstwa domowe nie tłumaczy zjawisk, takich jak wielkie imprezy charytatywne. Pozornie rozwiązać by ten problem mogła socjologia ekonomii - problem polega jednak na tym, że o ile wskaźniki badań interdyscyplinarnych rosną, to nadal częściej inne nauki społeczne korzystają z ekonomii niż na odwrót, co nie pozostaje bez wpływu na "rozjeżdżanie się" dominujących do tej pory przekonań z rzeczywistością społeczną.

Nie chodzi mi o to, by nagle autorki i autorzy zaczęli bić się w piersi i obiecywać poprawę. Chodzi mi raczej o bardziej obiektywne prezentowanie różnych stanowisk, co następuje w zależności od osoby piszącej. Brak mi na przykład feministycznych ujęć gospodarstwa domowego, ale skoro nie ma w książce osobnej części poświęconej temu zagadnieniu (jest tylko o konsumentach), nie muszę jeszcze tak bardzo się denerwować. Rozdziały poświęcone handlowi międzynarodowemu i globalizacji podniosły mi jednak ciśnienie dość mocno. Wady (albo - jak kto woli - efekty uboczne) globalizacji są widoczne gołym okiem, powstała na ich temat obszerna literatura, kiedy zatem zbywa się nią cynicznymi żarcikami, oznacza to, że osoba pisząca nie ma pojęcia, czym są międzynarodowe stosunki gospodarcze. Nie byłem w stanie uwierzyć w prezentację "krytyków wolnego handlu" - są to bądź to populiści, chcący zdobyć głosy wyborców, bądź to nie znający się na gospodarce moraliści, którzy przeszkadzają biznesowi w tym, co umie najlepiej - zarabianiu pieniędzy. Ba, jest się w stanie bez żenady przytoczyć tabelkę, z której wynika, że ochrona pracownicza i dbałość o środowisko naturalne szkodzą wzrostowi PKB, który ma być gwarantem równomiernego wzrostu dobrobytu. Cóż, w takim bądź razie nie pozostaje mi nic innego jak cieszyć, że piszący takie niestworzone historie facet nie poznaje uroków nieskrępowanego wolnego handlu w chińskich wytwórniach odzieży albo też nie traci zdrowia w zdegradowanych niszach ekologicznych globalnego Południa.

Przy dobrych chęciach można zaprezentować dane statystyczne w taki sposób, by udowodnić nawet najbardziej kuriozalną tezę. Przykład? Na własne oczy widziałem tabelkę, w której podzielono najbardziej rozwinięte kraje w 1990 roku (jakże aktualne dane jak na podręcznik mający ze 4-5 lat...) na 3 grupy: te, w których udział sektora publicznego w kreacji PKB wynosił ponad 50%, te ze wskaźnikiem na poziomie 40-50% i te poniżej 40%. Dane prezentuje się takie, by móc uzasadnić wniosek, że wysoki udział państwa w tworzeniu PKB jest zbędny i nie wpływa na jakość życia. Dowód? W Szwecji i Australii mamy podobny wskaźnik analfabetyzmu, wynoszący ok. 1%... Cóż, wydawać by się mogło że istnieją lepsze mierniki rozwoju, chociażby nieszczęsny stosunek finansowania edukacji do ilości rejestrowanych patentów. Co więcej, w grupie 50%+ znalazły się tak zróżnicowane kraje, jak wspomniana wyżej Szwecja a Włochy, które faktycznie nie słyną z efektywnego wydatkowania publicznej kiesy. Gdyby zatem autorka doszła do wniosku, że wysoki poziom wydatków publicznych nie gwarantuje automatycznie lepszej jakości życia, trudno by mi było się z tym twierdzeniem się nie zgodzić. Nie pada ono jednak, zastąpione przez sugestię, że wydatki publiczne nie są do niczego potrzebne.

Dużo pisze się w książce na temat potencjalnej nieefektywności sektora publicznego, zapominając jednak, że jakość jego funkcjonowania nie jest dana z góry i pozostaje wypadkową stosunków społecznych, poziomu społecznego kapitału, zaufania etc. Zupełnie inaczej działa własność publiczna w kraju egalitarnym i uodpornionym na korupcję, z jawnie działającymi wedle transparentnych przepisów instytucjami publicznymi, a inaczej - tam, gdzie nepotyzm i mafijne koligacje biorą górę. Co ciekawe, korupcja jest zła wtedy, gdy paraliżuje możliwości rozwoju prywatnej przedsiębiorczości, podczas gdy w wypadku własności publicznej brak efektywności i społecznej kontroli traktuje się niemal jako oczywistość. Warto przypomnieć, że do niedawna taką samą oczywistością była "tragedia wspólnego pastwiska", a więc założenie, że własność wspólna zostanie zniszczona przez egoistyczne jednostki. Elinor Ostrom w wielu swoich pracach odwiodła, że nie jest to żadna oczywistość, tylko założenie, maksymalnie upraszczające społeczną rzeczywistość.

Poziom zawierzenia neoliberalizmowi bywa tak duży, że pojawiają się sprzeczności między poszczególnymi rozdziałami. W jednym możemy zatem przeczytać o tym, jak podatki progresywne i system pomocy społecznej stanowią automatyczne stabilizatory na czas kryzysu, podczas gdy kilkadziesiąt stron dalej inny autor prezentuje swoje zalecenia dotyczące polityki sprzyjającej inwestycjom zagranicznym, w których walczy z płacami minimalnymi i promuje podatek liniowy. Parę stron wcześniej pisze on zresztą o przykładach na publiczne oszczędzanie pieniędzy, dając przykład ZSRR i kolektywizacji rolnictwa, która zabiła 6 milionów osób. Cóż, rozumiem znowuż że kapitalizm nigdy nikogo nie zabił i nie wyzyskiwał, dzieci nie pracowały w kopalniach, a 8-godzinny dzień pracy spadł z nieba... Tak, to prawda że interwencja publiczna nie zawsze jest dobra, ale najpierw wyzywać alterglobalistki i alterglobalistów od moralizowania, a następnie samemu się tak bawić? Czemu się jednak dziwić, skoro - zdaniem owego autora, który pewnie nawet ma jakiś tytuł akademicki - Europa doszła do bogactwa własną zaradnością, filozofią życia i wszystkim, tylko nie np. kolonializmem czy handlem ludźmi, o czym w podręczniku nie przeczytamy.

Po raz pierwszy zacząłem cieszyć się na myśl, że osoby uczące się mogą nie korzystać z podręcznika. Ponieważ wykład prowadzony był tak, by korzystanie z niego nie było koniecznością, jest ku temu spora szansa. Dodatkowym czynnikiem zniechęcającym bywają także ceny, które dla osób studiujących są nierzadko dość zaporowe. Teraz nie dziwię się jednak, że z zieloną polityką nad Wisłą nie jest łatwo się przebić. I wcale mnie to nie cieszy...

Brak komentarzy:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...