Dobry, światły premier pragnie spotkać się z internautkami i internautami i ich wszystkich uspokoić, że oto walczyć pragnie z pedofilią, a nie wolnością słowa. Z tego co wiem, to już dziś policja namierza osoby korzystające z pornografii dziecięcej, ma do tego narzędzia i dość regularnie z nich korzysta. Po cóż zatem rejestr? Czyżby walka z hazardem, która przyjmuje coraz bardziej interesujące formy (zakazać wszystkiego, może poza kasynami, ale tam z kolei należy się rejestrować) wiązała się jakoś z pedofilią? Czy to przypadek, że w ostatnim czasie ujawniono plany nowelizacji kodeksu pracy, która umożliwiłoby pracodawcom badanie związkowej przeszłości osób aplikujących do pracy albo testy siatkówki?
Moim zdaniem niekoniecznie. Na początku tego roku na własne oczy widzimy, w jaki sposób wieloletnie przyzwolenie na rosnący nadzór naszego postępowania doprowadził do wyrodzenia się potencjalnie niebezpiecznych pomysłów. Ruch piracki pojawił się w samą porę, kiedy wraz z rozwojem Internetu zaczęliśmy zdawać sobie sprawę z dotychczasowej ograniczoności dostępu do informacji w mediach tradycyjnych. Dodajmy do tego "środki bezpieczeństwa", zaostrzające się od 2001 roku, które okazały się tak dziurawe, jak i dotychczasowe - przykładem udaremniony w czasie świąt Bożego Narodzenia zamach terrorystyczny w amerykańskim samolocie. Latami, tworząc atmosferę zagrożenia, wprowadzano takie pomysły, jak wzrost ilości kamer monitoringu miejskiego.
Teraz coraz więcej z nas zdaje sobie sprawę z tego, że potrzeby bezpieczeństwa da się zaspokajać rzetelną profilaktyką, walką z wykluczeniami społecznymi, degradacją ekologiczną i wprowadzaniem większej ilości elementów demokracji uczestniczącej, takimi jak sprawiedliwość naprawcza. Tak jak drogą donikąd jest spirala coraz bardziej surowych kar za łamanie prawa czy ściganie za posiadanie niewielkiej ilości trawki albo picie piwa w miejscu publicznym, tak samo jest z walką o większą kontrolę nad globalną siecią internetową. Pomysł na rejestr stron niedozwolonych czy też wcześniejsze - na poziomie unijnym - umożliwiające segregację pod względem szybkości dostępu różnych pakietów danych, mają szansę nie na ucywilizowanie Internetu, ale co najwyżej na ograniczenie wolności słowa i kreatywności. Osobom, głoszącym poglądy niezgodne z prawem, można już dziś mocno utrudnić życie - przykładem walka (trudna, ale odbyta) z serwisem faszystowskim RedWatch. Jaką mamy mieć gwarancję, że na indeks nie trafi np. portal lewica.pl?
Wszystkie zmiany w formie internetu, promowane przez rządy czy medialne koncerny, nie służą niczemu innemu, jak tylko zmniejszeniu zakresu swobody w korzystaniu z niego. Coraz bardziej ścisły sojusz tronu i portfela odpowiada za absurdalne w sytuacji tworzenia gospodarki opartej na wiedzy pomysły na dalsze restrykcje wobec wymiany plików czy usztywniania prawa autorskiego. To w odpowiedzi na takie działania powstają coraz bardziej śmiałe manifesty domeny publicznej, domagające się, by za stan docelowy uznać, że tworzone przez autorkę/autora dzieło trafiało do domeny publicznej, chyba, że sama osoba zainteresowana pragnęłaby ochrony swoich interesów. Obecna sytuacja, kiedy prawa do dzieła wygasają dopiero po 70 latach od śmierci osoby, która stworzyła jakąś treść, chronią raczej monopole koncernów wydawniczych niż prawa autorki/autora.
Walka o wolność w sieci nie jest walką o prawa przestępców - ci, jak już wielokrotnie wspomniałem, mają czego się bać już dziś. To walka o prawo ludzi do informacji i do kultury, zamiast robienia z nich kryminalistów z powodu ściągnięcia jakiegoś pliku. To nie tylko zresztą kwestia tzw. "piractwa internetowego" - coraz większe są naciski np. na wydłużenie okresu retencji danych billingowych z rozmów telefonicznych (ostatnia taka próba miała miejsce za rządów PiS, wtedy udało się ją storpedować dzięki... Samoobronie), a ostatnio wprowadzane na lotniskach "nagie skanery" są już naprawdę skrajnym przejawem tego, jak daleko pozwoliliśmy zajść inwigilacji naszego życia. Być może tym razem nie damy sobie wmówić, że Wielki Brat jest jedynym wyjściem dla ochrony naszej wolności - przyszło nam żyć w czasach iście orwellowskiej nomenklatury nazewniczej...
Moim zdaniem niekoniecznie. Na początku tego roku na własne oczy widzimy, w jaki sposób wieloletnie przyzwolenie na rosnący nadzór naszego postępowania doprowadził do wyrodzenia się potencjalnie niebezpiecznych pomysłów. Ruch piracki pojawił się w samą porę, kiedy wraz z rozwojem Internetu zaczęliśmy zdawać sobie sprawę z dotychczasowej ograniczoności dostępu do informacji w mediach tradycyjnych. Dodajmy do tego "środki bezpieczeństwa", zaostrzające się od 2001 roku, które okazały się tak dziurawe, jak i dotychczasowe - przykładem udaremniony w czasie świąt Bożego Narodzenia zamach terrorystyczny w amerykańskim samolocie. Latami, tworząc atmosferę zagrożenia, wprowadzano takie pomysły, jak wzrost ilości kamer monitoringu miejskiego.
Teraz coraz więcej z nas zdaje sobie sprawę z tego, że potrzeby bezpieczeństwa da się zaspokajać rzetelną profilaktyką, walką z wykluczeniami społecznymi, degradacją ekologiczną i wprowadzaniem większej ilości elementów demokracji uczestniczącej, takimi jak sprawiedliwość naprawcza. Tak jak drogą donikąd jest spirala coraz bardziej surowych kar za łamanie prawa czy ściganie za posiadanie niewielkiej ilości trawki albo picie piwa w miejscu publicznym, tak samo jest z walką o większą kontrolę nad globalną siecią internetową. Pomysł na rejestr stron niedozwolonych czy też wcześniejsze - na poziomie unijnym - umożliwiające segregację pod względem szybkości dostępu różnych pakietów danych, mają szansę nie na ucywilizowanie Internetu, ale co najwyżej na ograniczenie wolności słowa i kreatywności. Osobom, głoszącym poglądy niezgodne z prawem, można już dziś mocno utrudnić życie - przykładem walka (trudna, ale odbyta) z serwisem faszystowskim RedWatch. Jaką mamy mieć gwarancję, że na indeks nie trafi np. portal lewica.pl?
Wszystkie zmiany w formie internetu, promowane przez rządy czy medialne koncerny, nie służą niczemu innemu, jak tylko zmniejszeniu zakresu swobody w korzystaniu z niego. Coraz bardziej ścisły sojusz tronu i portfela odpowiada za absurdalne w sytuacji tworzenia gospodarki opartej na wiedzy pomysły na dalsze restrykcje wobec wymiany plików czy usztywniania prawa autorskiego. To w odpowiedzi na takie działania powstają coraz bardziej śmiałe manifesty domeny publicznej, domagające się, by za stan docelowy uznać, że tworzone przez autorkę/autora dzieło trafiało do domeny publicznej, chyba, że sama osoba zainteresowana pragnęłaby ochrony swoich interesów. Obecna sytuacja, kiedy prawa do dzieła wygasają dopiero po 70 latach od śmierci osoby, która stworzyła jakąś treść, chronią raczej monopole koncernów wydawniczych niż prawa autorki/autora.
Walka o wolność w sieci nie jest walką o prawa przestępców - ci, jak już wielokrotnie wspomniałem, mają czego się bać już dziś. To walka o prawo ludzi do informacji i do kultury, zamiast robienia z nich kryminalistów z powodu ściągnięcia jakiegoś pliku. To nie tylko zresztą kwestia tzw. "piractwa internetowego" - coraz większe są naciski np. na wydłużenie okresu retencji danych billingowych z rozmów telefonicznych (ostatnia taka próba miała miejsce za rządów PiS, wtedy udało się ją storpedować dzięki... Samoobronie), a ostatnio wprowadzane na lotniskach "nagie skanery" są już naprawdę skrajnym przejawem tego, jak daleko pozwoliliśmy zajść inwigilacji naszego życia. Być może tym razem nie damy sobie wmówić, że Wielki Brat jest jedynym wyjściem dla ochrony naszej wolności - przyszło nam żyć w czasach iście orwellowskiej nomenklatury nazewniczej...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz