Trochę mi niewesoło ze świadomością, że odsunie się w czasie rewitalizacja dwóch obszarów zielonych blisko Wisły. Jak zawsze problem tkwi w pieniądzach - brakuje 33 milionów złotych na Park Kazimierzowski i Rydza-Śmigłego. Wielka szkoda, że - jak donoszą media - czeka nas co najmniej 5 lat bierności w tych kwestiach. Nie chodzi tu o skrupulatne wyliczanie korzyści pt. "zieleń przyspiesza proces wychodzenia ze szpitala, poprawia produktywność pracy, chłonie zanieczyszczenia powietrza, a więc wpływa na zmniejszenie się ilości absencji w pracy" etc. - takie wyliczenia zresztą istnieją. Chodzi tu o coś innego - o miejskie priorytety. Przez 4 lata rządząca miastem ekipa chwaliła się przede wszystkim wielkimi inwestycjami i wielkimi wydatkami, czego kulminacją były spore dotacje na stadion Legii. Te mniejsze inwestycje - blisko ludzi, dotyczące ich podwórka czy poprawy jakości infrastruktury społecznej (żłobki, przedszkola) owszem, pojawiały się, jednak ich zakres nie bywał satysfakcjonujący. Konieczność walczenia o pieniądze na przykład na Muzeum Pragi i Fort Sokolnickiego czy też masowego protestu, by ekipa Hanny Gronkiewicz-Waltz zrezygnowała z pomysłu na wieżowiec w Parku Świętokrzyskim pokazują, że potrzeba dbałości o jakość życia lokalnych społeczności nie zawsze była dla władz oczywistością.
Znowuż - nie chodzi tu o frontalną krytykę jednej formacji politycznej. PO jest mi ideowo daleka, co nie znaczy, że wierzę, że ekipa z PiS rządziłaby znacząco lepiej. Także lewicowe etykietki, chociaż dają jakieś szanse na bliższe ludziom spojrzenie, nie dają takowych gwarancji. Wszystko zależy od poszczególnych ludzi i ich świadomości dotyczącej miasta jako struktury, w której pracujemy i żyjemy. Rzecz jasna w jednych partiach stężenie trzeźwo myślących bywa większe niż w innych, co automatycznie zwiększa szanse współpracy. Ważna jest jednak przede wszystkim odpowiednia perspektywa. Aktualnie dominuje XX-wieczne podejście do modernizacji, zakładające, że im więcej dróg, betonu i wieżowców, tym lepiej. Imitacje bierze się zatem raczej z Ameryki niż z Europy Zachodniej, chociaż jej mentalna i geograficzna bliskość nie pozwala o sobie zapomnieć. Toczy się zatem - także na poziomie dyskusji między mieszkankami i mieszkańcami - spór na temat tego, w jaki sposób rozwijać się ma miasto. Dwie główne strony tego sporu to zwolenniczki i zwolennicy modelu technokratycznego, dla których najważniejszymi wskaźnikami są np. wielkość inwestycji czy rozbudowa infrastruktury technicznej po jednej stronie, a osobami myślącymi bardziej oddolnie, proekologicznie i prospołecznie.
Budżet miasta nie jest z gumy - to oczywiste. Problem z niedoborem pieniędzy w stosunku do inwestycji należałoby rozwiązywać znacznie wcześniej - na poziomie ustalenia miejskich priorytetów. To nierzadko trudne wybory, na dodatek dokonywane między często do tej pory nieporównywalnymi inwestycjami. Kasa na miejskie centrum konferencyjne czy na przedszkola? Na miejskie parki czy remonty dróg? Centrum przedsiębiorczości, telepracy i równych szans czy może miejski stadion? Do tej pory nie było dyskusji - najczęściej obowiązywała zasada "zastaw się a postaw się", premiująca wydatki spektakularne, często pozostawiające problemy po ich zrealizowaniu. Równie często zapewniano, że owe inwestycje przyczynią się do rozwoju swojej okolicy, ba, czasem nawet połowy miasta, jak to miało być z Euro 2012. Teraz już nawet nie robią na nas wrażenia kolejne znikające projekty rewitalizacyjne, niezrealizowane pomysły i zastępowanie generalnych zmian podrasowaniem dworców w Photoshopie przez PKP. Problemy zaś, jak były, tak będą.
W 2006 roku, po 4 latach rządów PiS, miasto faktycznie potrzebowało szarpnięcia za cugle. Poczucie zastoju w sytuacji rosnących apetytów i chęci udowodnienia swej "europejskości" stymulowały licytowanie się na ilość stadionów czy wysokość wieżowców. Mam jednak wrażenie, że w 2010, po 4 latach PO-SLD, nie odczuwamy już potrzeby leczenia swoich kompleksów w stosunku do reszty Europy. Bardziej - jak wskazują rozliczne inicjatywy społeczne, protesty i interwencje - zależy nam na wysokiej jakości życia, na prawie do odpoczynku w czystym otoczeniu, możliwości miejskiej mobilności za pomocą transportu zbiorowego i na bogatej ofercie kulturalnej. Z pewnością do tego zestawu dochodzi jeszcze dobra jakość edukacji i opieki nad dziećmi, począwszy od żłobków i przedszkoli. Coraz więcej osób, decydując się na dziecko, zaczyna zwracać uwagę na to, że nie wieżowiec czy stadion, ale zadbany park z placem zabaw i bezpieczna droga do szkoły stanowią o tym, w jaki sposób żyje się w wielkim mieście. Nie sztuka chwalić się imprezami kulturalnymi, na które wielu z nas nie stać (nawet, jeśli średnio zarabiamy więcej niż w reszcie kraju, to jednak koszty życia również nie należą do małych) - sztuka tworzyć przestrzeń do wypoczynku, nie dyskryminującego ze względu na grubość portfela, a także budzić ludzką aktywność, by społeczności lokalne kwitły.
Dwa zarysowane powyżej modele modernizacji reprezentują dwa główne podejścia do zmiany społecznej - jedna jest odgórna i centralistyczna, druga zaś - bardziej oddolna i demokratyczna. Powoli, ale skutecznie rodzi się kultura demokratycznego współuczestnictwa w tworzeniu wspólnej przestrzeni - konsultacje społeczne, konflikty wokół planów zagospodarowania, alternatywne wydarzenia kulturalne pokazują to aż nadto dobitnie. Wcześniej głównymi indykatorami postępu były efektywność pracy, poziom zainteresowania inwestorów, wskaźniki ekonomiczne. Teraz coraz głośniej domagają się uznania czynniki rozwoju społecznego i ekologicznego, takie jak dostęp do wysokiej jakości usług publicznych, poprawa jakości miejskiego powietrza i obniżenia poziomu hałasu czy też ilość zieleni w otoczeniu miejsca zamieszkania. I bardzo dobrze - pokazuje to, że mamy alternatywę. Te dwie opcje wyboru i rezultaty ich długofalowego zastosowania doskonale opisują dwa teksty - Macieja Gduli na temat zamkniętych osiedli, plagi Warszawy, które nie zapewniają ani poczucia bezpieczeństwa (histeria wokół tej kwestii nie znika nawet pomimo odgrodzenia się od świata), ani poprawy jakości więzi społecznych w ich obrębie, i Ewy Charkiewicz na temat alternatywnych sposobów mierzenia rozwoju ekospołecznego na szczeblu lokalnym. Warto się z nimi zapoznać i stwierdzić, którą Warszawę uznajemy za miasto naszych marzeń i aspiracji.
Warto marzyć, szczególnie, jeśli stawką naszych marzeń i kształt niemal dwumilionowego miasta.
Znowuż - nie chodzi tu o frontalną krytykę jednej formacji politycznej. PO jest mi ideowo daleka, co nie znaczy, że wierzę, że ekipa z PiS rządziłaby znacząco lepiej. Także lewicowe etykietki, chociaż dają jakieś szanse na bliższe ludziom spojrzenie, nie dają takowych gwarancji. Wszystko zależy od poszczególnych ludzi i ich świadomości dotyczącej miasta jako struktury, w której pracujemy i żyjemy. Rzecz jasna w jednych partiach stężenie trzeźwo myślących bywa większe niż w innych, co automatycznie zwiększa szanse współpracy. Ważna jest jednak przede wszystkim odpowiednia perspektywa. Aktualnie dominuje XX-wieczne podejście do modernizacji, zakładające, że im więcej dróg, betonu i wieżowców, tym lepiej. Imitacje bierze się zatem raczej z Ameryki niż z Europy Zachodniej, chociaż jej mentalna i geograficzna bliskość nie pozwala o sobie zapomnieć. Toczy się zatem - także na poziomie dyskusji między mieszkankami i mieszkańcami - spór na temat tego, w jaki sposób rozwijać się ma miasto. Dwie główne strony tego sporu to zwolenniczki i zwolennicy modelu technokratycznego, dla których najważniejszymi wskaźnikami są np. wielkość inwestycji czy rozbudowa infrastruktury technicznej po jednej stronie, a osobami myślącymi bardziej oddolnie, proekologicznie i prospołecznie.
Budżet miasta nie jest z gumy - to oczywiste. Problem z niedoborem pieniędzy w stosunku do inwestycji należałoby rozwiązywać znacznie wcześniej - na poziomie ustalenia miejskich priorytetów. To nierzadko trudne wybory, na dodatek dokonywane między często do tej pory nieporównywalnymi inwestycjami. Kasa na miejskie centrum konferencyjne czy na przedszkola? Na miejskie parki czy remonty dróg? Centrum przedsiębiorczości, telepracy i równych szans czy może miejski stadion? Do tej pory nie było dyskusji - najczęściej obowiązywała zasada "zastaw się a postaw się", premiująca wydatki spektakularne, często pozostawiające problemy po ich zrealizowaniu. Równie często zapewniano, że owe inwestycje przyczynią się do rozwoju swojej okolicy, ba, czasem nawet połowy miasta, jak to miało być z Euro 2012. Teraz już nawet nie robią na nas wrażenia kolejne znikające projekty rewitalizacyjne, niezrealizowane pomysły i zastępowanie generalnych zmian podrasowaniem dworców w Photoshopie przez PKP. Problemy zaś, jak były, tak będą.
W 2006 roku, po 4 latach rządów PiS, miasto faktycznie potrzebowało szarpnięcia za cugle. Poczucie zastoju w sytuacji rosnących apetytów i chęci udowodnienia swej "europejskości" stymulowały licytowanie się na ilość stadionów czy wysokość wieżowców. Mam jednak wrażenie, że w 2010, po 4 latach PO-SLD, nie odczuwamy już potrzeby leczenia swoich kompleksów w stosunku do reszty Europy. Bardziej - jak wskazują rozliczne inicjatywy społeczne, protesty i interwencje - zależy nam na wysokiej jakości życia, na prawie do odpoczynku w czystym otoczeniu, możliwości miejskiej mobilności za pomocą transportu zbiorowego i na bogatej ofercie kulturalnej. Z pewnością do tego zestawu dochodzi jeszcze dobra jakość edukacji i opieki nad dziećmi, począwszy od żłobków i przedszkoli. Coraz więcej osób, decydując się na dziecko, zaczyna zwracać uwagę na to, że nie wieżowiec czy stadion, ale zadbany park z placem zabaw i bezpieczna droga do szkoły stanowią o tym, w jaki sposób żyje się w wielkim mieście. Nie sztuka chwalić się imprezami kulturalnymi, na które wielu z nas nie stać (nawet, jeśli średnio zarabiamy więcej niż w reszcie kraju, to jednak koszty życia również nie należą do małych) - sztuka tworzyć przestrzeń do wypoczynku, nie dyskryminującego ze względu na grubość portfela, a także budzić ludzką aktywność, by społeczności lokalne kwitły.
Dwa zarysowane powyżej modele modernizacji reprezentują dwa główne podejścia do zmiany społecznej - jedna jest odgórna i centralistyczna, druga zaś - bardziej oddolna i demokratyczna. Powoli, ale skutecznie rodzi się kultura demokratycznego współuczestnictwa w tworzeniu wspólnej przestrzeni - konsultacje społeczne, konflikty wokół planów zagospodarowania, alternatywne wydarzenia kulturalne pokazują to aż nadto dobitnie. Wcześniej głównymi indykatorami postępu były efektywność pracy, poziom zainteresowania inwestorów, wskaźniki ekonomiczne. Teraz coraz głośniej domagają się uznania czynniki rozwoju społecznego i ekologicznego, takie jak dostęp do wysokiej jakości usług publicznych, poprawa jakości miejskiego powietrza i obniżenia poziomu hałasu czy też ilość zieleni w otoczeniu miejsca zamieszkania. I bardzo dobrze - pokazuje to, że mamy alternatywę. Te dwie opcje wyboru i rezultaty ich długofalowego zastosowania doskonale opisują dwa teksty - Macieja Gduli na temat zamkniętych osiedli, plagi Warszawy, które nie zapewniają ani poczucia bezpieczeństwa (histeria wokół tej kwestii nie znika nawet pomimo odgrodzenia się od świata), ani poprawy jakości więzi społecznych w ich obrębie, i Ewy Charkiewicz na temat alternatywnych sposobów mierzenia rozwoju ekospołecznego na szczeblu lokalnym. Warto się z nimi zapoznać i stwierdzić, którą Warszawę uznajemy za miasto naszych marzeń i aspiracji.
Warto marzyć, szczególnie, jeśli stawką naszych marzeń i kształt niemal dwumilionowego miasta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz