Dość duży rozrzut, czyż nie? Kiedy już wychodzę z domu chcę zobaczyć jak najwięcej, a jednocześnie daję się ponieść miejskiej komunikacji. Tym razem nieco się zastanawiałem, na koniec której linii pojechać, miałem kilka kandydatur, ale ostatecznie przekonała mnie do siebie linia 222. Wsiadłem więc przy palmie i pojechałem daleko, aż na Spartańską. Już samo wyjście z autobusy było przyjemnością, bowiem odkryłem długo skrywaną przede mną tajemnicę przystanku końcowego linii 118. Z tym autobusem wiążę szeroko zakrojone plany badawcze, bowiem od mniej więcej 2 lat fascynuje mnie fakt, że niemal wszędzie, gdzie tylko chadzam po mieście, owa linia się pojawia.
Mniejsza jednak o to - okolica okazała się całkiem przyjemna, pełna zadbanych domków jednorodzinnych i zaciszna. Uwielbiam tego typu okolice, w których można odpocząć od zgiełku i - pomimo bliskości wielkomiejskiego życia - wyglądają niczym przedmieścia. Doskonałe tereny do spacerowania, na dodatek blisko do bardziej uczęszczanych traktów komunikacyjnych, przyjemne estetycznie - jakość życia zapewne dość duża. W okolicy Szpital MSWiA i stadion warszawskiej Gwardii. A także przystanek, na którym wsiadłem do linii 186.
Pojechałem aż na sam jej koniec, na głęboki Tarchomin. Po drodze nieco postało się w korkach (szerokie trakty komunikacyjne bez buspasów sprawiają, że komunikacja zbiorowa na żadne przywileje - niestety - liczyć nie może), no i przypomniałem sobie, czemu nie lubię jeździć mostem Grota-Roweckiego. Dla osoby z lękiem wysokości tamtejsze zawijasy są nie do zniesienia, pół biedy, kiedy jeszcze pojazd jedzie w miarę wolno, ale kiedy prędkość jest znaczna można poczuć się jak na diabelskim młynie.
Na Tarchominie nie zagrzałem długo miejsca, chociaż trochę pospacerowałem, nie powiem. Wsiadłem do pospiesznego (co 3-4 minuty w godzinach szczytu - rewelacyjne tempo) 508 i stwierdziłem, że zanim pojadę metrem do domu, pozwiedzam sobie nieco tereny na północy lewego brzegu Wisły. Wysiadłem zatem na przystanku Park Kaskada, umiejscowionym pod wielką - nomen omen - estakadą. Dojście do parku przy tak szerokiej ulicy trochę trwa, ale sama przestrzeń zielona całkiem przyjemna, zawsze miło reaguję na nierówności terenu. To chyba już nieuleczalne przyzwyczajenie wyniesione z terenów Pogórza Przemyskiego...
Tu spacerowałem najdłużej - tym bardziej, że tuż za rogiem czaił się Żoliborz Dziennikarski, a więc element dzielnicowej układanki, który uwielbiam. Miałem przyjemność chwil parę na nim mieszkać i dosłownie urzeka. Własny, liryczny mikroklimat, obszar tonący w zieleni, niby wieś, a jednak element dzielnicy bliskiej Śródmieściu. Przystanek metra od Placu Wilsona, dwa od Dworca Gdańskiego, trzy od Ratusza - a jednak, bez biznesowych wieżowców na horyzoncie, można nie mieć poczucia uciekającego czasu. Blisko do parku, blisko do kolejki podziemnej - czegoż chcieć więcej?
To w sumie interesujące, jak szeroka ulica potrafi rozdzielić symbolicznie krajobraz. Po drugiej stronie trasy Armii Krajowej widać wielkie, dwudziestopiętrowe bloki. Zupełnie inna jakość życia, aczkolwiek zieleni na szczęście i tam nie brakuje. Mimo to inny świat - nie międzywojenne wille, ale architektoniczny PRL. Żeby zobaczyć te wszystkie miejskie atrakcje, potrzeba mi było jakieś 3 do 3,5 godziny - metro powrót do domu znacząco przyspieszyło, zaś podróżowanie autobusem w godzinach szczytu pokazało mi, jak wygląda podróż bez priorytetów dla komunikacji zbiorowej - nie aż tak wesoło. Szkoda zatem, że nie wykorzystujemy np. już istniejącej infrastruktury kolejowej w sposób efektywny. Ale to już historia na zupełnie innego posta...
Mniejsza jednak o to - okolica okazała się całkiem przyjemna, pełna zadbanych domków jednorodzinnych i zaciszna. Uwielbiam tego typu okolice, w których można odpocząć od zgiełku i - pomimo bliskości wielkomiejskiego życia - wyglądają niczym przedmieścia. Doskonałe tereny do spacerowania, na dodatek blisko do bardziej uczęszczanych traktów komunikacyjnych, przyjemne estetycznie - jakość życia zapewne dość duża. W okolicy Szpital MSWiA i stadion warszawskiej Gwardii. A także przystanek, na którym wsiadłem do linii 186.
Pojechałem aż na sam jej koniec, na głęboki Tarchomin. Po drodze nieco postało się w korkach (szerokie trakty komunikacyjne bez buspasów sprawiają, że komunikacja zbiorowa na żadne przywileje - niestety - liczyć nie może), no i przypomniałem sobie, czemu nie lubię jeździć mostem Grota-Roweckiego. Dla osoby z lękiem wysokości tamtejsze zawijasy są nie do zniesienia, pół biedy, kiedy jeszcze pojazd jedzie w miarę wolno, ale kiedy prędkość jest znaczna można poczuć się jak na diabelskim młynie.
Na Tarchominie nie zagrzałem długo miejsca, chociaż trochę pospacerowałem, nie powiem. Wsiadłem do pospiesznego (co 3-4 minuty w godzinach szczytu - rewelacyjne tempo) 508 i stwierdziłem, że zanim pojadę metrem do domu, pozwiedzam sobie nieco tereny na północy lewego brzegu Wisły. Wysiadłem zatem na przystanku Park Kaskada, umiejscowionym pod wielką - nomen omen - estakadą. Dojście do parku przy tak szerokiej ulicy trochę trwa, ale sama przestrzeń zielona całkiem przyjemna, zawsze miło reaguję na nierówności terenu. To chyba już nieuleczalne przyzwyczajenie wyniesione z terenów Pogórza Przemyskiego...
Tu spacerowałem najdłużej - tym bardziej, że tuż za rogiem czaił się Żoliborz Dziennikarski, a więc element dzielnicowej układanki, który uwielbiam. Miałem przyjemność chwil parę na nim mieszkać i dosłownie urzeka. Własny, liryczny mikroklimat, obszar tonący w zieleni, niby wieś, a jednak element dzielnicy bliskiej Śródmieściu. Przystanek metra od Placu Wilsona, dwa od Dworca Gdańskiego, trzy od Ratusza - a jednak, bez biznesowych wieżowców na horyzoncie, można nie mieć poczucia uciekającego czasu. Blisko do parku, blisko do kolejki podziemnej - czegoż chcieć więcej?
To w sumie interesujące, jak szeroka ulica potrafi rozdzielić symbolicznie krajobraz. Po drugiej stronie trasy Armii Krajowej widać wielkie, dwudziestopiętrowe bloki. Zupełnie inna jakość życia, aczkolwiek zieleni na szczęście i tam nie brakuje. Mimo to inny świat - nie międzywojenne wille, ale architektoniczny PRL. Żeby zobaczyć te wszystkie miejskie atrakcje, potrzeba mi było jakieś 3 do 3,5 godziny - metro powrót do domu znacząco przyspieszyło, zaś podróżowanie autobusem w godzinach szczytu pokazało mi, jak wygląda podróż bez priorytetów dla komunikacji zbiorowej - nie aż tak wesoło. Szkoda zatem, że nie wykorzystujemy np. już istniejącej infrastruktury kolejowej w sposób efektywny. Ale to już historia na zupełnie innego posta...
2 komentarze:
polecam linię 107.
Tak, kumpel mi już ją polecał, mam ją w swoich planach podróżniczych:)
Prześlij komentarz