Komentowanie wydarzeń wyborczych między I a II turą nie jest sprawą łatwą. Co godzina otrzymuje się nowy pakiet informacji, który ma potencjał do przeorania politycznej sceny o 180 stopni. Przykład wyborczych wieczorów, które ostatecznie w dużej mierze analizowały wyniki zupełnie innych wyborów (telefonicznych zamiast realnych) powinien tu dawać dość sporo do myślenia i skłaniać do nieco większej pokory. Najciekawszym elementem tej układanki w tym momencie - przynajmniej z mojego punktu widzenia - stają się szanse na budowę jakiejś formy progresywnego aliansu politycznego, siłą rzeczy opierającego się na Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Gra toczy się nadal, a Grzegorz Napieralski uczestniczy w niej całkiem sprawnie.
Ponieważ nie wygląda na to, by lider SLD dał się przekonać do bezwarunkowego popierania Bronisława Komorowskiego, a nawet - o zgrozo - nie myśli o rządowych tekach, komentatorzy zaczynają się wściekać. Zaczynamy nagle słyszeć o "kogucie", któremu "woda sodowa uderzyła do głowy", a jeszcze tuż przed I turą przerażony redaktor naczelny "Polski" przestrzegał przed "Polską Zjednoczoną Partią Socjalistyczną", święcącą tryumfy, gdy - jego zdaniem - należy zaciskać pasa. Nic to, że coraz więcej środowisk ekonomicznych wskazuje, że taka polityka może doprowadzić do drugiego, jeszcze głębszego kryzysu, z neoliberalnych dogmatów zejść nie jest tak łatwo. Napieralski, z "czerwonego konia" staje się "czarnym charakterem", bo ma odwagę domagać się realizacji postulatów społecznych i ekonomicznych, których nie kwestionowała nawet centrystyczna "trzecia droga", takich jak in vitro, parytety czy płaca minimalna.
Przerażenie komentatorów wydaje się demaskować ich oczekiwania wobec jakiejkolwiek lewicowej formacji - bycia drobną przystawką, nadającą nieco bardziej współczujący wyraz rządom z PO, w ten sposób blokującą przepływ elektoratu socjalnego do PiS i gwarantujących takiemu aliansowi władzę na wieki. "Radykalne" (a tak naprawdę lokujące się po prostu w europejskim głównym nurcie politycznym) postulaty zbywa się metką "populizmu" i straszy się powrotem Prawa i Sprawiedliwości. Aż dziw bierze, że w 2005 roku nie było tak wielkiego lęku przed przejęciem władzy przez POPiS - koncepcję, za którą nadal niktórzy tęsknią. Czyż wtedy stanowcze hasła partii Kaczyńskich dotyczące bezpieczeństwa publicznego brzmiały może inaczej? Czy nie było wtedy możliwości zagłosowania na koncepcje, mogące zastąpić SLD na politycznej scenie po lewej stronie, jak chociażby alians SDPL, UP i Zielonych? Mam wątpliwą przyjemność pamiętania tamtej kampanii i dzisiejsze wybrzydzanie na PiS wydaje mi się momentami nawet zabawne.
Jest wiele powodów, by nie lubić Jarosława Kaczyńskiego. Obniżył podatki, tak mocno, że teraz trudno myśleć o jakichkolwiek gospodarczych pakietach stymulacyjnych. Miał nieciekawą koalicję, przez którą trzeba było wysłuchiwać historie w rodzaju "intronizacji Chrystusa", walczyć z pomysłami na zaostrzenie legislacji aborcyjnej i wysłuchiwać intelektualnych wynurzeń Romana Giertycha na temat Witolda Gombrowicza. Atmosfera strachu i podsłuchów była absolutnym kuriozum kraju, uważającego się za demokratyczny. To wszystko prawda. Pytanie jest dziś jednak inne - o co dziś toczy się gra? Od tego, jak zdefiniujemy stawki zależy, czy w ogóle będziemy w stanie udzielić prawidłowej odpowiedzi na pytanie fundamentalne - co robić?
Wydaje mi się, że odpowiedzi na tak postawione pytania są dwie - grać o odbudowę samodzielnego bytu lewicy i o powrót polskiej sceny politycznej do kształtu odzwierciedlającego europejską normę. Skoro tak, to czy pomysły w rodzaju zamiany ról i zastąpienia PSL w roli koalicjanta PO wydają się mieć wyjątkowo krótkie nogi. Platformie zależałoby na tym zapewne bardziej niż Sojuszowi - wiedzą bowiem, że jako silniejsza partia mogłaby zablokować jakiekolwiek postulaty, mogące przywrócić wiarygodność socjalnym hasłom Sojuszu, a poparcie dla jakichś drobnych ustępstw w tzw. "obyczajówce" pozwoliłoby PO nadal chodzić z łatką partii "liberalnej" i "europejskiej". Zagrożenie z lewej flanki zostałoby zatem zażegnane. By taki scenariusz miał miejsce, najlepiej zbywać lekceważąco jak najbardziej słuszne stwierdzenia w rodzaju tych Bartosza Arłukowicza, mówiących o potencjale 25-30% poparcia dla lewicy w Polsce.
Inną sprawą staje się straszenie nawrotem IV RP. Często odbywa się ono z lekceważeniem jakichkolwiek zasad logiki - np. jednocześnie pragnie się stworzyć wizerunek "żyrandolowego" modelu prezydentury i opowiadać o rychłym nawrocie Kamińskiego i Ziobry. Jedną z dziedzin życia, w której autentycznie bałbym się powrotu Prawa i Sprawiedliwości do władzy, są służby specjalne. Wystarczy jednak szybki rzut oka na ich spis w Wikipedii (wszak ulubionemu narzędziu zdobywania wiedzy także wśród wielu polskich polityków) by zobaczyć, że żadna z nich nie podlega prezydentowi, tylko premierowi albo szefowi ministerstwa obrony. Nawet zatem, gdyby Jarosław Kaczyński wpadł na idiotyczny pomysł przekreślenia swojego zmienionego wizerunku poprzez wzięcie tych panów ze sobą do kancelarii, nie mieliby oni żadnego wpływu na te sektory polityki, w których mogliby uczynić szkodę. Prezydent ma za to prawo weta, kierowania ustaw do Trybunału Konstytucyjnego i inicjatywy ustawodawczej, a tu zatrzymywanie niektórych co odważniejszych pomysłów, mogących pojawić się w gabinecie Donalda Tuska, bardzo by się przydało. Kaczyński w pałacu prezydenckim byłby mniej niebezpieczny niż jako lider, wiodący PiS do wyborów parlamentarnych w 2011. Bez niego partia ta ma do wyboru albo stawiać na grę do centrum i dalszą rezygnację z radykalnego przekazu, albo np. postawić na Ziobrę i przestraszyć na tyle dużą grupę wyborców, by przegrać z kretesem. Rząd PiSu jest zatem dużo mniej ciekawą (i dużo bardziej realną w wypadku zwycięstwa Komorowskiego) perspektywą, niż prezydentura lidera Prawa i Sprawiedliwości.
Od 2005 roku istniało wiele dróg, by zapobiec udziałowi PiS we władzy. W 2005 roku można było głosować na SDPL i Partię Demokratyczną, które miały realne szanse na wyniki w okolicach 10% i stworzenie bądź to skutecznej opozycji, bądź to stanie się koalicjantami PO, mniejsza już o to, czy byłyby to słuszne posunięcia, czy nie. W 2007 roku to LiD mógł dostać 35-40% i rządzić z PSL, a nie PO, w której pomysły na powrót do POPiSu nadal drzemią, na chwilę obecną głównie na marginesach tej partii, ale któż wie, czy idea ta się nie odrodzi? W czym niby koalicja PiS-SLD miałaby od niej być gorsza? Wolałbym szczerze, by nigdy nie powstała, ale by opcja progresywnych rządów w ogóle była możliwa, lewica nie może dawać się marginalizować i być uważaną za kwiatek do prawicowych, bardzo już niemodnych kożuchów. Jednym z pierwszych testów będzie tu stosunek SLD do środowisk, które do tej pory trzymały się raczej z dala od tej partii, takich jak Partia Kobiet i Zieloni. Jeśli pojawi się na tej linii partnerstwo, a nie chęć dominacji, może dojść do odświeżenia wizerunku partii Napieralskiego (który już w tych wyborach miał elektorat w ok. 45% składający się z osób poniżej 35 roku życia, co wydaje się równie ważne, co niezły wynik), a to z kolei otworzy szanse na dalsze sukcesy. Po raz kolejny powtórzę zatem - pożyjemy, zobaczymy.
Ponieważ nie wygląda na to, by lider SLD dał się przekonać do bezwarunkowego popierania Bronisława Komorowskiego, a nawet - o zgrozo - nie myśli o rządowych tekach, komentatorzy zaczynają się wściekać. Zaczynamy nagle słyszeć o "kogucie", któremu "woda sodowa uderzyła do głowy", a jeszcze tuż przed I turą przerażony redaktor naczelny "Polski" przestrzegał przed "Polską Zjednoczoną Partią Socjalistyczną", święcącą tryumfy, gdy - jego zdaniem - należy zaciskać pasa. Nic to, że coraz więcej środowisk ekonomicznych wskazuje, że taka polityka może doprowadzić do drugiego, jeszcze głębszego kryzysu, z neoliberalnych dogmatów zejść nie jest tak łatwo. Napieralski, z "czerwonego konia" staje się "czarnym charakterem", bo ma odwagę domagać się realizacji postulatów społecznych i ekonomicznych, których nie kwestionowała nawet centrystyczna "trzecia droga", takich jak in vitro, parytety czy płaca minimalna.
Przerażenie komentatorów wydaje się demaskować ich oczekiwania wobec jakiejkolwiek lewicowej formacji - bycia drobną przystawką, nadającą nieco bardziej współczujący wyraz rządom z PO, w ten sposób blokującą przepływ elektoratu socjalnego do PiS i gwarantujących takiemu aliansowi władzę na wieki. "Radykalne" (a tak naprawdę lokujące się po prostu w europejskim głównym nurcie politycznym) postulaty zbywa się metką "populizmu" i straszy się powrotem Prawa i Sprawiedliwości. Aż dziw bierze, że w 2005 roku nie było tak wielkiego lęku przed przejęciem władzy przez POPiS - koncepcję, za którą nadal niktórzy tęsknią. Czyż wtedy stanowcze hasła partii Kaczyńskich dotyczące bezpieczeństwa publicznego brzmiały może inaczej? Czy nie było wtedy możliwości zagłosowania na koncepcje, mogące zastąpić SLD na politycznej scenie po lewej stronie, jak chociażby alians SDPL, UP i Zielonych? Mam wątpliwą przyjemność pamiętania tamtej kampanii i dzisiejsze wybrzydzanie na PiS wydaje mi się momentami nawet zabawne.
Jest wiele powodów, by nie lubić Jarosława Kaczyńskiego. Obniżył podatki, tak mocno, że teraz trudno myśleć o jakichkolwiek gospodarczych pakietach stymulacyjnych. Miał nieciekawą koalicję, przez którą trzeba było wysłuchiwać historie w rodzaju "intronizacji Chrystusa", walczyć z pomysłami na zaostrzenie legislacji aborcyjnej i wysłuchiwać intelektualnych wynurzeń Romana Giertycha na temat Witolda Gombrowicza. Atmosfera strachu i podsłuchów była absolutnym kuriozum kraju, uważającego się za demokratyczny. To wszystko prawda. Pytanie jest dziś jednak inne - o co dziś toczy się gra? Od tego, jak zdefiniujemy stawki zależy, czy w ogóle będziemy w stanie udzielić prawidłowej odpowiedzi na pytanie fundamentalne - co robić?
Wydaje mi się, że odpowiedzi na tak postawione pytania są dwie - grać o odbudowę samodzielnego bytu lewicy i o powrót polskiej sceny politycznej do kształtu odzwierciedlającego europejską normę. Skoro tak, to czy pomysły w rodzaju zamiany ról i zastąpienia PSL w roli koalicjanta PO wydają się mieć wyjątkowo krótkie nogi. Platformie zależałoby na tym zapewne bardziej niż Sojuszowi - wiedzą bowiem, że jako silniejsza partia mogłaby zablokować jakiekolwiek postulaty, mogące przywrócić wiarygodność socjalnym hasłom Sojuszu, a poparcie dla jakichś drobnych ustępstw w tzw. "obyczajówce" pozwoliłoby PO nadal chodzić z łatką partii "liberalnej" i "europejskiej". Zagrożenie z lewej flanki zostałoby zatem zażegnane. By taki scenariusz miał miejsce, najlepiej zbywać lekceważąco jak najbardziej słuszne stwierdzenia w rodzaju tych Bartosza Arłukowicza, mówiących o potencjale 25-30% poparcia dla lewicy w Polsce.
Inną sprawą staje się straszenie nawrotem IV RP. Często odbywa się ono z lekceważeniem jakichkolwiek zasad logiki - np. jednocześnie pragnie się stworzyć wizerunek "żyrandolowego" modelu prezydentury i opowiadać o rychłym nawrocie Kamińskiego i Ziobry. Jedną z dziedzin życia, w której autentycznie bałbym się powrotu Prawa i Sprawiedliwości do władzy, są służby specjalne. Wystarczy jednak szybki rzut oka na ich spis w Wikipedii (wszak ulubionemu narzędziu zdobywania wiedzy także wśród wielu polskich polityków) by zobaczyć, że żadna z nich nie podlega prezydentowi, tylko premierowi albo szefowi ministerstwa obrony. Nawet zatem, gdyby Jarosław Kaczyński wpadł na idiotyczny pomysł przekreślenia swojego zmienionego wizerunku poprzez wzięcie tych panów ze sobą do kancelarii, nie mieliby oni żadnego wpływu na te sektory polityki, w których mogliby uczynić szkodę. Prezydent ma za to prawo weta, kierowania ustaw do Trybunału Konstytucyjnego i inicjatywy ustawodawczej, a tu zatrzymywanie niektórych co odważniejszych pomysłów, mogących pojawić się w gabinecie Donalda Tuska, bardzo by się przydało. Kaczyński w pałacu prezydenckim byłby mniej niebezpieczny niż jako lider, wiodący PiS do wyborów parlamentarnych w 2011. Bez niego partia ta ma do wyboru albo stawiać na grę do centrum i dalszą rezygnację z radykalnego przekazu, albo np. postawić na Ziobrę i przestraszyć na tyle dużą grupę wyborców, by przegrać z kretesem. Rząd PiSu jest zatem dużo mniej ciekawą (i dużo bardziej realną w wypadku zwycięstwa Komorowskiego) perspektywą, niż prezydentura lidera Prawa i Sprawiedliwości.
Od 2005 roku istniało wiele dróg, by zapobiec udziałowi PiS we władzy. W 2005 roku można było głosować na SDPL i Partię Demokratyczną, które miały realne szanse na wyniki w okolicach 10% i stworzenie bądź to skutecznej opozycji, bądź to stanie się koalicjantami PO, mniejsza już o to, czy byłyby to słuszne posunięcia, czy nie. W 2007 roku to LiD mógł dostać 35-40% i rządzić z PSL, a nie PO, w której pomysły na powrót do POPiSu nadal drzemią, na chwilę obecną głównie na marginesach tej partii, ale któż wie, czy idea ta się nie odrodzi? W czym niby koalicja PiS-SLD miałaby od niej być gorsza? Wolałbym szczerze, by nigdy nie powstała, ale by opcja progresywnych rządów w ogóle była możliwa, lewica nie może dawać się marginalizować i być uważaną za kwiatek do prawicowych, bardzo już niemodnych kożuchów. Jednym z pierwszych testów będzie tu stosunek SLD do środowisk, które do tej pory trzymały się raczej z dala od tej partii, takich jak Partia Kobiet i Zieloni. Jeśli pojawi się na tej linii partnerstwo, a nie chęć dominacji, może dojść do odświeżenia wizerunku partii Napieralskiego (który już w tych wyborach miał elektorat w ok. 45% składający się z osób poniżej 35 roku życia, co wydaje się równie ważne, co niezły wynik), a to z kolei otworzy szanse na dalsze sukcesy. Po raz kolejny powtórzę zatem - pożyjemy, zobaczymy.
1 komentarz:
heh trudny przed nami wybór między dwiema TAK zacofanymi prawicami z 2 ideami liberalną gospodarką i katolickim państwem ciekawe czy Napieralskiemu uda się wprowadzić w szerokim dyskursie kwesie bliskie lewicy, czy jednak po wyborach wszystko wruci do "normy"?
Prześlij komentarz