Czasem jednak nawet nad Wisłą pojawiają się jakieś przebłyski dyskusji programowej. Nie u głównych politycznych konkurentów, broń Boże - ci na razie zajmują się "poszerzaniem elektoratu w centrum", czyli zakrywaniu możliwie najdokładniej swoich rzeczywistych poglądów. Platforma narzeka, że PiS chce mówić o przeszłości, nie zaś o przyszłości, ale zamiast wyjść i powiedzieć ustami Bronisława Komorowskiego o sprawach istotnych - wedle badań - dla swojego elektoratu, czyli ochrony zdrowia i podatków - woli ciskać gromy w Jarosława Kaczyńskiego. Zapowiadana mobilizacja po liniach znanych z roku 2007 (jakiejś mutacji "zabierania babci dowodu") chyba ma za zadanie zatrzeć wrażenia, że PO w obu wyżej wymienionych dziedzinach nie postępuje specjalnie spójnie, zastanawiając się głośno, czy podwyższać składkę zdrowotną, czy może prywatyzować szpitale. Ponieważ w tej drugiej dziedzinie niespecjalnie zgadza się tu z opinią społeczną, PO woli mówić o tym ustami Nitrasa niż Komorowskiego. Nie da się też z ludzi zrobić tak wielkich głupków, by mieli wierzyć, że da się w nieskończoność obniżać podatki i zaspokajać potrzeby związane z wysoką jakością usług publicznych.
W tej kampanii nieco programowego animuszu mogą zaprezentować mniejsi kandydaci. Nie mają tym wiele do stracenia - chyba wszyscy pogodzili się już, że do II tury - jeśli nie dojdzie do jakiegoś cudu - wejdą Komorowski z Kaczyńskim. Skoro walczą raczej o w miarę przyzwoity wynik, dający nadzieję na podtrzymanie nadziei na wzrost (SLD i Grzegorz Napieralski), odrodzenie (Samoobrona i Andrzej Lepper) bądź przeoranie pola dla nowych inicjatyw (PR i Marek Jurek, SD i Andrzej Olechowski). Andrzej Olechowski wśród tych kandydatów ma pozycję wyjątkową - po ogłoszeniu decyzji o starcie słupki poparcia miał dość przyzwoite, a po rezygnacji Donalda Tuska ze startu pojawiały się badania, z których wynikało, że dystans między nim, potencjalnym kandydatem PO (Komorowskim bądź Sikorskim) zaczyna być naprawdę niewielki. Na chwilę obecną, gdy otrzymuje w kolejnych badaniach od 2 do 6%, wydaje się to piękną pieśnią z przeszłości.
Od miesięcy trwała dość usilna akcja portretowania jednego z założycieli Platformy Obywatelskiej jako osoby, mającej przekonania już nie tylko centrowe, ale wręcz centrolewicowe. Świadczyć miało o tym m.in. wsparcie Genowefy Grabowskiej i Dariusza Rosatiego, a ostatnimi czasy - również wsparcie mazowieckich związków zawodowych w zbieraniu podpisów pod jego kandydaturą. W przeciwieństwie do wielu osób, dość mocno pojedynkujących się na to, kto reprezentuje "prawdziwą lewicę" nie wykluczałem z góry jakiejś formy ewolucji jego poglądów, chociaż pozostawałem co do niej dość sceptyczny. Niedawno ogłoszony kontrakt na osi Olechowski-wyborcy pokazał jednak, że jeśli dla kogoś wartości, takie jak sprawiedliwość czy spójność społeczna mają sens, nie powinien tak łatwo dać się do Olechowskiego przekonać. Wygląda na to, że jego prezydentura nie różniła by się znacząco od tej proponowanej przez Olechowskiego, może poza paroma gestami, czyniącymi go mniej konserwatywnym oraz brakiem partyjnej legitymacji PO. Cała reszta nie brzmi specjalnie ożywczo - można by wręcz rzec, że "wszystko już było".
Do rzeczy zatem - mamy szesnaście punktów, z czego pierwszy zgrzyt widzę już w szóstym. "Sprzeciwię się wzrostowi obciążeń budżetów domowych z tytułu podatków oraz kosztów ochrony zdrowia i edukacji" - głosi Olechowski. Nie to, bym uważał, że zawsze i wszędzie jedynym ratunkiem jest podwyższanie podatków, ale takie stwierdzenie zdaje się płynnie wpisywać w model zwijania państwa. Jeśli szczegółowo wymienia się dwie dziedziny społecznej reprodukcji, których solidne działanie jest niezbędne dla podtrzymania systemu społeczno-ekonomicznego, po czym deklaruje się sprzeciw wobec jednego ze sposobów pozyskiwania środków na poprawę ich jakości, to zdaje mi się to lekko bezsensowne. Zawsze można dążyć do racjonalizacji wydatkowania publicznych pieniędzy, ale po tym, jak w ciągu kilku ostatnich lat dokonano olbrzymich cięć podatkowych (obniżenie CIT bez jego zróżnicowania między małymi a dużymi przedsiębiorstwami, likwidacja podatku spadkowego, zmniejszenie ilości stawek podatku PIT etc.), to naprawdę trudno jest z kurczących się zasobów zagwarantować jednocześnie wysoką jakość usług oraz redukcję deficytu budżetowego. Odgórne odrzucanie jednego z narzędzi kreowania polityki gospodarczej państwa wydaje się tu działaniem chybionym i jeśli to jest ta "nowa jakość usług państwowych", o której mówił reprezentant mazowieckiego OPZZ i ZNP, to cóż, niewesoła to nowina...
W punkcie siódmym mamy pomysł na, uwaga, jednomandatowe okręgi wyborcze w wyborach do samorządu jako remedium dla jego upartyjnienia. Niesamowite, że kiedy w Wielkiej Brytanii partia liberalna woła o reformę w kierunku proporcjonalności wyborów, nad Wisłą proponuje się coś takiego. Nie da się w ten sposób odpartyjnić czegokolwiek - w miastach co najmniej do 100 tysięcy mieszkanek i mieszkańców, a także - coraz bardziej - w mniejszych ośrodkach partie wystawiają i wystawiać będą swoje listy. Ponieważ rady miejskie są dość małe, okręgi jednomandatowe byłyby tu duże (w Warszawie w jednym okręgu znajdowałoby się 28,5 tysiąca osób), więc lokalny kandydat/kandydatka jak mają pod górę, tak nadal by mieli. Reforma samorządu musi iść w dokładnie odwrotnym kierunku - albo liczenia progu 5% od okręgu wyborczego, a nie całej jednostki administracyjnej, albo - co proponują Zieloni - zupełnego zniesienia progu wyborczego na szczeblu samorządowym. W ten sposób można by doprowadzić do sytuacji, w której większe partie, dla zdobycia większości w radach miast czy sejmikach wojewódzkich, musiałyby szukać koalicji z mniejszymi formacjami i komitetami obywatelskimi.
Wracając jeszcze do usług publicznych, włos jeży się na głowie, gdy czyta się punkty 13. i 14. Dotyczą one odpowiednio edukacji i ochrony zdrowia. W tej pierwszej sferze kandydat wspierany przez SD proponuje zwiększenie konkurencji między placówkami edukacyjnymi, milcząc zarówno na temat kwestii odpłatności za studia, jak i większej demokratyzacji samych uczelni. Częstokroć osoby studiujące czy doktoryzujące mają pomysły na to, w jaki sposób korzystać z instytucji rynkowych (granty, publikacje), bez obniżania jakości wykonywanej pracy, natomiast na przeszkodzie stoi konserwatyzm kadry kierowniczej. Konkurencja w szkolnictwie wyższym jako fetysz, bez zmian na tym szczeblu może nie przysłużyć się rodzimej nauce, zamieniając uniwersytety w maszynki do kreowania artykułów naukowych i zbierania punktów. Konkurencja ubezpieczycieli w ochronie zdrowia zamiast skupiania się na prawach człowieka i dostępności leczenia również nie wróży nic dobrego. Sam kandydat niestety zapomina dodać w dokumencie, że jest za prywatyzacją szpitali, ukrywając ją pod atrakcyjnie brzmiącą "konkurencją placówek medycznych".
Żeby nie być tak jednostronnie negatywnym, warto docenić fakt, że Andrzej Olechowski dużo uwagi poświęcił kwestiom związanym z równym statusem kobiet i mężczyzn - niestety, wpisuje się on w krąg polityków, uznających za "racjonalny kompromis" obecną ustawę aborcyjną. Pojawiają się tu wątki modernizacyjne i trącące pewnymi socjaldemokratycznymi ogólnikami, jak zapewnienie dostępu do infrastruktury internetowej czy dobrej jakości polityki społecznej. Niestety, jako całość dokument nie wydaje się specjalnie przekonujący, brakuje w nim m.in. kwestii ekologicznych. Jak na standardy zachodnioeuropejskie, Olechowski byłby raczej prawym skrzydłem liberałów. Niestety, w Polsce łatwo szufladkować go w zupełnie innych rewirach. Mimo wszystko docenić należy to, że zdecydował się zaprezentować jakiś program, zobaczymy, jak długo będziemy musieli czekać na pozostałych kandydatów.
W tej kampanii nieco programowego animuszu mogą zaprezentować mniejsi kandydaci. Nie mają tym wiele do stracenia - chyba wszyscy pogodzili się już, że do II tury - jeśli nie dojdzie do jakiegoś cudu - wejdą Komorowski z Kaczyńskim. Skoro walczą raczej o w miarę przyzwoity wynik, dający nadzieję na podtrzymanie nadziei na wzrost (SLD i Grzegorz Napieralski), odrodzenie (Samoobrona i Andrzej Lepper) bądź przeoranie pola dla nowych inicjatyw (PR i Marek Jurek, SD i Andrzej Olechowski). Andrzej Olechowski wśród tych kandydatów ma pozycję wyjątkową - po ogłoszeniu decyzji o starcie słupki poparcia miał dość przyzwoite, a po rezygnacji Donalda Tuska ze startu pojawiały się badania, z których wynikało, że dystans między nim, potencjalnym kandydatem PO (Komorowskim bądź Sikorskim) zaczyna być naprawdę niewielki. Na chwilę obecną, gdy otrzymuje w kolejnych badaniach od 2 do 6%, wydaje się to piękną pieśnią z przeszłości.
Od miesięcy trwała dość usilna akcja portretowania jednego z założycieli Platformy Obywatelskiej jako osoby, mającej przekonania już nie tylko centrowe, ale wręcz centrolewicowe. Świadczyć miało o tym m.in. wsparcie Genowefy Grabowskiej i Dariusza Rosatiego, a ostatnimi czasy - również wsparcie mazowieckich związków zawodowych w zbieraniu podpisów pod jego kandydaturą. W przeciwieństwie do wielu osób, dość mocno pojedynkujących się na to, kto reprezentuje "prawdziwą lewicę" nie wykluczałem z góry jakiejś formy ewolucji jego poglądów, chociaż pozostawałem co do niej dość sceptyczny. Niedawno ogłoszony kontrakt na osi Olechowski-wyborcy pokazał jednak, że jeśli dla kogoś wartości, takie jak sprawiedliwość czy spójność społeczna mają sens, nie powinien tak łatwo dać się do Olechowskiego przekonać. Wygląda na to, że jego prezydentura nie różniła by się znacząco od tej proponowanej przez Olechowskiego, może poza paroma gestami, czyniącymi go mniej konserwatywnym oraz brakiem partyjnej legitymacji PO. Cała reszta nie brzmi specjalnie ożywczo - można by wręcz rzec, że "wszystko już było".
Do rzeczy zatem - mamy szesnaście punktów, z czego pierwszy zgrzyt widzę już w szóstym. "Sprzeciwię się wzrostowi obciążeń budżetów domowych z tytułu podatków oraz kosztów ochrony zdrowia i edukacji" - głosi Olechowski. Nie to, bym uważał, że zawsze i wszędzie jedynym ratunkiem jest podwyższanie podatków, ale takie stwierdzenie zdaje się płynnie wpisywać w model zwijania państwa. Jeśli szczegółowo wymienia się dwie dziedziny społecznej reprodukcji, których solidne działanie jest niezbędne dla podtrzymania systemu społeczno-ekonomicznego, po czym deklaruje się sprzeciw wobec jednego ze sposobów pozyskiwania środków na poprawę ich jakości, to zdaje mi się to lekko bezsensowne. Zawsze można dążyć do racjonalizacji wydatkowania publicznych pieniędzy, ale po tym, jak w ciągu kilku ostatnich lat dokonano olbrzymich cięć podatkowych (obniżenie CIT bez jego zróżnicowania między małymi a dużymi przedsiębiorstwami, likwidacja podatku spadkowego, zmniejszenie ilości stawek podatku PIT etc.), to naprawdę trudno jest z kurczących się zasobów zagwarantować jednocześnie wysoką jakość usług oraz redukcję deficytu budżetowego. Odgórne odrzucanie jednego z narzędzi kreowania polityki gospodarczej państwa wydaje się tu działaniem chybionym i jeśli to jest ta "nowa jakość usług państwowych", o której mówił reprezentant mazowieckiego OPZZ i ZNP, to cóż, niewesoła to nowina...
W punkcie siódmym mamy pomysł na, uwaga, jednomandatowe okręgi wyborcze w wyborach do samorządu jako remedium dla jego upartyjnienia. Niesamowite, że kiedy w Wielkiej Brytanii partia liberalna woła o reformę w kierunku proporcjonalności wyborów, nad Wisłą proponuje się coś takiego. Nie da się w ten sposób odpartyjnić czegokolwiek - w miastach co najmniej do 100 tysięcy mieszkanek i mieszkańców, a także - coraz bardziej - w mniejszych ośrodkach partie wystawiają i wystawiać będą swoje listy. Ponieważ rady miejskie są dość małe, okręgi jednomandatowe byłyby tu duże (w Warszawie w jednym okręgu znajdowałoby się 28,5 tysiąca osób), więc lokalny kandydat/kandydatka jak mają pod górę, tak nadal by mieli. Reforma samorządu musi iść w dokładnie odwrotnym kierunku - albo liczenia progu 5% od okręgu wyborczego, a nie całej jednostki administracyjnej, albo - co proponują Zieloni - zupełnego zniesienia progu wyborczego na szczeblu samorządowym. W ten sposób można by doprowadzić do sytuacji, w której większe partie, dla zdobycia większości w radach miast czy sejmikach wojewódzkich, musiałyby szukać koalicji z mniejszymi formacjami i komitetami obywatelskimi.
Wracając jeszcze do usług publicznych, włos jeży się na głowie, gdy czyta się punkty 13. i 14. Dotyczą one odpowiednio edukacji i ochrony zdrowia. W tej pierwszej sferze kandydat wspierany przez SD proponuje zwiększenie konkurencji między placówkami edukacyjnymi, milcząc zarówno na temat kwestii odpłatności za studia, jak i większej demokratyzacji samych uczelni. Częstokroć osoby studiujące czy doktoryzujące mają pomysły na to, w jaki sposób korzystać z instytucji rynkowych (granty, publikacje), bez obniżania jakości wykonywanej pracy, natomiast na przeszkodzie stoi konserwatyzm kadry kierowniczej. Konkurencja w szkolnictwie wyższym jako fetysz, bez zmian na tym szczeblu może nie przysłużyć się rodzimej nauce, zamieniając uniwersytety w maszynki do kreowania artykułów naukowych i zbierania punktów. Konkurencja ubezpieczycieli w ochronie zdrowia zamiast skupiania się na prawach człowieka i dostępności leczenia również nie wróży nic dobrego. Sam kandydat niestety zapomina dodać w dokumencie, że jest za prywatyzacją szpitali, ukrywając ją pod atrakcyjnie brzmiącą "konkurencją placówek medycznych".
Żeby nie być tak jednostronnie negatywnym, warto docenić fakt, że Andrzej Olechowski dużo uwagi poświęcił kwestiom związanym z równym statusem kobiet i mężczyzn - niestety, wpisuje się on w krąg polityków, uznających za "racjonalny kompromis" obecną ustawę aborcyjną. Pojawiają się tu wątki modernizacyjne i trącące pewnymi socjaldemokratycznymi ogólnikami, jak zapewnienie dostępu do infrastruktury internetowej czy dobrej jakości polityki społecznej. Niestety, jako całość dokument nie wydaje się specjalnie przekonujący, brakuje w nim m.in. kwestii ekologicznych. Jak na standardy zachodnioeuropejskie, Olechowski byłby raczej prawym skrzydłem liberałów. Niestety, w Polsce łatwo szufladkować go w zupełnie innych rewirach. Mimo wszystko docenić należy to, że zdecydował się zaprezentować jakiś program, zobaczymy, jak długo będziemy musieli czekać na pozostałych kandydatów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz