Zawsze z pewną dozą zdumienia obserwuję specyficzną fascynację Stanami Zjednoczonymi. Owszem, kraj to potężny, podobnie jak i dawna polska emigracja do niego, jednak sytuacja, w której niektórzy z nas nadal zamiast europejskiego modelu społecznego preferują "wolną amerykankę" w jak największej ilości dziedzin życia szczerze mnie zadziwia. Szczęśliwie, wraz z procesem integracji europejskiej, tego typu myślenie zdaje się odchodzić w przeszłość. Nic dziwnego, w końcu ani 40 milionów osób, nie posiadających ubezpieczenia zdrowotnego, ani olbrzymi odsetek ludzi zamkniętych w więzieniach nie nastraja mnie do "amerykańskiego snu najlepiej". A broń w tym modelu odgrywa dość znaczną rolę...
I znowuż - od kilku lat poziom bezpieczeństwa ustabilizował się na niezłym poziomie. Nasz kraj nie jest już nawiedzany przez falę gangsterskich porachunków, nie ma już zbyt wiele "marszów milczenia. Pamiętam ten smutny klimat końca XX wieku, kiedy lęk o bezpieczeństwa tworzył nastrój dla twardych szeryfów. Także i teraz idea "brania spraw we własne ręce" zdaje się trzymać nieźle, skoro wspiera ją swoją osobą minister sprawiedliwości, Andrzej Czuma. Minister, dodajmy, który wiele lat spędził za wielką wodą i który amerykańską mentalnością nasiąkł dość mocno. Ułatwienia w dostępie do broni mają zatem wielu zwolenników, i tu akurat zarówno w PO, jak i w PiS takowych nie brakuje.
Cóż, pistolet to jednak nie nóż. Nożem można pokroić warzywa czy kawałek chleba, zaś pistolet służy wyłącznie do robienia komuś krzywdy. Pomijam tu rzecz jasna wykorzystanie sportowe, bo te jest dla osób zdrowych na ciele i umyśle dostępne. Za poszerzeniem dostępności do broni opowiadają się dwie grupy, które motywowane są nieco innymi pobudkami. Grupa "ideowców" sądzi, że ludzie mają prawo do chronienia samych siebie, zaś lobby producenckie zaciera ręce na myśl o ewentualnych zyskach ze wzrostu sprzedaży.
Czy jednak zwiększenie dostępności narzędzi służących krzywdzeniu innych ma szanse poprawić bezpieczeństwo? Szczerze wątpię. Powszechna dostępność broni za oceanem nie wpływa na spadek ilości przestępstw - podobnie jak nie wpływa na ten wskaźnik istnienie w niektórych stanach instytucji kary śmierci. Co więcej - jej łatwa dostępność prowadzi do jeszcze większej ilości tragedii ludzkich, czego przykładem masakry dokonywane przez nastolatków w szkołach, z niesławnym Columbine na czele. Ułatwienie dostępu do broni oznacza kapitulację państwa, które w ten sposób pokazuje, że nie jest w stanie zapewnić obywatelkom i obywatelom bezpieczeństwa i składa ten obowiązek na ich własne barki.
Nie da się ukryć, że z bronią łączą się dość znaczne pieniądze. Przy tak niskim poziomie zaufania do drugiego człowieka, z jakim mamy do czynienia w Polsce, sprzedaż broni może być intratnym interesem. To właśnie producenci i sprzedawcy w Ameryce blokują działania służące ograniczeniu dostępu do broni. W końcu nie muszą nawet zamartwiać się, czy ich klienci to ludzie praworządni czy też przestępcy - w sumie im więcej zbrodni, tym więcej lęku i tym lepszy biznes. Nie sądzę, by mieli na myśli zapewnianie komukolwiek bezpieczeństwa, chyba, że sobie - ekonomicznego...
Pozwolę sobie zatem na dwie rzeczy - sceptycyzm w stosunku do pomysłu dostępu do broni jako panaceum na ludzkie lęki i na nadzieję - że pomysły dotyczące zwiększenia jej dostępności pozostaną na zawsze w sferze niezrealizowanych pomysłów.
I znowuż - od kilku lat poziom bezpieczeństwa ustabilizował się na niezłym poziomie. Nasz kraj nie jest już nawiedzany przez falę gangsterskich porachunków, nie ma już zbyt wiele "marszów milczenia. Pamiętam ten smutny klimat końca XX wieku, kiedy lęk o bezpieczeństwa tworzył nastrój dla twardych szeryfów. Także i teraz idea "brania spraw we własne ręce" zdaje się trzymać nieźle, skoro wspiera ją swoją osobą minister sprawiedliwości, Andrzej Czuma. Minister, dodajmy, który wiele lat spędził za wielką wodą i który amerykańską mentalnością nasiąkł dość mocno. Ułatwienia w dostępie do broni mają zatem wielu zwolenników, i tu akurat zarówno w PO, jak i w PiS takowych nie brakuje.
Cóż, pistolet to jednak nie nóż. Nożem można pokroić warzywa czy kawałek chleba, zaś pistolet służy wyłącznie do robienia komuś krzywdy. Pomijam tu rzecz jasna wykorzystanie sportowe, bo te jest dla osób zdrowych na ciele i umyśle dostępne. Za poszerzeniem dostępności do broni opowiadają się dwie grupy, które motywowane są nieco innymi pobudkami. Grupa "ideowców" sądzi, że ludzie mają prawo do chronienia samych siebie, zaś lobby producenckie zaciera ręce na myśl o ewentualnych zyskach ze wzrostu sprzedaży.
Czy jednak zwiększenie dostępności narzędzi służących krzywdzeniu innych ma szanse poprawić bezpieczeństwo? Szczerze wątpię. Powszechna dostępność broni za oceanem nie wpływa na spadek ilości przestępstw - podobnie jak nie wpływa na ten wskaźnik istnienie w niektórych stanach instytucji kary śmierci. Co więcej - jej łatwa dostępność prowadzi do jeszcze większej ilości tragedii ludzkich, czego przykładem masakry dokonywane przez nastolatków w szkołach, z niesławnym Columbine na czele. Ułatwienie dostępu do broni oznacza kapitulację państwa, które w ten sposób pokazuje, że nie jest w stanie zapewnić obywatelkom i obywatelom bezpieczeństwa i składa ten obowiązek na ich własne barki.
Nie da się ukryć, że z bronią łączą się dość znaczne pieniądze. Przy tak niskim poziomie zaufania do drugiego człowieka, z jakim mamy do czynienia w Polsce, sprzedaż broni może być intratnym interesem. To właśnie producenci i sprzedawcy w Ameryce blokują działania służące ograniczeniu dostępu do broni. W końcu nie muszą nawet zamartwiać się, czy ich klienci to ludzie praworządni czy też przestępcy - w sumie im więcej zbrodni, tym więcej lęku i tym lepszy biznes. Nie sądzę, by mieli na myśli zapewnianie komukolwiek bezpieczeństwa, chyba, że sobie - ekonomicznego...
Pozwolę sobie zatem na dwie rzeczy - sceptycyzm w stosunku do pomysłu dostępu do broni jako panaceum na ludzkie lęki i na nadzieję - że pomysły dotyczące zwiększenia jej dostępności pozostaną na zawsze w sferze niezrealizowanych pomysłów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz