Dosyć niedawno Grzegorz Basiak na blogu własnym i na "Zielonej Warszawie" napisał o obozie progresywnym, który ma jego zdaniem szanse na wyborczy sukces i na długofalową, realną zmianę modelu polskiej sceny politycznej. Pojawiają się przy tym wątpliwości co do samego układu, a w szczególności obecności w nim Partii Demokratycznej, uznawanej przez wielu za formację neoliberalną. Rada Krajowa Zielonych, której sam jestem członkiem, wydała oświadczenie, w którym widać wyraźnie, że jeśli spełnione zostaną pewne warunki brzegowe (w szczególności związane z kwestiami programowymi) istnieje realna szansa na alians wyborczy z SDPL, PD i być może PK, droga do powstania "obozu progresywnego" stać będzie otworem.
Bądźmy szczerzy - nie czas już na kłótnie. To prawda, że Sławomir Sierakowski zmienia polityczny dyskurs, jednak jego i Jacka Żakowskiego przełożenie na scene polityczną nadal jest za małe. Poruszając się w rzeczywistości brutalnej "realpolitik" i zdając sobie sprawę z instytucjonalnych ograniczeń polskiej sceny politycznej porywanie się z motyką na słońce i samodzielny start bez dotacji finansowych i gwarancji zebrania po 10.000 podpisów w minimum 7 z 13 okręgach wyborczych byłby samobójstwem.
Mówię to z pełną świadomością bycia postrzeganym jako "lewe skrzydło" Zielonych. Nawet i z tym określeniem mam ostatnio kłopot, patrząc się na komentarze na portalu lewica.pl, gdzie oczekuje się niemalże udziału w "walce klasowej", natomiast problemy dla nas ważne uważa się za drobnomieszczańskie fanaberie. Trudno mi mieć z taką lewicą wiele wspólnego. Z kolei kiedy czytam przesiąkniętą duchem zrównoważonego rozwoju uchwałę SDPL "Zielona socjaldemokracja" - jest mi już dużo łatwiej. Wiadomo, że lewica nie jest monolitem ideowym, jednak warto mieć w pamięci fakt, że wiele osób w Zielonych nie odnajduje się w tradycyjnym podziale "lewica-centrum-prawica", uznając zieloną politykę za nową jakość na politycznym spektrum. I trzeba taką autodefinicję szanować.
Osobiście ostatnimi czasy oscyluję gdzieś pomiędzy społecznym liberalizmem a socjaldemokracją, a więc mniej więcej tam, gdzie według tkwi nasz potencjalny elektorat. Nie jest to zresztą tajemnicą - struktura demograficzna osób, głosujących na Zielonych na świecie praktycznie wszędzie jest podobna - to sławna "klasa średnia", dbająca o wysoką jakość życia, liberalna światopoglądowo, nieźle zarabiająca, mająca pewne poczucie egzystowania we wspólnocie społecznej i gotowa płacić podatki na dobrze wykonywane usługi publiczne. W Polsce, po latach komunizmu i transformacji ustrojowej o tego typu elektorat jest dużo trudniej niż na Zachodzie - tym bardziej, że realnie dopiero się tworzy. Nie ma co łudzić się, że nagle na formację tego typu zacznie głosować np. tradycyjnie pojmowana klasa robotnicza, w tym momencie zagospodarowana głównie przez PiS.
Trzeba zatem szukać sojuszników w realnie istniejących siłach politycznych. Częstokroć demonizowanych, o czym przekonałem się na własnej skórze. Demokraci.pl na przykład, co do których pojawiało się wiele zastrzeżeń, zdają się obierać kurs na liberalizm w stylu angielskim, bardzo mi bliski. Tam, jak pisał Grzegorz, nie ma rozróżnienia pomiędzy liberałami a socjaldemokratami i hasła prospołeczne są realizowane np. przez Partię Liberalną w Kanadzie albo Demokratów w Ameryce. Nowa przewodnicząca PD, Brygida Kuźniak, działała we Frakcji Społeczno-Liberalnej UD Zofii Kuratowskiej, a to dobra rekomendacja. Wygląda na to, że na wierzch zaczyna wychodzić zrozumienie, że wolny rynek nie jest niezawodny i wymaga regulacji. Oczywiście wiele jeszcze będzie sporów o ich zakres, jednak wraz z większym skupieniem się na kwestii świeckiego państwa (poprzez krytykę projektu ustawy bioetycznej Jarosława Gowina) widać, że demokratyczne centrum zaczyna nam zmieniać w kierunku europejskiej średniej.
Trój-, a może czwórprzymierze z pewnością będzie wielonurtowe - ale Zieloni, z własną, bogatą wielonurtowością, mogą odnaleźć się w nim jak ryba w wodzie. Zwolennikom wzmacniania roli państwa z pewnością bliżej będzie do Michała Syski z SDPL, a i sama Socjaldemokracja w przyjętych na niedawnym kongresie uchwałach udowadnia, że wykonuje olbrzymią pracę ideową. Ci zaś, którzy dbają o to, by nie zapominać o walce z monopolami i o tworzeniu nowoczesnej, opartej na wiedzy gospodarce, będą czuli się raźniej w otoczeniu np. Janusza Onyszkiewicza. Z pewnością ewentualna koalicja będzie pozycjonować się "na lewo od PO", mając szansę na pozyskanie głosów tak elektoratu SLD, jak i zawiedzionych wyborców PO. Dobry wynik w 2009 roku daje realne szanse na dokonanie prawdziwych przetasowań po lewej stronie i na poważne zmiany w polskim krajobrazie partyjnym.
Jeśli do owej koalicji dojdzie, Zieloni nie zamierzają rezygnować ze swoich przekonań. Kwestie zrównoważonego rozwoju, bezpieczeństwa energetycznego, równości kobiet i mężczyzn czy świeckiego państwa znajdują coraz szersze zrozumienie i mają szanse na odegranie poważnej roli w decyzjach o tym, na kogo wyborczynie i wyborcy będą głosować w czerwcowych wyborach do Parlamentu Europejskiego. Owszem, zawsze można argumentować, że tego typu start oznacza jakiś kompromis. Problem w tym, że bez kompromisu nie zajdzie się ani krok dalej. W kulturze anglosaskiej sam kompromis jest zresztą raczej powodem do dumy niż do wstydu, jak u nas, gdzie traktuje się go jako porażkę. Dzięki "kompromisom" za rządów SPD-Zieloni w Niemczech utrzymano i utworzono ćwierć miliona zielonych miejsc pracy i podjęto decyzję o wygaszaniu energii jądrowej. W Finlandii dzięki "kompromisowi" zieloni objęli ministerstwo pracy w prawicowym rządzie, hamując większość godzących w równowagę na linii pracodawca-pracownik rozwiązań. Trudno, bym miał im mieć to za złe. I pamiętajmy, że program koalicji nie uniemożliwia poszczególnym partiom członkowskim pozostawania przy własnych, osobnych przekonaniach w dziedzinach, w których ma się inne zdanie.
Sądzę zatem, że nie ma czego się bać. Tego typu porozumienia mają szanse zmienić rzeczywistość na lepsze. Rezygnacja z tej szansy byłaby błędem, którego nie dałoby się odwrócić. W realnej grze politycznej życie ma się tylko jedno...
Bądźmy szczerzy - nie czas już na kłótnie. To prawda, że Sławomir Sierakowski zmienia polityczny dyskurs, jednak jego i Jacka Żakowskiego przełożenie na scene polityczną nadal jest za małe. Poruszając się w rzeczywistości brutalnej "realpolitik" i zdając sobie sprawę z instytucjonalnych ograniczeń polskiej sceny politycznej porywanie się z motyką na słońce i samodzielny start bez dotacji finansowych i gwarancji zebrania po 10.000 podpisów w minimum 7 z 13 okręgach wyborczych byłby samobójstwem.
Mówię to z pełną świadomością bycia postrzeganym jako "lewe skrzydło" Zielonych. Nawet i z tym określeniem mam ostatnio kłopot, patrząc się na komentarze na portalu lewica.pl, gdzie oczekuje się niemalże udziału w "walce klasowej", natomiast problemy dla nas ważne uważa się za drobnomieszczańskie fanaberie. Trudno mi mieć z taką lewicą wiele wspólnego. Z kolei kiedy czytam przesiąkniętą duchem zrównoważonego rozwoju uchwałę SDPL "Zielona socjaldemokracja" - jest mi już dużo łatwiej. Wiadomo, że lewica nie jest monolitem ideowym, jednak warto mieć w pamięci fakt, że wiele osób w Zielonych nie odnajduje się w tradycyjnym podziale "lewica-centrum-prawica", uznając zieloną politykę za nową jakość na politycznym spektrum. I trzeba taką autodefinicję szanować.
Osobiście ostatnimi czasy oscyluję gdzieś pomiędzy społecznym liberalizmem a socjaldemokracją, a więc mniej więcej tam, gdzie według tkwi nasz potencjalny elektorat. Nie jest to zresztą tajemnicą - struktura demograficzna osób, głosujących na Zielonych na świecie praktycznie wszędzie jest podobna - to sławna "klasa średnia", dbająca o wysoką jakość życia, liberalna światopoglądowo, nieźle zarabiająca, mająca pewne poczucie egzystowania we wspólnocie społecznej i gotowa płacić podatki na dobrze wykonywane usługi publiczne. W Polsce, po latach komunizmu i transformacji ustrojowej o tego typu elektorat jest dużo trudniej niż na Zachodzie - tym bardziej, że realnie dopiero się tworzy. Nie ma co łudzić się, że nagle na formację tego typu zacznie głosować np. tradycyjnie pojmowana klasa robotnicza, w tym momencie zagospodarowana głównie przez PiS.
Trzeba zatem szukać sojuszników w realnie istniejących siłach politycznych. Częstokroć demonizowanych, o czym przekonałem się na własnej skórze. Demokraci.pl na przykład, co do których pojawiało się wiele zastrzeżeń, zdają się obierać kurs na liberalizm w stylu angielskim, bardzo mi bliski. Tam, jak pisał Grzegorz, nie ma rozróżnienia pomiędzy liberałami a socjaldemokratami i hasła prospołeczne są realizowane np. przez Partię Liberalną w Kanadzie albo Demokratów w Ameryce. Nowa przewodnicząca PD, Brygida Kuźniak, działała we Frakcji Społeczno-Liberalnej UD Zofii Kuratowskiej, a to dobra rekomendacja. Wygląda na to, że na wierzch zaczyna wychodzić zrozumienie, że wolny rynek nie jest niezawodny i wymaga regulacji. Oczywiście wiele jeszcze będzie sporów o ich zakres, jednak wraz z większym skupieniem się na kwestii świeckiego państwa (poprzez krytykę projektu ustawy bioetycznej Jarosława Gowina) widać, że demokratyczne centrum zaczyna nam zmieniać w kierunku europejskiej średniej.
Trój-, a może czwórprzymierze z pewnością będzie wielonurtowe - ale Zieloni, z własną, bogatą wielonurtowością, mogą odnaleźć się w nim jak ryba w wodzie. Zwolennikom wzmacniania roli państwa z pewnością bliżej będzie do Michała Syski z SDPL, a i sama Socjaldemokracja w przyjętych na niedawnym kongresie uchwałach udowadnia, że wykonuje olbrzymią pracę ideową. Ci zaś, którzy dbają o to, by nie zapominać o walce z monopolami i o tworzeniu nowoczesnej, opartej na wiedzy gospodarce, będą czuli się raźniej w otoczeniu np. Janusza Onyszkiewicza. Z pewnością ewentualna koalicja będzie pozycjonować się "na lewo od PO", mając szansę na pozyskanie głosów tak elektoratu SLD, jak i zawiedzionych wyborców PO. Dobry wynik w 2009 roku daje realne szanse na dokonanie prawdziwych przetasowań po lewej stronie i na poważne zmiany w polskim krajobrazie partyjnym.
Jeśli do owej koalicji dojdzie, Zieloni nie zamierzają rezygnować ze swoich przekonań. Kwestie zrównoważonego rozwoju, bezpieczeństwa energetycznego, równości kobiet i mężczyzn czy świeckiego państwa znajdują coraz szersze zrozumienie i mają szanse na odegranie poważnej roli w decyzjach o tym, na kogo wyborczynie i wyborcy będą głosować w czerwcowych wyborach do Parlamentu Europejskiego. Owszem, zawsze można argumentować, że tego typu start oznacza jakiś kompromis. Problem w tym, że bez kompromisu nie zajdzie się ani krok dalej. W kulturze anglosaskiej sam kompromis jest zresztą raczej powodem do dumy niż do wstydu, jak u nas, gdzie traktuje się go jako porażkę. Dzięki "kompromisom" za rządów SPD-Zieloni w Niemczech utrzymano i utworzono ćwierć miliona zielonych miejsc pracy i podjęto decyzję o wygaszaniu energii jądrowej. W Finlandii dzięki "kompromisowi" zieloni objęli ministerstwo pracy w prawicowym rządzie, hamując większość godzących w równowagę na linii pracodawca-pracownik rozwiązań. Trudno, bym miał im mieć to za złe. I pamiętajmy, że program koalicji nie uniemożliwia poszczególnym partiom członkowskim pozostawania przy własnych, osobnych przekonaniach w dziedzinach, w których ma się inne zdanie.
Sądzę zatem, że nie ma czego się bać. Tego typu porozumienia mają szanse zmienić rzeczywistość na lepsze. Rezygnacja z tej szansy byłaby błędem, którego nie dałoby się odwrócić. W realnej grze politycznej życie ma się tylko jedno...
2 komentarze:
Bzdura totalna. Zieloni w innych krajach idą do wyborów z własnym programem. Ekologia nie ma nic wspólnego z programem liberalnym, postulatami o równości, czy hasłem swieckiego państwa. Ekolodzy powinni utworzyć wspólny program:
- No GMO
- No Elektrownie jadrowe
- Memorandum na stacje bazowe telefonii komórkowej
- Linie wysokiego napięcia w technologii kabla podziemnego
- Telefony komórkowe nie dla dzieci
Pytania o te sprawy powinny być w referendum towarzyszącym Wyborom do europarlamentu, wtedy wynik w wyborach ekolodzy mieliby wspaniały.
Trzeba tylko połączyć siły:
Zieloni + Greenpeace + ICPPC + Koalicja Polska Wolna od GMO + OSPE Prawo do Życia itd
Tylko wspólny program ekologiczny pozwoli nam osiągnąć sukces, a nie mieszanie do tego kościoła i feministycznych bzdur.
Zalecam przed pisaniem tego typu komentarzy przeczytanie programów wyborczych partii Zielonych na całym świecie, co autor swego czasu uczynił m.in. w wypadku Irlandii, Finlandii, Australii, USA i jest w trakcie poznawania programów w Kanadzie i Niemczech. W żadnym z tych krajów ekologia nie jest jedynym elementem programu (jest ważnym, ale nie jedynym), więc zarzuty co do "bzdrurności" i tym, że zielona polityka (zalecam przeczytanie hasła na ten temat w Wikipedii) nie ma nic wspólnego z feminizmem, walką o prawa mniejszości, świeckim państwem etc. są same w sobie... mylne, o czym zaświadczy każdy politolog czy politolożka. A koalicje z NGOsami przyjęlibyśmy z otwartymi ramionami - musiałyby tylko chcieć, a z tym jest już dużo trudniej...
Prześlij komentarz