Nie nawołuje do tego żaden wielki radykał - ba, autor książki "Kapitalizm 3.0 - Przewodnik po odzyskiwaniu wspólnoty", Peter Barnes jest długoletnim dziennikarzem i przedsiębiorcą. Kiedy pisał swoje dzieło, wizja kryzysu finansowego była dość odległa. Dziś czyta się ją jako bodaj najbardziej rozbudowaną alternatywę dla aktualnego, neoliberalnego kursu światowej ekonomii. Krytyk aktualnego stanu rzeczy mamy bardzo wiele, niewiele jednak z nich oferuje wiarygodną, rozbudowaną alternatywę dla teraźniejszego modelu - jednymi z wyjątków zdają się stanowiska Europejskiej Partii Zielonych i Cynthii McKinney, pomysł na "Zielony nowy ład" i bardziej radykalna wizja z deklaracji pekińskiej wielu organizacji pozarządowych. Choć nie jest to wizja idealna, to jednak jej spójność i atrakcyjność zdają się zachęcać do zapoznania się z nią. Co więcej, żaden z postulatów nie brzmi nierealistycznie - po kolei jednak.
Barnes przyznaje się do tradycji amerykańskiego liberalizmu - na standardy europejskie sytuuje się zatem gdzieś między socjalliberalizmem a socjaldemokracją. Wierzy w rolę rządu i w to, że nie należy tworzyć z niego "nocnego stróża", zdaje sobie jednak sprawę z faktu, że w dużej mierze jest on zależny nie od woli wyborczyń i wyborców, ale od dążenia do bycia wybranym na kolejną kadencję i zachęcanym przez lobbystów do zmian prawa, sprzyjających wielkim korporacjom. Efektem tego jest np. przedłużenie w Stanach Zjednoczonych praw patentowych z 28 (14 obowiązkowych z możliwością przedłużenia o kolejne 14) do 95 lat od patentu, co umożliwia firmom farmaceutycznym podbijanie cen leków, a Disneyowi - czerpanie wyłącznych zysków z praw do Myszki Miki, pozostającej poza wspólnym sektorem kulturowym.
Nie oznacza to oczywiście, że Barnes wierzy bezgranicznie w prywatną inicjatywę - wręcz przeciwnie, uważa, że deregulacja doprowadziła do bezprecedensowej akumulacji bogactwa - w USA 5% najbogatszych ma w swych rękach więcej, niż pozostałe 95% społeczeństwa. Najgorszym błędem, jaki popełniają firmy, jest według niego brak internalizacji kosztów zewnętrznych. Szkody, jakie nieodpowiedzialna działalność gospodarcza wyrządza społecznościom i środowisku nie są wliczane w kosztorys funkcjonowania przedsiębiorstw na rynku. Jest to zasadniczy problem obecnie istniejącego modelu kapitalizmu, który nazywa "Kapitalizmem 2.0" - gospodarką nadmiaru, która objawiła się po II Wojnie Światowej, zastępując gospodarczy niedobór "Kapitalizmu 1.0".
Co zatem robimy, kiedy dochodzimy do wniosku, że w "kod źródłowy" aktualnego systemu wpisane są immanentne cechy, które sprawiają, że szkodzi on środowisku i generuje nierówności nie do zaakceptowania? Wymieniamy go na nowy - mówi Barnes. Nie oznacza to u niego nacjonalizacji wszystkiego, co się rusza, podobnie jak oponuje on przeciw podobnej skali działań prywatyzacyjnych. Chodzi mu o wprowadzenie do nowego systemu - "Kapitalizmu 3.0" - algorytmu, który zapewni zrównoważenie interesów społecznych, ekologicznych i gospodarczych i równowagę między sektorem wspólnotowym a prywatnym. Tutaj widzi rolę rządów - zorganizowania nowego boiska do gry i ustalenia zasad, które ułatwią jej prowadzenie.
Co zatem zapewni rozwój społeczny? Autor książki nazywa ten nowy sektor "commons", co na polski, od biedy, możemy przetłumaczyć jako "wspólnoty" bądź też "spółdzielnie". Owe spółdzielnie dostałyby w swe ręce prawa własnościowe do takich dóbr, jak powietrze, woda czy też fale radiowo-telewizyjne. Nie byłaby to prywatyzacja, tylko wzmocnienie prawne i stworzenie instytucji, które w imieniu społeczności zarządzałyby dobrami wspólnymi. Regulaminy ich działań wyraźnie mają mówić, że ich władze nie działają dla zysku i mają obowiązek przekazać te dobra co najmniej w nienaruszonym stanie (a najlepiej - w jeszcze lepszym) przyszłym pokoleniom. Każda obywatelka i obywatel miałby swój udział w owych spółdzielniach i jeśli uznałby, że władze danej wspólnoty (wybierane np. przez państwo, instytucje społeczeństwa obywatelskiego etc.) nie przestrzegają zasad gry, mógłby żądać ich zmiany.
Owe władze skończyłyby zdaniem Barnesa z tym, że firmy bezkarnie korzystają z przestrzeni wspólnej dla maksymalizacji własnych zysków. Dla przykładu - wspólnota powietrzna ustaliłaby cenę za emisję gazów szklarniowych taką, by tak firmom, jak i odbiorcom indywidualnym opłacało się przejść na bardziej przyjazne środowisku technologie. Fundusz, jaki w ten sposób by pozyskiwała, w połowie szedłby na działania wspierające ekologiczną transformację gospodarki, w połowie zaś byłby wypłacany każdej obywatelce i każdemu obywatelowi w postaci corocznej dywidendy. Podobnie działałyby inne wspólnoty, np. ta, zarządzająca wodą. W ten sposób jednocześnie tworzy się społeczeństwo akcjonariuszy, jak również wprowadza się pewną formę dochodu obywatelskiego, ułatwiającego np. zmianę pracy czy też działającego na rzecz większej spójności społecznej.
To, co mamy wspólnego, to nie tylko środowisko naturalne - to także kultura. Mnóstwo prywatnych firm, przetwarzając tradycyjne wzorce osiąga zysk - przykładem wspomniany już Disney, który wziął z "domeny publicznej" np. Królewnę Śnieżkę, a nadal nie oddał do niej jakiejkolwiek wykreowanej przez siebie postaci. Skrajnym przykładem tego zjawiska są leki - patentowane już nie tylko z powodu zysków z ich sprzedaży, ale często z kalkulowania w zyski ewentualnych zwycięstw w procesach z producentami "generyków" - tańszych odpowiedników "markowych" farmaceutyków. W tym samym czasie obserwujemy drastyczne kurczenie się przestrzeni działań np. niezależnych artystek i artystów, czy tez umieranie przestrzeni publicznej w wielkich miastach.
Dla Barnesa "wspólnoty", odpowiednio finansowane, są odpowiednim rozwiązaniem problemu uciekania przez współczesną gospodarkę od problemu kosztów zewnętrznych. Po pierwsze, wpływają pozytywnie na decentralizację władzy i na wprowadzanie elementów demokracji gospodarczej i demokracji uczestniczącej. Tworząc je na tak niskim szczeblu, jak to tylko zasadne, poprawiamy jakość życia w lokalnych wspólnotach. Takimi pomysłami na poziomie gminnym mogą być np. wspólnotowe sieci internetowe wi-fi, kończące z asymetrią informacji i zapobiegające wykluczeniu cyfrowemu. Warto wspomnieć, że firmy telekomunikacyjne w USA protestują przeciw powszechnej w Europie praktyce poszerzania dostępu do sieci i wręcz postulują, by wprowadzić "dwa Internety" - szybszy dla firm gotowych za to płacić i wolniejszy - dla całej reszty, dążąc do petryfikacji szkodliwych monopoli ekonomicznych i informacyjnych. Interesującym przykładem na polepszanie dostępu do kultury jest tu z kolei działanie Kalifornii, która wprowadziła opodatkowanie hoteli i z pozyskanego w ten sposób podatku celowego finansuje niezależne teatry, sale koncertowe czy muzea.
Innym, bardzo ważnym przykładem przytoczonym w książce jest tzw. "Children Start-up Trust". W tym wypadku dokonujemy zmiany sensu podatku spadkowego, którego likwidację w Stanach Barnes bardzo krytykował. Zamiast tego osoby, których majątek jest większy niż 1-2 miliony dolarów miałyby obowiązek jego połowę przeznaczyć na Fundusz Dziecięcy, który następnie wypłacałby każdemu dziecku po osiągnięciu pełnoletniości taką samą ilość pieniędzy. Dzięki temu np. miałyby one szanse na podjęcie studiów albo na założenie własnego biznesu - w ten sposób jednocześnie poszerzylibyśmy zakres przyrodzonych praw jednostki, jak i zmniejszylibyśmy poziom ubóstwa. Barnes, zamiast tradycyjnej redystrybucji dochodu proponuje tujego predystrybucję, zwiększającą szansę - zmniejszanie dysproporcji zanim w ogóle powstaje dochód. Jego zdaniem, zamiast wprowadzać w redystrybucyjne poczucie zależności, predystrybucja będzie działać dużo bardziej wkluczająco. Podobne rozwiązanie już dziś funkcjonuje w Wielkiej Brytanii - tam każda i każdy po ukończeniu 18 roku życia otrzymuje równowartość 440 dolarów amerykańskich lub 880 dolarów - jeśli pochodzi z ubogiej rodziny.
Oczywiście jest to wizja śmiała, ale dość ciekawa na dzisiejsze, niespokojne czasy. Wymaga politycznej odwagi do jej wprowadzenia, jak również zastanowienia się nad pewnymi szczegółami. Barnes sugeruje na przykład, że wówczas nadal możliwa będzie maksymalizacja zysków - czy aby na pewno? Czy ta wizja przypadkiem nie pokazuje owej maksymalizacji sufitu, ponad który nie przeskoczy? To wszystko kwestia dyskusji, natomiast szczegóły nie zmieniają faktu, że ta przystępna językowo (nawet po angielsku) książka warta jest lektury i ustosunkowania się do niej. A jeśli sam autor umożliwia jej darmowe ściągnięcie z Internetu po angielsku, a po niemiecku to samo robi Fundacja Boella, to naprawdę warto skorzystać.
Barnes przyznaje się do tradycji amerykańskiego liberalizmu - na standardy europejskie sytuuje się zatem gdzieś między socjalliberalizmem a socjaldemokracją. Wierzy w rolę rządu i w to, że nie należy tworzyć z niego "nocnego stróża", zdaje sobie jednak sprawę z faktu, że w dużej mierze jest on zależny nie od woli wyborczyń i wyborców, ale od dążenia do bycia wybranym na kolejną kadencję i zachęcanym przez lobbystów do zmian prawa, sprzyjających wielkim korporacjom. Efektem tego jest np. przedłużenie w Stanach Zjednoczonych praw patentowych z 28 (14 obowiązkowych z możliwością przedłużenia o kolejne 14) do 95 lat od patentu, co umożliwia firmom farmaceutycznym podbijanie cen leków, a Disneyowi - czerpanie wyłącznych zysków z praw do Myszki Miki, pozostającej poza wspólnym sektorem kulturowym.
Nie oznacza to oczywiście, że Barnes wierzy bezgranicznie w prywatną inicjatywę - wręcz przeciwnie, uważa, że deregulacja doprowadziła do bezprecedensowej akumulacji bogactwa - w USA 5% najbogatszych ma w swych rękach więcej, niż pozostałe 95% społeczeństwa. Najgorszym błędem, jaki popełniają firmy, jest według niego brak internalizacji kosztów zewnętrznych. Szkody, jakie nieodpowiedzialna działalność gospodarcza wyrządza społecznościom i środowisku nie są wliczane w kosztorys funkcjonowania przedsiębiorstw na rynku. Jest to zasadniczy problem obecnie istniejącego modelu kapitalizmu, który nazywa "Kapitalizmem 2.0" - gospodarką nadmiaru, która objawiła się po II Wojnie Światowej, zastępując gospodarczy niedobór "Kapitalizmu 1.0".
Co zatem robimy, kiedy dochodzimy do wniosku, że w "kod źródłowy" aktualnego systemu wpisane są immanentne cechy, które sprawiają, że szkodzi on środowisku i generuje nierówności nie do zaakceptowania? Wymieniamy go na nowy - mówi Barnes. Nie oznacza to u niego nacjonalizacji wszystkiego, co się rusza, podobnie jak oponuje on przeciw podobnej skali działań prywatyzacyjnych. Chodzi mu o wprowadzenie do nowego systemu - "Kapitalizmu 3.0" - algorytmu, który zapewni zrównoważenie interesów społecznych, ekologicznych i gospodarczych i równowagę między sektorem wspólnotowym a prywatnym. Tutaj widzi rolę rządów - zorganizowania nowego boiska do gry i ustalenia zasad, które ułatwią jej prowadzenie.
Co zatem zapewni rozwój społeczny? Autor książki nazywa ten nowy sektor "commons", co na polski, od biedy, możemy przetłumaczyć jako "wspólnoty" bądź też "spółdzielnie". Owe spółdzielnie dostałyby w swe ręce prawa własnościowe do takich dóbr, jak powietrze, woda czy też fale radiowo-telewizyjne. Nie byłaby to prywatyzacja, tylko wzmocnienie prawne i stworzenie instytucji, które w imieniu społeczności zarządzałyby dobrami wspólnymi. Regulaminy ich działań wyraźnie mają mówić, że ich władze nie działają dla zysku i mają obowiązek przekazać te dobra co najmniej w nienaruszonym stanie (a najlepiej - w jeszcze lepszym) przyszłym pokoleniom. Każda obywatelka i obywatel miałby swój udział w owych spółdzielniach i jeśli uznałby, że władze danej wspólnoty (wybierane np. przez państwo, instytucje społeczeństwa obywatelskiego etc.) nie przestrzegają zasad gry, mógłby żądać ich zmiany.
Owe władze skończyłyby zdaniem Barnesa z tym, że firmy bezkarnie korzystają z przestrzeni wspólnej dla maksymalizacji własnych zysków. Dla przykładu - wspólnota powietrzna ustaliłaby cenę za emisję gazów szklarniowych taką, by tak firmom, jak i odbiorcom indywidualnym opłacało się przejść na bardziej przyjazne środowisku technologie. Fundusz, jaki w ten sposób by pozyskiwała, w połowie szedłby na działania wspierające ekologiczną transformację gospodarki, w połowie zaś byłby wypłacany każdej obywatelce i każdemu obywatelowi w postaci corocznej dywidendy. Podobnie działałyby inne wspólnoty, np. ta, zarządzająca wodą. W ten sposób jednocześnie tworzy się społeczeństwo akcjonariuszy, jak również wprowadza się pewną formę dochodu obywatelskiego, ułatwiającego np. zmianę pracy czy też działającego na rzecz większej spójności społecznej.
To, co mamy wspólnego, to nie tylko środowisko naturalne - to także kultura. Mnóstwo prywatnych firm, przetwarzając tradycyjne wzorce osiąga zysk - przykładem wspomniany już Disney, który wziął z "domeny publicznej" np. Królewnę Śnieżkę, a nadal nie oddał do niej jakiejkolwiek wykreowanej przez siebie postaci. Skrajnym przykładem tego zjawiska są leki - patentowane już nie tylko z powodu zysków z ich sprzedaży, ale często z kalkulowania w zyski ewentualnych zwycięstw w procesach z producentami "generyków" - tańszych odpowiedników "markowych" farmaceutyków. W tym samym czasie obserwujemy drastyczne kurczenie się przestrzeni działań np. niezależnych artystek i artystów, czy tez umieranie przestrzeni publicznej w wielkich miastach.
Dla Barnesa "wspólnoty", odpowiednio finansowane, są odpowiednim rozwiązaniem problemu uciekania przez współczesną gospodarkę od problemu kosztów zewnętrznych. Po pierwsze, wpływają pozytywnie na decentralizację władzy i na wprowadzanie elementów demokracji gospodarczej i demokracji uczestniczącej. Tworząc je na tak niskim szczeblu, jak to tylko zasadne, poprawiamy jakość życia w lokalnych wspólnotach. Takimi pomysłami na poziomie gminnym mogą być np. wspólnotowe sieci internetowe wi-fi, kończące z asymetrią informacji i zapobiegające wykluczeniu cyfrowemu. Warto wspomnieć, że firmy telekomunikacyjne w USA protestują przeciw powszechnej w Europie praktyce poszerzania dostępu do sieci i wręcz postulują, by wprowadzić "dwa Internety" - szybszy dla firm gotowych za to płacić i wolniejszy - dla całej reszty, dążąc do petryfikacji szkodliwych monopoli ekonomicznych i informacyjnych. Interesującym przykładem na polepszanie dostępu do kultury jest tu z kolei działanie Kalifornii, która wprowadziła opodatkowanie hoteli i z pozyskanego w ten sposób podatku celowego finansuje niezależne teatry, sale koncertowe czy muzea.
Innym, bardzo ważnym przykładem przytoczonym w książce jest tzw. "Children Start-up Trust". W tym wypadku dokonujemy zmiany sensu podatku spadkowego, którego likwidację w Stanach Barnes bardzo krytykował. Zamiast tego osoby, których majątek jest większy niż 1-2 miliony dolarów miałyby obowiązek jego połowę przeznaczyć na Fundusz Dziecięcy, który następnie wypłacałby każdemu dziecku po osiągnięciu pełnoletniości taką samą ilość pieniędzy. Dzięki temu np. miałyby one szanse na podjęcie studiów albo na założenie własnego biznesu - w ten sposób jednocześnie poszerzylibyśmy zakres przyrodzonych praw jednostki, jak i zmniejszylibyśmy poziom ubóstwa. Barnes, zamiast tradycyjnej redystrybucji dochodu proponuje tujego predystrybucję, zwiększającą szansę - zmniejszanie dysproporcji zanim w ogóle powstaje dochód. Jego zdaniem, zamiast wprowadzać w redystrybucyjne poczucie zależności, predystrybucja będzie działać dużo bardziej wkluczająco. Podobne rozwiązanie już dziś funkcjonuje w Wielkiej Brytanii - tam każda i każdy po ukończeniu 18 roku życia otrzymuje równowartość 440 dolarów amerykańskich lub 880 dolarów - jeśli pochodzi z ubogiej rodziny.
Oczywiście jest to wizja śmiała, ale dość ciekawa na dzisiejsze, niespokojne czasy. Wymaga politycznej odwagi do jej wprowadzenia, jak również zastanowienia się nad pewnymi szczegółami. Barnes sugeruje na przykład, że wówczas nadal możliwa będzie maksymalizacja zysków - czy aby na pewno? Czy ta wizja przypadkiem nie pokazuje owej maksymalizacji sufitu, ponad który nie przeskoczy? To wszystko kwestia dyskusji, natomiast szczegóły nie zmieniają faktu, że ta przystępna językowo (nawet po angielsku) książka warta jest lektury i ustosunkowania się do niej. A jeśli sam autor umożliwia jej darmowe ściągnięcie z Internetu po angielsku, a po niemiecku to samo robi Fundacja Boella, to naprawdę warto skorzystać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz