Kiedy mieliśmy w Polsce sprawę ciężko chorego, który domagał się eutanazji, zrobiono wszystko, by uciąć debatę na ten temat. Do tej pory pozostawiony samemu sobie człowiek uzyskał niezbędną pomoc, po czym zrezygnowano z dalszej dyskusji, pomimo faktu, że spora grupa Polek i Polaków opowiedziała się za legalizacją eutanazji. Najwyraźniej zaburzało to starannie pielęgnowany wizerunek rzekomo "kulturowo konserwatywnego" kraju, w którym istnieje spore przyzwolenie na poluzowanie restrykcji antyaborcyjnych, coraz więcej ludzi bierze śluby wyłącznie cywilne, a i coraz bardziej zmniejsza się akceptacja dla lekcji religii w szkołach publicznych. Nad tego typu tematami dyskutuje się dzień, góra dwa po badaniach, po czym dołącza się do pisma medaliki z Janem Pawłem II i pokazuje się mapy najciekawszych miejsc pielgrzymkowych.
Każda sprawa dotycząca skrócenia sobie życia jest wyjątkowa. Za każda decyzją kryją się ludzkie dramaty. Co więcej, każdy i każda z nas ma własne przekonania w tej dziedzinie, które jednocześnie potrafią zmienić się dość drastycznie, kiedy sami stajemy w obliczu dajmy na to nieuleczalnej choroby. Pojawia się wtedy z jednej strony chęć zatrzymania kochanej osoby (w tym samego siebie) przy życiu, a z drugiej - lęk przed bólem i dążenie do zakończenia egzystencji dalekiej od marzeń. Oczywiście różne autorytety moralne będą mówiły, że należy "dźwigać swój krzyż" albo inne tego typu hasła, roztaczać wizję "cywilizacji śmierci", zdominowanej przez gejów z katalogu IKEA. Ba, będą wołać do zwolenniczek i zwolenników godnego odejścia "mordercy" - ot, standard współczesnej debaty publicznej.
Czy aby na pewno wszystko tu jest takie proste? Popatrzmy - dziewczyna nie ma siły na uporczywą terapię i chce pobyć z ludźmi, których kocha. Przypadek, który ściśle rzecz biorąc eutanazją nie jest. Trzynastolatka paradoksalnie chce żyć, chce tylko być wolna od wiecznego leżenia w szpitalu, chce spędzić czas z rodziną. Czy te parę miesięcy życia nie są przypadkiem bardziej "życiem" od kilkunastu latach, spędzonych w szpitalach z powodu nieuleczalnej choroby? Czy ma ona walczyć i ryzykować, że kolejny zabieg ją zabije, a ona nie będzie nawet w stanie pożegnać się z bliskimi, bowiem nie będzie miała jakiejkolwiek gwarancji, czy na przykład wybudzi się z operacji? Wydaję mi się, że jej decyzja - trudna, nie da się ukryć - jest nad wyraz przemyślana i niezwykle dojrzała. Choć ma jedynie trzynaście lat, powinna mieć do tego prawo, bo to ona odczuwa, co się z nią dzieje i wie, czego chce.
"Cywilizacja śmierci" w Holandii miała odnieść tryumf wtedy, gdy po legalizacji prostytucji, narkotyków i związków homoseksualnych nadszedł czas na eutanazję. Co roku z możliwości skrócenia sobie życia korzysta tam około 2.000 osób. Nie jest to specjalnie dużo - wydaje się to być liczbą odpowiednią do skali cierpiących z powodu bezsilności własnych ciał. Decyzję tego typu nie podejmuje się bez powodu, "bo tak" - często ma się porównanie jakości własnego życia przed daną chorobą i w jej trakcie. Czasem przeżywa się niemiłosiernie długie okresy pobytu w szpitalu, kiedy jedynym marzeniem staje się wyjście z niego. Trudno mi zatem odmawiać w tego typu sytuacjach prawa do wyboru.
Podobną sytuację można było obejrzeć w nagrodzonym Oskarem filmie "Inwazja Barbarzyńców". Główny bohater dostał szanse na to, by wyrwać się ze szpitala i spędzić ostatnie chwile swojego życia na łonie natury, w otoczeniu ludzi, których kochał. Owszem, są tacy, którzy wolą chwytać za wszelką cenę każdą chwilę - i mają do tego prawo. Uregulowania dotyczące eutanazji najczęściej wymagają od osoby, chcącej pożegnać się ze światem wyraźnego wskazania, że taka jest jej wola - niekiedy nawet kilkakrotnie. Ponieważ jest to proces nieodwracalny, tego typu "hamulce bezpieczeństwa" są konieczne.
Dziś osoby cierpiące pozbawione są wyboru. Kiedy proszą bliskich o pomóc w skróceniu cierpień, narażają je na reperkusje prawne z tym związane. Wydaje się, że dużo lepiej byłoby, gdyby takiego ryzyka nie było, a osoby nieuleczalnie chore miały prawo do godnego odejścia, wspierane przez bliskich i opiekę medyczną, zapewniającą ukojenie bólu. Tak jak niewielu z nas, dziś świadomych, chciałoby latami funkcjonować w stanie wegetatywnym, tak raczej niewielu chciałoby miesiącami przeżywać chroniczny, nie do zniesienia ból. Skoro tak, byłoby uczciwie nie kazać go odczuwać innym.
Każda sprawa dotycząca skrócenia sobie życia jest wyjątkowa. Za każda decyzją kryją się ludzkie dramaty. Co więcej, każdy i każda z nas ma własne przekonania w tej dziedzinie, które jednocześnie potrafią zmienić się dość drastycznie, kiedy sami stajemy w obliczu dajmy na to nieuleczalnej choroby. Pojawia się wtedy z jednej strony chęć zatrzymania kochanej osoby (w tym samego siebie) przy życiu, a z drugiej - lęk przed bólem i dążenie do zakończenia egzystencji dalekiej od marzeń. Oczywiście różne autorytety moralne będą mówiły, że należy "dźwigać swój krzyż" albo inne tego typu hasła, roztaczać wizję "cywilizacji śmierci", zdominowanej przez gejów z katalogu IKEA. Ba, będą wołać do zwolenniczek i zwolenników godnego odejścia "mordercy" - ot, standard współczesnej debaty publicznej.
Czy aby na pewno wszystko tu jest takie proste? Popatrzmy - dziewczyna nie ma siły na uporczywą terapię i chce pobyć z ludźmi, których kocha. Przypadek, który ściśle rzecz biorąc eutanazją nie jest. Trzynastolatka paradoksalnie chce żyć, chce tylko być wolna od wiecznego leżenia w szpitalu, chce spędzić czas z rodziną. Czy te parę miesięcy życia nie są przypadkiem bardziej "życiem" od kilkunastu latach, spędzonych w szpitalach z powodu nieuleczalnej choroby? Czy ma ona walczyć i ryzykować, że kolejny zabieg ją zabije, a ona nie będzie nawet w stanie pożegnać się z bliskimi, bowiem nie będzie miała jakiejkolwiek gwarancji, czy na przykład wybudzi się z operacji? Wydaję mi się, że jej decyzja - trudna, nie da się ukryć - jest nad wyraz przemyślana i niezwykle dojrzała. Choć ma jedynie trzynaście lat, powinna mieć do tego prawo, bo to ona odczuwa, co się z nią dzieje i wie, czego chce.
"Cywilizacja śmierci" w Holandii miała odnieść tryumf wtedy, gdy po legalizacji prostytucji, narkotyków i związków homoseksualnych nadszedł czas na eutanazję. Co roku z możliwości skrócenia sobie życia korzysta tam około 2.000 osób. Nie jest to specjalnie dużo - wydaje się to być liczbą odpowiednią do skali cierpiących z powodu bezsilności własnych ciał. Decyzję tego typu nie podejmuje się bez powodu, "bo tak" - często ma się porównanie jakości własnego życia przed daną chorobą i w jej trakcie. Czasem przeżywa się niemiłosiernie długie okresy pobytu w szpitalu, kiedy jedynym marzeniem staje się wyjście z niego. Trudno mi zatem odmawiać w tego typu sytuacjach prawa do wyboru.
Podobną sytuację można było obejrzeć w nagrodzonym Oskarem filmie "Inwazja Barbarzyńców". Główny bohater dostał szanse na to, by wyrwać się ze szpitala i spędzić ostatnie chwile swojego życia na łonie natury, w otoczeniu ludzi, których kochał. Owszem, są tacy, którzy wolą chwytać za wszelką cenę każdą chwilę - i mają do tego prawo. Uregulowania dotyczące eutanazji najczęściej wymagają od osoby, chcącej pożegnać się ze światem wyraźnego wskazania, że taka jest jej wola - niekiedy nawet kilkakrotnie. Ponieważ jest to proces nieodwracalny, tego typu "hamulce bezpieczeństwa" są konieczne.
Dziś osoby cierpiące pozbawione są wyboru. Kiedy proszą bliskich o pomóc w skróceniu cierpień, narażają je na reperkusje prawne z tym związane. Wydaje się, że dużo lepiej byłoby, gdyby takiego ryzyka nie było, a osoby nieuleczalnie chore miały prawo do godnego odejścia, wspierane przez bliskich i opiekę medyczną, zapewniającą ukojenie bólu. Tak jak niewielu z nas, dziś świadomych, chciałoby latami funkcjonować w stanie wegetatywnym, tak raczej niewielu chciałoby miesiącami przeżywać chroniczny, nie do zniesienia ból. Skoro tak, byłoby uczciwie nie kazać go odczuwać innym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz